Dwa Słowa Rozdział 50

Niedziela, 11.10

Kilka kolejnych dni było na swój sposób bardzo męczących. Nie zostało im wiele do zrobienia prócz czekania na poniedziałek.

Hermiona dała profesorowi Flitwickowi karteczkę z dokładnym adresem ich domu, więc przetestował również działanie świstoklika do Spinner’s End. Hermiona akurat sprzątała w kuchni, a Severus był w piwnicy, kiedy Flitwick wylądował pośrodku salonu, wpadając na niezbyt solidny stolik i łamiąc go z głośnym trzaskiem.

– Merlinie, panie profesorze, nic się panu nie stało?! – zawołała Hermiona, rzucając do zlewu pełnego wody suchą ścierkę do naczyń i podbiegła do małego czarodzieja, który zbierał się z podłogi.

– Panna Granger – sapnął Flitwick, sięgnął po jej rękę i wstał. – Proszę o wybaczenie…

– Proszę się nie przejmować… – zaczęła uspokajająco Hermiona, ale Flitwick machnął różdżką i stolik złożył się z powrotem. – Nic sobie pan nie zrobił?

– Wasz stolik jest o wiele mniej solidny niż ja – zaśmiał się i poprawił swoją kamizelkę.

– Strasznie się cieszę, że się udało. Że świstoklik działa. I… chciałabym pana o coś prosić… Mógłby pan nauczyć mnie tych zaklęć, których pan użył? – zapytała dziewczyna, spoglądając prosząco na Flitwicka.

Drzwi prowadzące do piwnicy otworzyły się i wszedł Severus. I słysząc ostatnie zdanie, uniósł kącik ust.

– Czegoż innego można było się spodziewać… Filiusie – podszedł i podał rękę Flitwickowi. – Nie było żadnych problemów z dostaniem się tu?

– Absolutnie żadnych. Panna Granger napisała mi bardzo dokładnie, gdzie mam się zjawić. Tylko, że radziłbym wam przestawić stolik, bo wpadłem prosto na niego. Lawford nie będzie chyba wam go składał.

Severus spojrzał na stolik, z którym nie łączyły się żadne przyjemne wspomnienia i wzruszył ramionami.

– Wręcz przeciwnie. To go jeszcze bardziej zaskoczy i da nam trochę więcej czasu na oszołomienie go. A z naprawieniem go Hermiona sobie poradzi.

Flitwick rozejrzał się po podłodze i prawie pod fotelem dostrzegł skarpetki. Przywołał je i obrócił się do Hermiony.

– Oczywiście, że pani pokażę wszystkie zaklęcia, ale nie teraz. W przyszłości z pewnością będziemy mieć więcej czasu. Do zobaczenia.

Hermiona uśmiechnęła się i kiwnęła głową.

– Na pewno.

Flitwick machnął parę razy różdżką, rzucając niewerbalnie zaklęcia i nagle zniknął.

Severus wrócił do piwnicy, gdzie kończył warzyć Veritaserum, by w razie konieczności podać je Lawfordowi, Hermiona zaś do porządkowania kuchni.

Korzystając z porad Joao Matosa, napisali wspólnie krótką notatkę dla Lawforda. Potem Hermiona wzięła swoje notatki i zeznania Stone’a – Cabrela, to, co wyciągnęli od Horacjusza i ze wspomnień Smitha i kobiet z Azkabanu i zaczęła spisywać wszystkie fakty w kolejności chronologicznej. Trochę żałowała, że nie ma laptopa, żeby potem móc łatwo uzupełnić je zeznaniami Lawforda, ale w końcu wpadła na pomysł spisać każdy fakt na osobnym pergaminie i ponumerować strony dopiero tuż przed oddaniem ich Ministrowi Magii.

W tym czasie Severus przeglądał dossier Lawforda i Norrisa, które sporządzili parę miesięcy temu, korzystając z danych Francuzów.

 

W sobotę rano miał miejsce kolejny protest na Pokątnej, w którym wzięło udział ponad osiemset osób. Nie pojawił się jednak ani jeden Auror, żeby ich powstrzymać. Żongler wypuścił bardzo krótki dodatek jeszcze tego samego dnia, oskarżający Ministerstwo o wprowadzanie całkowicie niedemokratycznych metod rządzenia krajem i napisał relację z marszu protestacyjnego.

 

Koło szóstej po południu zjawił się Jean Jacques. Wylądował świstoklikiem przed domem i spojrzał zdumiony na brudne, poczerniałe, miejscami wyszczerbione cegły, niewielkie okienka, z których poodpadała farba, przez które z pewnością nie wpadało wiele światła i pewnie dlatego w środku świeciło się już światło i na zniszczone, trochę zbutwiałe na dole drzwi. Nie przypuszczał, że Severus Snape dyrektor Hogwartu, bohater wojenny, jeden z najsłynniejszych czarodziejów w tym kraju może mieszkać w czymś takim… Obejrzał się za siebie, uważając, żeby nie wychylić się poza metrowy pas dookoła domu, który ochraniało jeszcze zaklęcie Fideliusa. Okolica wyglądała na opustoszałą, stojące niedaleko podobne domy na porzucone i Jean Jacques nagle pomyślał, że to było dokładnie to, czego szukałby, będąc podwójnym agentem. Potem przypomniał sobie, co mówiła Hermiona o życiu Severusa „Od zawsze jego życie przypominało koszmar”. No cóż, jeśli to był jego dom… od lat… to wcale się nie było co dziwić.

Zastukał ostrożnie w drzwi i te po chwili nagle się otworzyły i w głębi niewielkiego saloniku dostrzegł Hermionę, która uśmiechnęła się do niego szeroko i podskoczyła się przywitać. Severus wyszedł skądś i uścisnął mu rękę.

– Wchodź, wchodź – powiedziała Hermiona i wyjrzała na zewnątrz, zanim zamknęła drzwi. – Nikogo nie ma.

– A co, zazwyczaj mieliście widownię? – zapytał Jean Jacques i wszedł prosto do saloniku.

– Czasami – odparła. – Oni wiedzą, gdzie powinien być dom Severusa i co jakiś czas przychodzili w tę okolicę. Może, żeby sprawdzić, co się tu dzieje. Ale od dawna już nikogo nie widać.

– Nie ma się co dziwić, sądzą, że cały czas jesteśmy we Francji – dorzucił Severus.

Jean Jacques z zaciekawieniem rozejrzał się po saloniku. Wszędzie dookoła były półki z książkami. Pośrodku stała kanapa, obok dwa fotele, a między nimi niewielki stolik. Na podłodze leżał przetarty i wyblakły dywan. Meble były wyraźnie stare i podniszczone. Równocześnie atmosfera w saloniku była daleka od ponurej, której się spodziewał. Przez chwilę nie umiał powiedzieć czemu, ale gdy usiadł na kanapