Dwa Słowa Rozdział 5

Weekend, 24-26.04

Hermiona miała wrażenie, że od dawna tak dobrze się nie czuła. Stałe zdenerwowanie i uczucie lekkiej paniki były jakby przygłuszone. Usiadła wygodnie na kanapie ze szklanką herbaty i dobrą książką. Ogień płonął na kominku, Krzywołap mruczał rozanielony… Poza tym był piątek wieczór, a ona była już w domu! Jutro mogła sobie spać jak długo chciała. W planach na sobotę miała wizytę u Harry’ego, a w niedzielę obiad u rodziców. Postanowiła w sobotę posprzątać trochę w domu, bo ostatnio nie bardzo miała kiedy i czas już był najwyższy coś z tym zrobić.

Przy okazji wyciągnę ten bohomaz od ciotki Sally! Świetna okazja, żeby się tego pozbyć. Ciekawe, jak spodoba się profesorowi Snape’owi… zachichotała w duchu.

Po czym zamarła, wpatrując się w płonienie i widząc oczyma duszy sceny z dzisiejszego dnia. Snape ubrany jak mugol… Przypomniała sobie jego minę, kiedy powiedziała mu o wspomnieniach z nim w roli głównej. Potem wspólny obiad… W zasadzie można było powiedzieć, że całkiem przyjemny obiad. Abstrahując od tego, że dużo mówili na temat afery, w którą zostali wplątani, nieźle się z nim rozmawiało. Czuła się prawie swobodnie, ośmieliła się pozwolić sobie na żarty i, O Merlinie! Nawet się uśmiechnął! Uśmiechnął, pochwalił i przyznał punkty jej domowi. A już sądziła, że prędzej by się udławił, niż te słowa przeszłyby mu przez gardło!

Pogratulowała sobie gorąco tego, że tydzień temu zdecydowała się poprosić go o pomoc. Dziś miała już parę pomysłów, a tymczasem z Harrym błądziliby całymi tygodniami i miesiącami, bezradni i bezbronni jak małe dzieci.

Domyślała się, że gdyby nie został w to wplątany, zapewne by jej nie pomógł. Więc w skrytości ducha cieszyła się, że tak wyszło. O ile można się było w tej sytuacji czuć komfortowo, ona tak się czuła. Wiedziała, że będzie mogła na niego liczyć, ufać mu… i że będzie mogła dużo się od niego nauczyć.

Gdyby jeszcze pół roku temu ktoś powiedział jej, że będzie siedzieć z nim w restauracji, nie uwierzyłaby.

Nie tylko siedzieć w restauracji… Jutro będziesz mu kupować medalion! TO jest dopiero numer!

Uśmiechnęła się pod nosem, napiła się herbaty, oparła wygodnie o miękką poduszkę, otworzyła książkę… i zasnęła, zanim skończyła pierwsze zdanie.

 

Dopiero koło dziesiątej wybrała się do Klejnotów Flawiusza, największego sklepu z biżuterią na Pokątnej. Wydawało jej się naturalne, że medalion i pierścionek muszą być czarodziejskie.

Między gablotami kręciło się już parę czarownic. Miło wyglądający sprzedawca rozmawiał z jakimś człowiekiem w oszałamiającej, jasnozielonej szacie, która ciągnęła się trochę po ziemi. Wysunął właśnie jakąś szufladę i pokazywał coś z bliska.

Hermiona przyjrzała się dwum gablotom z przedziwnymi, trochę przerażającymi pierścieniami. Jeden z nich wyglądał, jakby w środku tkwiło jakieś oko. Na innym, bardzo szerokim, widniał topornie wyryty runiczny napis. Gdyby miała chwilę, mogłaby próbować to przetłumaczyć, ale bała się przyciągnąć uwagę sprzedawcy. Kolejny pierścień wyglądał, jakby miał płynny środek. W błękitnawym oczku wirowały jakieś kształty. Na niewielkiej karteczce leżącej przed jeszcze innym było napisane „Pasaż do zmiany rzeczywistości – jeden krok dzieli cię od innego świata”.

Chyba jednak u mugoli będzie lepszy wybór… przecież ja czegoś takiego nie będę nosić! Pomyślała, oglądając dziwny, jakby poszarzały pierścień, z szerokimi ornamentami z boków, który zamiast oczka miał przezroczystą kulę ze zwykłym szpikulcem w środku. Zaklęcie bąblogłowy na palcu

Ale potem jej wzrok padł na kilka bardzo dyskretnych, niewielkich pierścionków z małymi oczkami z różnokolorowych kamieni. Jej uwagę przykuł zwłaszcza jeden z nich. Na cieniutkiej obrączce, w srebrnej obwódce, tkwił niewielki bursztyn, w zachwycająco głębokim, pomarańczowym kolorze. W środku z pewnością można byłoby schować magiczny pergamin!

Rozejrzała się za sprzedawcą i przywołała go skinieniem głowy i lekkim uśmiechem. Ten podszedł ochoczo.

– Czym mogę pani służyć?

– Mogłabym obejrzeć ten pierścień?

– Bardzo dobry wybór, moja droga, pochwalam! – powiedział, wyciągając szufladę, wyjmując pierścionek i podając go w dwóch wąskich, eleganckich palcach, które natychmiast przypomniały Hermionie dłonie Snape’a. – Bursztyn ma wspaniałe cechy magiczne. Z pewnością je pani zna…

Hermiona potrząsnęła przecząco głową, skupiona całkowicie na pierścionku.

– Bursztyn działa leczniczo na ból zębów i przy bólach brzucha. I z pewnością na niewielkie krwotoki i biegunkę…

Oglądając pierścionek, przestała go słuchać, szczególnie że połączenie piękna bursztynu i biegunki wydawało się jej odpychające. Od spodu nie widziała bursztynu, ale srebrną obrączkę. Doskonale, to będzie jak szkatułka… Pierścionek pasował jej na serdeczny palec. Mógł być.

– … i do tego przydałby się jeszcze naszyjnik na ból gardła…– usłyszała.

– Wezmę go.

Czarodziej skłonił się z oszałamiającą rewerencją.

– Ależ oczywiście! Czy życzy pani sobie coś jeszcze?

– Tak… szukam medalionu… – Hermiona urwała, nie chcąc za bardzo wdawać się w szczegóły.

– Zapraszam tam, w głąb sklepu.
Znalezienie medalionu dla Snape’a okazało się bardzo trudne. Po pierwsze nie wiedziała z czego. Złoto? Srebro? Odrzuciła złoto, bo nie miała ochoty wydawać na niego całego majątku. Z miedzi? Z kości? Po drugie nie wiedziała, co on lubi. Po trzecie, to musiało być coś praktycznego.

W każdym razie, podchodząc do gablot, miała wrażenie, że miała wybór. Kiedy przyjrzała się z bliska różnym amuletom, medalionom, wisiorom… doszła do wniosku, że niekoniecznie… Niektóre były jeszcze bardziej szokujące od pierścienia z okiem.

Były tam wielkie, ciężkie, poczerniałe wisiory o kształtach wilczych głów z płonącymi ślepiami, czaszek, gwiazd, czy do niczego niepodobnych brył, porytych w różne kształty… Płaskie medaliony z czymś, co wyglądało na odcisk wilczych śladów… Z zatopionymi kamieniami, co jeden to bardziej mroczny… z jakimiś kłakami… Hermiona zaczęła się zastanawiać, czy Borgin i Burkes nie sprzedawali tu części swoich towarów.

Płaski wisior z dziurą w środku otoczoną runami kołysał się na wielkim łańcuchu, jakby nigdy się nie zatrzymywał. Inny, dość podobny, ze spiralnym wzorem pośrodku był ze skryptem runicznym. Kolejny miał w środku błyszczący, świecący kamień.

Niektóre rzeczywiście były medalionami, które można było otworzyć, ale to wydawało się jej zbyt oczywiste. Odrzuciła też natychmiast wisiory w kształcie małych buteleczek. Boże, on mnie za coś takiego zabije… a przynajmniej przeklnie…

Była już prawie załamana, kiedy na samym dole dojrzała wreszcie coś, co przykuło jej uwagę.

To był wisior. Wyglądał jak spłaszczony koszyk, utkany z poczerniałego srebra. W środku tkwił ciemnozielony, okrągły kamień, który wydawał się być przytrzymywany czymś na kształt wstęgi, która z kolei była porysowana wzdłuż i w poprzek. Może trochę jak skóra węża…? Choć z pewnością nie był to wąż.

Łańcuch nie był toporny, ale też nie filigranowy, zrobiony z dużych, lekko spłaszczonych ogniw.

Sprzedawca podszedł do niej tym razem bez wołania.

– Już panienka wybrała?

Dziewczyna skinęła głową i pokazała mu wisior.

Czarodziej rozpromienił się wyraźnie. Otwierając gablotę, mówił:

– Bardzo ciekawy wybór… Malachit, moja droga, ma bardzo wiele właściwości magicznych. Prowadzi do harmonii stanu wewnętrznego i otaczającego świata osoby, która go nosi. Neutralizuje agresję i pomaga w pozbyciu się bezsenności. Jest amuletem samym w sobie przeciw niebezpieczeństwu, chorobom i niektórym słabym złym urokom.

Podał jej wisior, trzymając jedną ręką za łańcuch i prezentując go na otwartej dłoni.

– Rosyjscy czarodzieje wierzą, że ma zdolność spełniania życzeń… Pani przyjaciel ma wiele szczęścia, mogąc dostać coś tak cennego.

Hermiona, zafascynowana, wzięła go do ręki. Podziwiając srebrne sploty i głęboką zieleń kamienia, niemal czuła promieniującą z niego magię.

Coś takiego na pewno mu się spodoba! Amulet przeciw złym urokom i zdolność spełniania życzeń… MUSI się mu spodobać! Po czym przypomniała sobie, że przecież to Snape! Który zapewne postanowi jej okazać, jak bardzo medalion mu się nie podoba. Ale szybko znalazła rozwiązanie. Jak będzie się krzywił, to mu powiem, że lepsze to niż magiczna zdolność leczenia biegunki!

– Bardzo panu dziękuję. Proszę go dołączyć do pierścionka – uśmiechnęła się radośnie do sprzedawcy.

Po udanych zakupach poszła na obiad do Dziurawego Kotła, gdzie spotkała parę znajomych osób, po czym udała się do Harry’ego.

 

Wróciwszy w niedzielę do Hogwartu, Snape poszedł wpierw do komnat Minerwy, żeby dowiedzieć się, co działo się w szkole podczas jego nieobecności. Starsza czarownica zaproponowała mu filiżankę herbaty, nalała sobie drugą i oboje usiedli w wygodnych fotelach.

Chwilę rozmawiali o bójce Ślizgonów i Gryfonów z czwartego roku, w wyniku której pani Pomfrey miała dwie złamane nogi do wyleczenia (udało się jej w parę chwil), a Filch dwa rozwalone biurka (miał z tym o wiele więcej roboty). Poza tym nic większego się nie przytrafiło.

Potem Snape opowiedział trochę o Konwencji Mistrzów Eliksirów, w której brał udział przez cały weekend. Jego eliksir opóźniający doczekał się wyróżnienia, czego zupełnie się nie spodziewał. Prócz faktu, że pojawienie się na Konwencji było po prostu w dobrym tonie, Snape pojechał tam też i po to, żeby spotkać się z paroma znajomymi Mistrzami.

Kiedy już wymienili się wiadomościami, przez chwilę siedzieli oboje w milczeniu. Zaprzyjaźnili się i nie sprawiało im to żadnego problemu. Dwa wybitne umysły, pogrążone w myślach, ot i tyle.

Po jakimś czasie Snape odstawił pustą filiżankę i poprawił szatę.

– Minerwo, będę musiał prosić cię o pomoc…

– Mam zgadnąć, czy mi powiesz?

Mężczyzna uśmiechnął się lekko.

– Od zgadywania mam Sybillę i Firenzo. Ty zajmujesz się znacznie łatwiejszą dziedziną magii…

Minerwa prychnęła rozzłoszczona. Nie musiała się transmutować; kiedy pochyliła głowę i spojrzała na niego zmrużonymi oczami, wyglądała zupełnie jak kotka.

– Chciałbym cię poprosić o zrobienie magicznych skrytek. W medalionie i pierścieniu. Nie mam ich jeszcze, więc nie mogę ci pokazać, ale to musi być zrobione tak, żeby nikt nawet nie domyślił się, że one tam są.

Uśmiechnęła się z pobłażaniem. Co prawda jej specjalnością była transmutacja, ale jak wielu nauczycieli, nie ograniczała się tylko do niej. Już w dzieciństwie lubiła się bawić przestrzenią, redukując trójwymiar do dwuwymiaru. Robiła płaskie magiczne kufry, koszyki czy skrzynki oraz sekretne skrytki wszędzie, gdzie tylko mogła – w ścianach, w zwykłej stronie pergaminu… we wszystkich przedmiotach martwych. Wynalazła własne zaklęcie, które tworzyło trzeci wymiar. Teraz była bardzo zadowolona, że może pomóc Severusowi.

– Tylko tyle?

– Nie. Chciałbym… Znasz Rytuał Magicznej Wspólnoty?

Tym razem czarownica uniosła brwi, nieświadomie naśladując swojego młodszego kolegę.

– Znam, ale przyznam szczerze, że musiałabym trochę odświeżyć sobie wiadomości. Domyślam się, że skrytki są z tym związane… Mogę spytać, dla kogo szykujesz ten Rytuał?

– Dla mnie i… jeszcze jednej osoby. Będzie nas tylko dwoje, co zdecydowanie upraszcza sprawę. Potrzebuję Prowadzącego i Świadka. Wiem, że w wyjątkowych przypadkach może to być jedna i ta sama osoba, więc bardzo bym cię prosił, żebyś wyraziła zgodę na odegranie obu ról.

Mówił trochę zdawkowo, ale kobieta wiedziała, że jeśli czegoś nie mówi, na ogół znaczy to, że nie chce powiedzieć i na nic zda się proszenie o więcej.

– Oczywiście, Severusie, z przyjemnością. Posprawdzam co trzeba w bibliotece.

– Bardzo ci dziękuję, Minerwo – Snape podniósł się z fotela i przez chwilę bawił się różdżką, obracając ją w wąskich palcach.

Wyglądał na… zamyślonego. Nie, to było coś innego… Jakby był pochłonięty jakimś problemem, który go trapił… W szkole? Czy poza? Może coś na tej Konwencji?

Z kim on zawiera ten Rytuał?

Kiedy pożegnał się i wyszedł, Minerwa myślała jeszcze przez chwilę, ale nie doszła do żadnego wniosku.

 

Panna Granger. Na myśl o niej czuł mieszaninę różnych emocji. Z jednej strony doskonale pamiętał, że należała do Złotej Trójcy. Czy też, używając jego prywatnej nazwy, Przeklętej Trójcy. W jego karierze nauczycielskiej nigdy wcześniej ani później nie trafił na takie Trio. Dzięki ci, Merlinie! W towarzystwie swoich przyjaciół złamała więcej szkolnych przepisów, niż cała reszta Gryfonów razem wziętych.

Przypomniał sobie skórkę boomslanga i skrzeloziele, wizytę na szczycie Wieży Astronomicznej o północy na ich pierwszym roku, Wrzeszczącą Chatę… CHOLERNĄ Wrzeszczącą Chatę – poprawił się. Czy zupełnie szalony pomysł wyprawy po horkruksy!

Kiedy już powiedział sobie, po trosze dla uspokojenia sumienia, że była zarozumiałą, głupią idiotką, której zdecydowanie nie lubił, mógł przyznać przed samym sobą, że wcale nie była taka głupia. Miała wybitny umysł, zaskakującą zdolność logicznego myślenia (przecież to ona rozwiązała moją zagadkę strzegącą Kamienia Filozoficznego…) i niesamowite pragnienie wiedzy. Pod tym względem przypominała mu jego samego. Z tego, co sam zauważył na jej pierwszym roku i co słyszał w pokoju nauczycielskim, przed przyjściem do szkoły znała i umiała materiał z połowy podręczników. On też znał bardzo dużo zaklęć jeszcze przed pójściem do Hogwartu, tyle tylko, że z trochę innej dziedziny.

Uczyła się błyskawicznie i potrafiła tę wiedzę przekazać innym. Nieraz słyszał, że nauczyła Pottera znalezionych wcześniej zaklęć, którymi ten musiał się posłużyć w czasie Turnieju Trójmagicznego.

Jako nauczyciel umiał docenić te wszystkie cechy. Normalnie. Ale nie w przypadku Granger. Przypuszczał, że jeśli chodziło o nią, sam fakt, że trzymała z Potterem i Weasleyem wystarczał, żeby nie widział w niej niczego pozytywnego. Po prostu nie chciał widzieć.

Ale ostatnie wydarzenia… już szczególnie PIĄTKOWE wydarzenia zmieniły sposób, w jaki na nią patrzył.

To było tak, jakby były dwie panny Granger. Jedna z nich była jeszcze dzieckiem – jego studentką i zadrą w tyłku. Druga, którą odkrył ostatnio, była młodą kobietą, wystarczająco inteligentną, żeby rozmowa z nią go nie męczyła. Z zaskoczeniem odkrył, że bawiło go jej poczucie humoru. Pomysł, jak rozwiązać sprawę z pergaminem, był rewelacyjny. On nie wymyślił nic, bo po prostu nie miał czasu się nad tym zastanowić, ale musiał przyznać uczciwie, że jakiekolwiek rozwiązanie by znalazł – nie byłoby takie … proste i genialne zarazem!

I całe szczęście, że ostatecznie mam do czynienia z drugą panną Granger, bo inaczej nie dałoby rady z nią wytrzymać!

 

Tym razem ośmiu panów spotkało się u Lawforda. Nie była to wystawna kolacja z żonami i dziećmi, ale „spotkanie starych przyjaciół” – jak to powiedział Lawford swojej żonie.

– Nie przejmuj się nami zupełnie, kochanie. Usiądziemy sobie w domku myśliwskim w parku i spokojnie pogadamy. Jeśli ktoś się spije, nie będzie ci przeszkadzał – pocałował żonę w policzek i wiedział, że ugłaskał ją sobie zupełnie.

Ponieważ dzień był słoneczny i ciepły, w jedynym pomieszczeniu w domku zrobiło się gorąco od rozpalonego na kominku ognia. Lawford wylewitował fotel na niewielki ganek i rozsiadł się w nim wygodnie.

Uwielbiał właśnie takie wieczory, kiedy mógł w spokoju wsłuchiwać się i wpatrywać w życie toczące się w jego olbrzymim parku. Najbardziej lubił wiosnę, kiedy rośliny i zwierzęta budziły się z zimowego uśpienia. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca, które przebijało się gdzieniegdzie przez gałęzie drzew, widział nowe kwiaty, zwijające swoje płatki, całkiem jakby szły spać. Na niedalekiej polance, jeszcze skąpanej w słońcu, widział małego jelonka, który skubał leśne poszycie. Po chwili, bardzo blisko, rozległ się głośny trel drozda i tętent spłoszonego jelonka, który pomknął w leśną głuszę.

Zamknął oczy i wsłuchał się w świergoty ptaków i miarowe stukanie jakiegoś dzięcioła, który pieczołowicie wykuwał w drzewie nową dziuplę.

Leniwe oczekiwanie przerwał służący, który przyprowadził Norrisa. Było dopiero w pół do siódmej, ale Lawford domyślił się, że jego przyjaciel przyszedł wcześniej dlatego, żeby pokazać kto tu jest szefem i przywitać pozostałych uczestników narady. A niech ma tę przyjemność.

Po chwili przyszedł Scott, zaraz po nim Benson, Rockman i Smith, później zaś Stone. Watkins spóźnił się nieco, ale to było do niego podobne. Zapalony naukowiec czasem potrafił zapomnieć o tym, że powinien iść do toalety.

Chwilę trwały zwykłe powitania, pogaduszki na temat pogody i wymiana plotek przy szklaneczce dobrej, Ognistej Whisky. Stone jak zwykle popijał ze swojej piersiówki. Jednak po chwili Norris odchrząknął, by dać znak do rozpoczęcia poważnej rozmowy.

– Panowie… Wczoraj Davy, ja i Tyler skończyliśmy przygotowywać projekt ustawy o ograniczaniu przyjęć do Hogwartu. Tekst wygląda całkiem obiecująco.

– Tak w trzech słowach, Peter, o czym on jest? – spytał Smith.

– Po pierwsze muszę wam wyjaśnić, że to jest tylko pierwszy etap. Pierwsza ustawa. W kolejnych latach powinny pojawić się nowe, z jeszcze bardziej drastycznymi cięciami. Tym razem skupiliśmy się na wyeliminowaniu szlam. Od września warunkiem przyjęcia do Hogwartu jest posiadanie w bliskiej rodzinie choć jednego czarodzieja. Od następnego roku szkoła zarezerwowana będzie tylko dla potomstwa czarodziejów pierwszego stopnia. Żadne babcie czy dziadkowie nie wystarczą. Oczywiście wyjaśnienie jest uzasadnione – Hogwart został odbudowany po Bitwie, ale nadal jest w nim ciasno, a wskaźniki Czarodziejskiego Departamentu Zasobów Ludzkich pokazują zwyżkową tendencję naboru do szkoły w najbliższych latach, bazując na statystykach urodzin.

– Brzmi to bardzo naukowo, choć domyślam się, że to nie jest prawda…? – pochwalił Benson.

– Powiedzmy, że to… taki trick. McCready z Wydziału Zaludnienia by się troszkę zdziwił, że im się tak… wskaźniki rozmnożyły – wszyscy gruchnęli śmiechem.

– A co będzie z pozostałymi uczniami, którzy mają magiczne zdolności, a nie będą mogli iść do Hogwartu? – padło pytanie.

Pałeczkę przejął Lawford, bo to była jego dziedzina.

– Projekt ustawy zakłada otworzenie od września nowej szkoły dla uczniów mugolskiego pochodzenia. Program nauczania będzie w niej taki sam, z tym, że położymy w nim większy nacisk na naukę historii magii. W przyszłości wejdzie też nowy przedmiot o kulturze, zwyczajach i zasadach moralnych czarodziejskiej społeczności. Pomoże to w integracji z półkrwi i czystej krwi czarodziejami, otworzy drzwi do kariery i… inne tego typu bzdury.

– Brednie – zachichotał Watkins.

– Żebyście wiedzieli, jak się nad tym namęczyłem. Poszło przy tym chyba z pięć butelek Ognistej Whisky Ogdena!

Rozległ się chóralny śmiech. Faktycznie, projekt wyglądał przewspaniale. Każdy to kupi i będzie wielbił Ministerstwo. Shacklebolt będzie miał wrażenie, że przejdzie do historii jako tymczasowy Minister, który zrobił najwięcej na polu integracji czarodziejskiej społeczności.

– A tak naprawdę, to co to ma być za szkoła? Tyler, można prosić? – Benson podał mu swoją pustą szklankę.

Rockman chwilę rozlewał trunek do wszystkich szklanek, a potem wyjaśnił.

– Na Rathlin Island, koło Beachside Cottages, jest taki wielki zamek. Prócz tego jest na wyspie parę domków mugoli. Zadupie. Tam właśnie otworzymy naszą nową szkołę dla szlam.

– Ale ten zamek, on jest gotowy na przyjęcie uczniów?

– James, ty chyba o parę razy za dużo zleciałeś z miotły… Oczywiście, że nie! Ale do Hogwartu się nie dostaną, więc będą musieli poczekać jeden rok… tylko jeden – dodał Rockman ze wspaniałym uśmiechem.

– A za rok rzeczywistość będzie już zupełnie, zupełnie inna.

– Dokładnie, Teddy.

– A co na to Snape? Zgodzi się? – Benson już opróżnił szklankę i teraz patrzył w puste dno.

Norris poklepał przyjaźnie Smitha po ramieniu.

– Dzięki naszemu młodemu przyjacielowi sprawę można uznać za załatwioną… – kiedy niektórzy, niewtajemniczeni, spojrzeli pytająco, dodał. – Dyrektor Snape ma pewien problem, ale jeszcze o tym nie wie. Parę dni temu wybrał się na nocną wycieczkę do Stirling i postanowił poćwiczyć sobie Avadę na pewnej pięcioosobowej rodzinie. Tyle tylko, że miał pecha, bo zobaczył go pewien mugol, który przekazał Aurorom swoje wspomnienia…

– To jest genialne…! – Tym razem Scott już nie pytał, czy to prawda, czy nie. Poza tym nie miało to żadnego znaczenia, poza tym, że urządzili Snape’a na całego.

Przez chwilę wszyscy podziwiali rozwiązanie sprawy. Pierwszy opanował się Scott.

– Dobrze, Snape się zgodzi. Ale zanim się zgodzi, ta ustawa musi przejść.

– No i tu zaczyna się temat naszej dzisiejszej narady…

Norris zamilkł na chwilę.

– Musimy przejść do drugiej części naszego planu… Potrzeba nam wsparcia wśród wielu członków Ministerstwa, ale niestety w tej chwili nie możemy na nie liczyć. Będziemy musieli zainicjować zmiany personalne na kluczowych dla nas stanowiskach.

Stone poruszył się nerwowo i pociągnął zdrowy łyk ze swojej małej buteleczki, ale milczał. Reszta też milczała.

– Dzięki waszej obecności mamy dojście do Św. Munga, więc będziemy mogli zająć się podawaniem tam eliksirów aborcyjnych i stosowaniem zaklęć lub eliksirów antykoncepcyjnych. Trzeba będzie tylko bardzo uważać na Granger, ale tym zajmuje się już Tyler. Davy kontroluje Edukację Magiczną, a Alain Sieć Fiuu. Moim zdaniem najważniejszy do obsadzenia jest DPPC – Norris użył popularnego skrótu dla Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. – Ricky Wilson musi polecieć. Jest… za miękki. I może nam przeszkadzać. Musimy posadzić tam kogoś naszego. Teddy, będziesz miał wtedy wolną rękę z Aurorami. Poza tym musimy sobie podporządkować Wizengamot. Nie będzie nic dziwnego w tym, że nowy szef DPPC zmieni Szefa Wydziału Administracji Wizengamotu.

– Sędziów tak łatwo nie powymieniasz… – zauważył Smith.

– Nie, ale mając w garści Wydział Administracji, będziemy mogli mieć na nich wpływ. Mając dojście do Wydziału Niewłaściwego Użycia Czarów, czy już choćby używając Imperiusa. Poza tym Watkins pracuje nad nowymi zaklęciami, które zapewnią nam ich współpracę… Bardzo ważna jest też kontrola nad Wydziałem Bezpieczeństwa. W ten sposób mamy kontrolę nad tymi, których na tych stołkach posadzimy.

Każdy zgodził się z Norrisem. Młody Auror zastanawiał się, czy każdy z nich myślał o tym, że wpływ na Wizengamot może okazać się bardzo ważny, jeśli ktoś dobierze im się do dupy i to właśnie oni staną przed sądem…

– Moim zdaniem musimy mieć kogoś w Urzędzie Magicznej Informacji. Żeby mieć wpływ na Proroka i inne gazety… – zaproponował. – Przedstawienie wszystkiego w odpowiednim świetle może mieć kluczowe znaczenie dla naszego planu.

– Bardzo dobry pomysł, Teddy! – klasnął w ręce Rockman. – Ja proponowałbym przejąć kontrolę nad Wydziałem Badania Zdolności Czarodziejskich…

– I w MKB – dorzucił Watkins.

– Co to jest MKB?

– Magiczny Komited Badawczy. Ciągle wchodzą mi w paradę. Banda starych durniów, którzy boją się każdego nowego zaklęcia – wyjaśnił pytającemu Lawfordowi Rockman.

– Dorzućcie do tego Dział Magicznych Wypadków i Katastrof – zaproponował Benson. Miał pewne podejrzenia, że w najbliższej przyszłości niektórym czarodziejom będą się przytrafiać bardzo dziwne wypadki.

Rockman nie zrozumiał.

– Wiem, że Granger jest z Weasleyem, chcesz ją kontrolować przez Arthura?

Benson nie miał czasu otworzyć ust, Stone był szybszy.

– Granger już nie jest z Weasleyem. Z plotek wiem, że wywaliła go na zbity pysk, bo podłapał sobie panienkę ze sklepiku w szkole Aurorów.

– Angelique?! – wytrzeszczył oczy Smith i gwizdnął pod nosem. – Jemu się nie dziwię, ale jej?!

– Niezła? – ożywił się Watkins.

– Niezła?! To mało powiedziane! Chłopie, ona ma boską figurę! W niektórych miejscach nawet zdecydowanie lepiej niż boską. Niestety zdolności czarodziejskich tyle u niej, co kot napłakał. Może załapie się do szkoły dla charłaków… – dodał z lekkim rozczarowaniem.

– Przymierzałeś się do niej? – zapytał któryś z jego kolegów.

– PrzymierzałBYM się, gdyby znała się na czarach. Nie potrzebuję w domu kobiety, która nawet światła nie umie różdżką zapalić.

– Wiesz co, jak tak teraz słucham, to przypominam sobie, że coś u nas o tym była mowa. Że Granger rozeszła się z Weasleyem – Rockman podrapał się po głowie. – Wygląda na to, że Weasley chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Mieć w domu czarownicę niezłą w magii i do tego drugą niezłą w łóżku…

– Być może Granger też jest niezła w łóżku – Watkins od lat szukał sobie partnerki, ale jakoś żadna nie wytrzymywała jego charakteru naukowca.

Ośmiu panów zaśmiało się na to. Norris zaś dodał:

– Od Granger trzymaj łapy z daleka, Nigel.

Czas było wrócić do poważnej dyskusji.

– Warto też mieć kogoś w Departamencie Komunikacji ze Światem Niemagicznym… Gordon Bean jest zwykłym mugolem, a nam potrzeba zapalonego czarodzieja czystej krwi. Dobrze będzie wiedzieć, co się dzieje z drugiej strony… – Lawford dopił resztkę whisky ze swojej szklaneczki. – Acha, jeszcze jedno. Alain, czy możesz kontrolować Biuro Świstoklików, Wydział Teleportacji i Zarząd Nadzoru Miotlarskiego?

– Nie wiem… Nie w pełni. Mogę grzebać w ich Rejestrach, ale nie mogę na przykład zmieniać ustawień działania Rejestrów…

– Przydałoby się to. Musimy móc śledzić na bieżąco poczynania niektórych osób. Wiedzieć kto, skąd, dokąd się teleportuje, mieć całkowitą kontrolę nad Świstoklikami… Sama Sieć Fiuu nie wystarczy.

– W takim razie dopisz do listy osób do wymiany Warrena. Ja też czułbym się lepiej, mając nad sobą kogoś z „naszych”.

– Dobra, Warren Singh wylatuje. Ktoś jeszcze?

– Departament Tajemnic…? – zapytał ktoś cichutko, ale Norris pokręcił głową.

– Zdecydowanie nie. Nie zadzierajmy z Niewymownymi. To się może źle skończyć. Myślę, że na tym poprzestaniemy. Przygotujcie mi listę osób, które widzielibyście na tych stanowiskach. Teddy, Paul, sprawdzicie drobiazgowo każdego z nich i wybierzemy najlepszych z najlepszych.

– A jak się pozbędziemy obecnych szefów? – chciał wiedzieć Watkins.

– Paul, poszperaj w swoich kartotekach, czy nie masz czegoś na nich. Może zwykły szantaż wystarczy. Jak nie, to znajdą się inne sposoby.

Na nieszczęście dla niego Norris nie pomyślał zupełnie o tym, żeby umocnić pozycję Bensona w Wydziale Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Nie przypuszczał, żeby było im to do czegoś potrzebne.

Kiedy spotkanie skończyło się, na zewnątrz było już zupełnie ciemno. Na niebie lśniły gwiazdy i wielki księżyc w pełni. Panowie pożegnali się i jeden po drugim aportowali do siebie.

 

Stone wyszedł przed bramę Lawforda, odszedł kawałek ciemną drogą i przystanął. Spojrzał na księżyc, potem na zegarek i jeszcze raz na księżyc, jakby na coś czekał. Po chwili drgnął i zaczął się przemieniać. Ale wcale nie w wilkołaka…

Po chwili zamiast przystojnego mężczyzny o piwnych oczach, ciemnobrązowych, krótkich włosach i jasnej skórze stał równie przystojny blondyn. Długie włosy spływały mu gęstymi lokami na ramiona. Błękitne oczy wspaniale współgrały z matową karnacją i białymi zębami. Poprawił na sobie szatę, obrócił się na pięcie i zniknął z głośnym pyknięciem.

 

Niedziela, 26.04

W niedzielę wieczorem Hermiona wyciągnęła z szafy obraz od ciotki i postawiła go na kanapie. Doszła do wniosku, że nie musi przyczepiać do niego żadnej karteczki, jej profesor z pewnością się domyśli, że to właśnie to ma zabrać.

Jako że ciotka uważała się za artystkę nowoczesną, obraz był bardzo…TRENDY. Zasadniczą treścią była wielka, czarna plama pośrodku i rozbryzgi farby na każdą stronę. Na tle tego widać było coś, co Hermiona określiłaby jako ludzkie kształty, choć jeden z nich był zdecydowanie mniej ludzki. Zrobione były z czerwono-białych zacieków, jakby ciotka, malując je, miała co najmniej konwulsje. Postać po prawej miała bardzo malutką głowę, trochę większy tułów i przeolbrzymi zad. Druga, ta mniej ludzka, miała na głowie wielki kapelusz, troje oczu i coś na podobieństwo miecza wystawało jej z pleców. Na dole ciotka napisała pismem lekarskim, bo litery bardziej przypominały encefalogram niż słowa, „Miłość i westchnienie”.

Na stoliku dziewczyna położyła pierścionek i medalion w przeźroczystej torebeczce. Przez chwilę wahała się, czy czegoś mu nie napisać. Nie wiedziała czego. Ale czuła, że nie chodzi o to, CO NAPISZE, ale o sam fakt, ŻE NAPISZE. Nigdy wcześniej nie miała z nim takiego kontaktu, nie miała okazji rozmawiać swobodnie i śmiać się… I nawet nie miało wielkiego znaczenia to, że właściwie to ona żartowała. On się zaledwie lekko uśmiechał kątem ust. Czuła się, jakby oswajała dzikie zwierzę, do którego nikt inny nie mógł się zbliżyć. I chciała więcej.

W końcu po wielkich namysłach napisała: „Mugole nazywają to Sztuką Nowoczesną. Ktoś kiedyś zrobił coś dla żartu, a inni wzięli to na poważnie i tak się zaczęło…”

Przypuszczała, że posunęła się za daleko i pewnie oberwie się jej za to, ale z drugiej strony chciała przesunąć znów o krok tę barierę, która była między nimi.

 

Poniedziałek, 27.04

Stos pergaminów piętrzył się na krawędzi biurka Hermiony, kiedy o siódmej wieczorem wychodziła z pracy. Wszystkie były opisane, jutro musiała je poprzesyłać adresatom w Ministerstwie. O tej porze, ze względów oczywistych, nie było sensu nic wysyłać. Wstała, zarzuciła swoją pelerynę na ramię i podeszła do gabinetu Rockmana. Starszy mężczyzna siedział, pisząc coś, pióro poskrzypywało cichutko.

– Do widzenia, panie Rockman – uśmiechnęła się do niego czarująco.

– Och… już wychodzisz…? – spojrzał na zegarek. – Masz zupełną rację, jest już późno. Do widzenia, moja miła.

Tak, JUŻ wychodzę! Cholerny skurczybyku…

Nie wiedziała, czy profesor Snape włamał się dziś do jej mieszkania, ale na wszelki wypadek była na to przygotowana psychicznie. Przynajmniej tak jej się wydawało, do chwili, kiedy wyszła z kominka.

Serce zamarło jej w gardle. Salon wyglądał, jakby przeszło po nim tornado. Kanapa była przesunięta, narzuta zrzucona, tak samo obrus na stole. Kryształowy wazon na kwiaty leżał potłuczony na podłodze. Książki zostały zgarnięte z półek, niektóre leżały na ziemi, część pootwierana na chybił trafił. Rozmaite pamiątki, które Hermiona poustawiała na kredensie, były poprzewracane – jej mugolskie zdjęcie z rodzicami i magiczne zdjęcie Hogwartu, na którym normalnie widać było przechadzających się studentów. Teraz wszyscy uciekli i widziała tylko mury zamku. Przedziwnie powyginany kaktus jakoś się uchował, stał nadal w kącie, jak zawsze.

Jej sypialnia była prawie nietknięta, może dlatego, że prócz łóżka i półeczki na lampę nie było tam za wiele rzeczy. Kołdra leżała na podłodze, poduszka pod oknem, kilka książek zostało zrzuconych z półki na ziemię. Za to w kuchni był bajzel, którego nie powstydziłyby się chochliki kornwalijskie Lockharta. Sztućce, wykałaczki, korki do butelek, spinacze do otwartych saszetek… były wyrzucone na ziemię. Ulżyło jej niepomiernie, że Snape nie wpadł na pomysł wysypania wszystkich przypraw z buteleczek, flakoników i plastykowych pojemników. Nie potłukł też jej wszystkich talerzy i szklanek. Książka kucharska wylądowała w zlewie, na szczęście czystym. Gazety ze stołu leżały na podłodze w jednej, zmiętej kupie. Krzesła poprzewracane. Róża, którą dostała od taty z okazji awansu, leżała na stole, ale wazonik spadł na ziemię i woda się wylała. Kocia karma rozmakała na podłodze w kałuży wody z miseczki.

Łazienka była nietknięta, wszystko poukładane tak, jak zostawiła, wychodząc do pracy.

Snape poinstruował Hermionę, że ma wszystkiemu dobrze się przypatrzeć, bo będzie musiała przekazać wspomnienie komuś w firmie Jinks & Hayde, ale dziewczyna nie chciała tracić czasu. Ze ściśniętym gardłem złapała za różdżkę i zawołała głośno „Reparo!”, modląc się, żeby zaklęcie podziałało. Wiedziała doskonale, że zaklęcie odwraca szkody, ale działa tylko do czterech godzin wstecz. Jeśli Snape rozwalił jej mieszkanie przed trzecią po południu…

Zadziałało, ale spieszyła się mimo wszystko. Metodycznie wskazywała różdżką wszystkie przedmioty i patrzyła, jak wazonik wskakuje na stół, róża wsuwa się do niego, jak sztućce, wykałaczki i reszta gratów wracają na powrót do szuflad… Kiedy oczyściła kuchnię, pobiegła do salonu i tam również wszystko wróciło na swoje miejsce.

Dziewczyna usiadła ciężko na kanapie.

– Masz szczęście, Snape! Masz ogromne szczęście! Jakby tego nie udało się magicznie posprzątać, to chyba bym cię zabiła! Nawet jakbyś mi zabrał różdżkę! Po prostu załatwiłabym cię gołymi rękami! – warknęła głośno.

Wtedy z gościnnego pokoju wyszedł Krzywołap, przeciągając się leniwie.

– A ty, jak cię znam, zamiast pilnować domu, pewnie przyszedłeś się o niego poocierać, co?!

Poszła do sypialni i zaczęła poprawiać kołdrę, już bez różdżki. Ciągle złorzecząc, poszła po poduszki.

– Cholerny dupek! A gdybym tak nie mogła tego sprzątnąć? Musiało go tak ponieść?! Snape, jak cię dopadnę, to ci nogi z dupy powyrywam!

Podnosząc książkę, zamarła. Na ziemi została karteczka, na której bardzo jej znanym charakterem pisma było napisane „Kocham cię bardzo, najdroższa”. Serce zabiło jej nagle mocno.

– Pieprzony dupek! – wyraźnie brakowało jej inwektyw.

Wzięła do ręki karteczkę, usiadła na łóżku i rozpłakała się.

Kocham cię. Bardzo cię kocham”. Pam param pam pam. Pewnie już wtedy pieprzyłeś się z tą piersiastą lalunią… – doskonale pamiętała, że Ron dał jej tą karteczkę na Walentynki.

Minęły już dwa tygodnie od owego piątku, kiedy to zastała ich w łóżku. Od tego czasu płakała wiele razy, ale widać jeszcze nie wystarczająco dużo, bo fakt jego zdrady nadal bolał.

W końcu podarła kartkę na maciupkie strzępy i poszła spalić ją w kominku.

Dopiero wieczorem, kładąc się spać, znalazła jeszcze inną karteczkę, wsuniętą pod poszewkę poduszki. Poczuła coś sztywnego i drapiącego, kiedy przyłożyła do niej głowę. Mrucząc Lumos, wyciągnęła ją i znalazła obiecaną przez Snape’a listę punktów aportacyjnych, bezpiecznych kryjówek i punktów kontaktowych. Równie dobrze znanym jej pismem było dopisane na dole: „Naucz się na pamięć i spal”. Również bez podpisu. Dwóch różnych mężczyzn – jeden niedawno odszedł z jej życia, drugi – wyglądało na to, właśnie do niego wkraczał.

Postanowiła nauczyć się tego jutro. Schowała kartkę na powrót pod poszewkę, obróciła na drugą stronę, przytuliła się do miękkiej poduszki i zasnęła.

 

Tego samego wieczora, setki mil dalej, Snape siedział w swoim fotelu i wpatrywał się w medalion. Bardzo niechętnie musiał przyznać, że był nim po prostu zachwycony. Nie, żeby wygląd medalionu miał jakiekolwiek znaczenie – chodziło o to, żeby mógł schować do środka magiczny pergamin i tyle. Ale gdzieś w głębi ducha zastanawiał się, co też znajdzie panna Granger. TEN medalion nadawał się do zatrzymania i noszenia już choćby dla samej przyjemności noszenia.

Trzymając go w dłoni i bawiąc się łańcuchem, rzucił okiem na pierścionek. Oczywiście kolor bursztynu nawiązywał do koloru Gryffindoru, ale prócz tego wyglądał całkiem całkiem. Nic rzucającego się w oczy, nic topornego; mały, dyskretny pierścionek. Właśnie coś takiego chciał jej poradzić, bojąc się, że kupi sobie jakiś wielki i błyszczący, który natychmiast wszyscy zauważą.

Znów trochę niechętnie musiał przyznać, że miała gust.

Chwilę jeszcze przyglądał się biżuterii, po czym przypomniał sobie ten cholerny obraz i skrzywił się, jednocześnie uśmiechając się lekko. Obraz był koszmarem. Kiedy wyszedł z kominka w jej mieszkaniu, dosłownie wpadł na niego i natychmiast zrozumiał prośbę Granger, żeby „ukradł” właśnie to. Nie było się co dziwić. Po chwili zobaczył jej liścik i przez chwilę nie wiedział, czy ma się złościć, czy wręcz przeciwnie. Jej komentarz rozśmieszył go, ale równocześnie przemknęło mu przez myśl, że to był pierwszy raz, kiedy ktoś napisał do niego zupełnie bez potrzeby. Wyglądało to tak, jakby po prostu chciała do niego napisać. Pożartować sobie. Po pierwsze nie był do czegoś takiego przyzwyczajony, po drugie i najważniejsze, nie z jej strony! Mogłaby pisać do niego Minerwa, czy Horacy, czy też ktoś inny… po chwili wahania odnalazł odpowiednie słowo: z jego otoczenia. Ale nie jego studentka! Ona już nie jest twoją studentką. To młoda, dorosła kobieta – przemknęło mu przez myśl.

Przez chwilę rozważał, czy zbagatelizować to, czy przywołać ją do porządku. Z jednej strony miał wielką ochotę to zrobić. Tysiące razy karcił uczniów, warczał na nich, bawiło go, że im bardziej ściszał głos i spokojniej mówił, tym bardziej sprawiali wrażenie przerażonych. To wydawało się całkiem naturalne. Z drugiej strony jego układ z panną Granger był zupełnie inny. Nie mógł na nią warczeć czy krzyczeć i równocześnie oczekiwać, że będą równorzędnymi partnerami.

Wszystko, tylko nie to! W żadnym razie ta dziewczyna nie będzie twoją równorzędną partnerką!

Jakiś głosik w jego głowie szepnął mu jednak: Lepiej staraj się nie komplikować już i tak skomplikowanej relacji. Daj jej szansę, pozwól na … Cholera, na co?!

Aż zamarł z zaskoczenia. Nagle dotarło do niego, że po prostu szuka wymówki, żeby nie musieć jej upominać, że… trochę mu się to podoba. TROCHĘ! To, że ktoś ma ochotę napisać do Severusa Snape’a, a nie do Dyrektora Hogwartu. Czuł się, jakby śledził dialog między dwiema częściami jego umysłu.

W następnej chwili dotarło do niego również to, że ten ktoś to Hermiona Granger i poczuł, jakby ktoś nim gwałtownie potrząsnął.

Lepiej sam się przywołaj do porządku! Nie musisz na nią warczeć czy krzyczeć, ale spokojnie przypomnieć, jakie są wasze wzajemne układy.

Poczuł się lepiej i zacisnął zęby, udając, że nie słyszy, jak ten cholerny głosik mówi mu: A w zasadzie, to co jest złego w takim układzie?

Żeby zająć czymś myśli, poszedł zanieść Minerwie medalion i pierścionek.

Minerwa wpuściła go do siebie, przyniosła herbatę i usiedli przed kominkiem. Był już wieczór i bez ognia na kominku było chłodno. Snape bez słowa podał jej oba przedmioty.

– Och… to jest piękne! – zawołała starsza czarownica, wyciągając medalion i przyglądając mu się z bliska.

– Ujdzie – skomentował Snape, bo przecież co innego mógł powiedzieć?

– Ujdzie?! Severusie… kupujesz coś tak pięknego, a potem grymasisz? Jest doprawdy piękny! Bardzo ślizgoński!

Skinął głową na znak zgody. Może w ten sposób zajmie się czymś innym. Minerwa zajęła się… Owszem… choć nie do końca było mu to na rękę.

– Pierścionek też ładny. Taki… delikatny… Bardzo kobiecy. Nie podejrzewałam cię o tak dobry gust…

Zanim odpowiedział, przezornie upewnił się, że nie trzyma w ręku filiżanki, ani właśnie nie pije.

– To nie ja, to panna Granger.

Minerwa zamarła, wpatrując się w niego, przez chwilę nie wiedząc, co powiedzieć.

– Panna Granger… mówisz o Hermionie Granger?!

Poważnie potaknął.

– Severusie… przyznaję, że … się trochę pogubiłam. Mówisz o Hermionie Granger, tak? Mojej Gryfonce… Tej Gryfonce, którą jeszcze tak niedawno gnębiłeś na Eliksirach czy Obronie przed Czarną Magią… tak? – Kiedy znów skinął głową, dodała niepewnie:

– I teraz chcesz mi powiedzieć, że z Hermioną Granger chcesz zawrzeć Rytuał Magicznej Wspólnoty? Możesz mi powiedzieć, co się dzieje?

Snape kiwnął głową po raz kolejny. Faktycznie, przecież to była Hermiona Granger, a on przed chwilą szukał wymówek, żeby jej nie upominać… nazwał ją równorzędną partnerką! Merlinie, chyba oszalał!

– Minerwo, wiem, że czujesz się tak, jakby to dotyczyło ciebie, ale…

– To dotyczy mnie! To dotyczy mojego Domu! – odpowiedziała gwałtownie.

– … niestety muszę cię prosić o zrozumienie. – Nie przerywając, pochylił się lekko ku niej.

Minerwa zacisnęła usta. No tak, przerwała Snape’owi, a on tego bardzo nie lubił.

– Severusie… Powiedz mi tyle, ile możesz. Czy coś.. coś was łączy?

– Dobrze. Powiem ci wszystko, co mogę . Wiesz, jakie mam zasady, więc nie naciskaj, bo i tak nic więcej się nie dowiesz. Przynajmniej nie teraz.

Zamyślił się i zaczął przesuwać palcem po ustach. Mówił wolno, w skupieniu, rozważając, co może wyjawić, a czego nie.

– Panna Granger jest w niebezpieczeństwie. Poważnym niebezpieczeństwie. Prosiła mnie o pomoc i okazało się, że … ta sprawa dotyczy przez przypadek również i mnie. Istnieje więc możliwość, że będziemy musieli… dzielić się pewnymi informacjami. Żeby nie narażać nas obojga, uznałem, że to będzie najbardziej dyskretny sposób.

Starsza kobieta siedziała wyprostowana i kiedy skończył mówić, pokręciła wolno głową.

– Nie jest to wiele, ale rozumiem… Obiecaj mi tylko, proszę, że będziesz ją chronił… na tyle, na ile możesz… – spojrzała na niego prosząco, a kiedy potaknął, dodała:

– Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Jeśli tylko będziecie potrzebować czegoś… Proszę, nie wahaj się.

– Dziękuję ci bardzo, Minerwo.

– Na kiedy to chcesz? – wskazała medalion i pierścień.

– Kiedy tylko możesz.

– Zrobię wam to na środę. Będę potrzebować jeszcze jednego dnia na przygotowania do Rytuału. Więc możesz zaprosić pannę Granger na piątek.

– Bardzo dobrze. Daj mi znać, jeśli my też mamy coś przygotować. I… lepiej to ty napisz jej przez sowę, że ma do ciebie przyjść w piątek w sprawie OWUTEMÓW, dobrze? To będzie nasza przykrywka.

– W przypadku Hermiony nie dałabym głowy, że nie postanowi swoją drogą zdawać tych egzaminów… – Minerwa uśmiechnęła się lekko.

Snape nawet nie drgnął. Wyglądał, jakby był zły, więc zmieniła temat i zaczęła mu opowiadać o ostatnich wyczynach Ślizgonów na Transmutacji. Dwóch dowcipnisiów przetransmutowało torby wszystkich pozostałych uczniów w myszy, które rozbiegły się po całej klasie i pochowały, gdzie tylko mogły. Namęczyła się, szukając ich i odjęła im za ten wygłup po dwadzieścia punktów.

W którymś momencie stwierdziła, że zupełnie nie wyglądał na zainteresowanego.

 

Środa, 29.04

Stojąc przed witryną siedziby spółki Jinks & Hayde, Hermiona poprawiła pelerynę, popchnęła drzwi i weszła do środka. Zabrzęczał cichutko złoty dzwoneczek. Siedząca za malutkim biureczkiem drobna, młoda czarownica uśmiechnęła się promiennie na jej widok.

– Dzień dobry. W czym możemy pani pomóc?

– Dzień dobry pani. Polecono mi państwa firmę jako specjalistów od zakładania zabezpieczeń, zaklęć ochronnych, przeciwuroków… – Hermiona podeszła do biurka i usiadła we wskazanym jej fotelu. – Chciałabym założyć u siebie w domu jakieś zabezpieczenia… ale nie wiem jakie…

– Ależ oczywiście. Proszę chwileczkę zaczekać, pójdę sprawdzić czy pan Hayde jest wolny… – czarownica zawahała się i dorzuciła nieśmiało:

– Przepraszam bardzo, ale… czy mam przyjemność z Hermioną Granger?

Hermiona uśmiechnęła się radośnie i potaknęła. Tak, jak się spodziewała, parę chwil później czarownica przyprowadziła ze sobą pana Hayde. Czasem odrobina sławy się przydaje…

Pan Hayde był leciwym czarodziejem. Miał przyjemną, pomarszczoną twarz, całkiem białe, długie za ramiona włosy, białe sumiaste wąsy i białą brodę, związaną czerwoną wstążką na wysokości jabłka Adama. Ciemne oczy spoglądały na nią radośnie. Jego ciemnoniebieska szata w żółte gwiazdy wyglądała na o wiele za dużą. Musiał schudnąć i jej nie dopasować.

– Pani Hermiona Granger! Cóż za zaszczyt! – wyciągnął do niej rękę i okazało się, że ma pewny, mocny uścisk dłoni. – Proszę do mojego gabinetu.

Hermiona podążyła niewielkim korytarzykiem, oświetlonym paroma świecami, do przestronnego pomieszczenia z dużym oknem wychodzącym na Pokątną.

Na ogromnym biurku leżało parę przedmiotów, wśród których rozpoznała tylko wykrywacz kłamstw. Nad jakąś zagadkową półkulą wisiała srebrna mgiełka. Parę srebrnych instrumentów przypominało raczej narzędzia tortur niż cokolwiek innego. Duża lampa gazowa posykiwała cichutko, rzucając ciepłe światło na rozmaite dokumenty i księgi, które zawalały całą powierzchnię biurka. Po prawej stronie, na ścianie, były półki z książkami, księgami, rolkami pergaminów i różnokolorowymi zeszytami i dużą szafą. Ściana po przeciwnej stronie zarośnięta była bluszczem. Niedaleko okna stał stolik z paroma fotelami, a obok był barek pełen butelek i kieliszków.

Hermiona zerknęła na okno i zamarła z uśmiechem. Na szerokim parapecie, odgrodzony od okna firanką w kwiatki, leżał olbrzymi kot o bujnym rudym, trochę cętkowanym futrze, z bardzo dużymi uszami zakończonymi pędzelkami i długim ogonem, który też przypominał na końcu pędzel.

– Tak, proszę pani. To jest Kuguchar… Nazywa się Harold.

– Mogę go pogłaskać? – spytała niepewnie.

– Może pani spróbować. Kuguchary mają niesamowitą zdolność rozpoznawania ludzi i są bardzo niezależne. Zazwyczaj Harold nie pozwala się… – leciwy pan urwał, wpatrując się w swojego kota, który dokładnie obwąchiwał podsuniętą mu rękę. Po chwili otarł się o nią głową. Hermiona, ośmielona, pogłaskała go delikatnie.

– Jest wspaniały! – oznajmiła, odchodząc od kota i odwracając się do pana Hayde.

– No cóż, teraz mam całkowitą pewność, że jest pani słynną Hermioną Granger.

Usiedli przy stoliku i Hermiona przystąpiła do wyjaśnień.

– W poniedziałek ktoś … mogę chyba powiedzieć, że włamał mi się do mieszkania. Wszedł przez kominek, bo zamek w drzwiach był nietknięty.. Przepraszam, zapomniałam powiedzieć, że mieszkam w mugolskim Londynie, w jednym z takich dużych domów z wieloma mieszkaniami… Mówię panu, mieszkanie zdemolowane, wszystko porozrzucane, połamane… Nic takiego nie zginęło, prócz obrazu ze ściany. Mugolskiego obrazu, który miał dużą wartość. Dostałam go od ciotki, która jest malarką i wśród mugoli jej twórczość jest wysoko ceniona…

– I nie życzy pani sobie żadnych innych tego typu wizyt, jak mogę się domyślić…

Pan podał jej filiżankę z herbatą, bo odmówiła alkoholu. Herbata była cudowna – aromatyczna, gorąca i słodka.

– Dokładnie. Tylko nie wiem, co takiego jest najlepsze… no i niezbyt kosztowne – zarumieniła się lekko, ale czuła, że musi to sprecyzować. Zarabiała całkiem nieźle, rodzice mogli zawsze pożyczyć jej pieniędzy z tego, co zostało im po sprzedaży domu i dwóch łodzi w Australii, ale nie chciała, żeby pan Hayde przesadził.

– Ależ naturalnie, doskonale rozumiem.

Przez okno dobiegło czyjeś wołanie i Harold zastrzygł dużymi uszami. Pan Hayde poszedł poszperać na biurku i przyniósł parę prospektów reklamowych firmy.

– Co mogę pani zaproponować, to standardowy pakiet ochronny. Zabezpieczenie drzwi, okiem i kominka przed każdym rodzajem istot magicznych. Mam na myśli nie tylko czarodziejów, ale sowy, skrzaty, kuguchary czy duchy… Naturalnie, działa to też i na wilkołaki i wszystkie inne magiczne stworzenia, ale nie będę ich wymieniał… nie spodziewam się, że będą do pani zaglądały akromantule, trolle czy mantykory. Tak więc, jak mówiłem, zapewni to pani całkowitą ochronę przed jakąkolwiek inwazją z zewnątrz. Dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– A jak to się ma do aportacji? Czy nadal ktoś może się aportować prosto do mojego mieszkania?

– W przypadku standardowego pakietu niestety tak. Poleciłbym więc Zasłonę Aportacyjną i Nienanoszalność Magiczną.

– To mieszkanie to część bloku… nie może nagle zniknąć, mugole nie zrozumieliby, skąd nagle w bloku mieszkalnym wzięła się dziura… – zaprotestowała Hermiona.

– Dlatego też mówię – magiczną. To znaczy, że dla mugoli wszystko zostanie tak jak jest. Natomiast żaden czarodziej nie będzie mógł nanieść pani mieszkania na żaden plan. Naturalnie, będą mogli zapisać pani adres, ale nie będą mogli żadnymi zaklęciami usytuować go na czarodziejskiej mapie.

Dziewczyna skinęła głową. Oferta wydawała się jej całkiem ciekawa, choć miała nadal parę pytań.

– Mówił pan o aportacji. Czy ja mogę się aportować z i do apartamentu?

– Zarówno pani jak i osoby, którym poda pani hasło. Mogą się aportować, czy użyć Sieci Fiuu. Hasło można zmieniać bezpłatnie co miesiąc.

– Dobrze… a… mówił pan o ochronie przed wejściem z zewnątrz. To znaczy, że ochrona nie zadziała na tych, którzy są już w środku, tak?

– Ta nie. Są naturalnie odpowiednie zaklęcia, które można rzucić na mieszkanie tak, aby zablokować jakąkolwiek magię negatywną wobec pani i innych osób, które zechce pani nimi otoczyć…

Hermiona nagle przypomniała sobie Protego Horribilis, które doskonale znała. Następnie przyszły jej do głowy inne zaklęcia, którymi ocaliła życie swoje i przyjaciół przez cały rok polowania na horkruksy. Gdyby chciała, sama mogłaby otworzyć taką firmę i kasować galeony za najprostsze zaklęcia…

A potem przypomniała sobie uwagę Snape’a o tym, że mając odpowiednią książkę, dałaby sobie radę sama.

Ale to właśnie on uznał, że najlepiej będzie, jeśli zatrudni się do tego profesjonalną firmę. Chodziło pewnie między innymi o to, żeby nie przypominać niektórym ludziom, że jej znajomość magii jest na całkiem niezłym poziomie.

– Muszę panią uprzedzić, że nawet do założenia Standardowego Pakietu Ochronnego potrzebna jest nam umotywowana prośba. Bez ważnego powodu niestety nie możemy używać wielu zaklęć… A do większości z tych, które pani potrzebuje, taki powód będzie nam potrzebny.

Hermiona natychmiast inaczej spojrzała na wyczyn Snape’a, za który do tej pory miała ochotę go udusić.

– To znaczy… mam napisać jakieś pismo? Czy to wystarczy?

– Ma pani jakiegoś świadka tego włamania?

– Niestety nie… Odkryłam to w poniedziałek późnym wieczorem… I kiedy zorientowałam się, że brakuje tylko obrazu, nie chciałam robić zamieszania…

Staruszek zatroskał się lekko, ale po chwili jakby znalazł rozwiązanie problemu. Podejrzewała, że tak naprawdę to doskonale je znał, chciał tylko udawać, że stara się specjalnie dla niej. Można to było nazwać „urabianiem klienta”.

– Czy… mogłaby pani zdeponować u nas swoje wspomnienie? Dołączylibyśmy fiolkę do pani dossier i z całą pewnością byłoby to wystarczające, sądząc po pani opisie.

– Ależ oczywiście! Z chęcią się go pozbędę!

Pan Hayde machnął różdżką i drzwiczki szafki otworzyły się i Hermiona zobaczyła na dolnej półeczce myślodsiewnię. Wylewitował ją na stolik przed nimi.

– To jest Aldefactus. Umie pani tego używać?

– Aldefactus? Sądziłam, że to myślodsiewnia? – tym razem udało mu się ją zaskoczyć.

– To coś bardzo podobnego. Tylko, że bardzo okrojona wersja. Aldefaktus gwarantuje, że we wspomnieniu, które nam pani zostawi, będzie tylko obraz i dźwięk. Żadnego śladu uczucia, które czasem może się pojawić w myślodsiewni. Nie chcemy, żeby nasi klienci czuli się zażenowani. To co nam potrzeba, to widok tego, co się stało. Poza tym jest też i ustawa, która ogranicza posługiwanie się wspomnieniami do celów handlowych.

I bardzo dobrze, bo gdyby wyczuli, co wtedy myślałam…

– Proszę przypomnieć sobie tamten wieczór. Kiedy będzie pani gotowa, proszę dotknąć różdżką prawej skroni. Kiedy zdecyduje się pani przerwać oddawanie wspomnień, wystarczy zrobić taki ruch różdżką… – pokazał nieskomplikowany zawijas. – To wystarczy. Będzie pani mogła obejrzeć wspomnienie przed oddaniem go, żeby się upewnić zarówno co do zawartości, jak i faktu, że nie będzie tam żadnych pani uczuć…

Czarodziej rzucił na nią zaklęcie. Hermiona zamknęła oczy i przywołała wspomnienie. Przysunęła różdżkę do skroni i przypominając sobie, co zastała w domu, poczuła, jakby coś chłodnego wyciekało jej z głowy. Po chwili zaczęło jej być trochę słabo, ale dziwne uczucie bardzo szybko minęło. Doszła aż do szybkiej wizyty w łazience. Wiedziała, że potem zacznie się sprzątanie, a tego nie chciała już pokazywać. Zakończyła oddawanie wspomnienia i otworzyła oczy.

Na końcu jej różdżki tkwiła biaława substancja – ni to mgiełka, ni to ciecz, która unosiła się w powietrzu. Pan Hayde przeniósł ją do Aldefactusa i Hermiona zanurzyła się w nim. Obejrzała zdemolowane mieszkanie i musiała przyznać Snape’owi rację. Gdyby po prostu zrzucił narzutę z kanapy i poduszkę z łóżka, z pewnością nie miałaby szansy na nawet najbardziej podstawowy pakiet ochronny!

Po niej wspomnienie obejrzał pan Hayde. Kiedy się wynurzył, wyglądał na poruszonego.

– Nie wiem, co za szaleniec tam był, ale całe szczęście, że nie było pani w domu! Nie wiadomo, jakby mogło się to skończyć, gdyby na panią wpadł!

Później wyczarował malutką fiolkę, do której zebrał jej wspomnienie. Hermiona zaakceptowała propozycję i pan Hayde obiecał przesłać jej kosztorys nazajutrz rano.

Rozdziały<< Dwa Słowa Rozdział 4Dwa Słowa Rozdział 6 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Ten post ma 8 komentarzy

    1. No niestety – nie tym razem 😉
      Mam go tylko przed oczami 😉
      O ile dobrze pamiętam, wisiorek z jakimś kamieniem faktycznie gdzieś widziałam – właśnie z poczerniałego srebra. Ta wstęga chyba też była, ale nie wyglądała na węża.
      Liczę na Twoją wyobraźnię 😉 – ktoś, kto napisał tyle ficków na pewno JAKĄŚ ma 😉

Dodaj komentarz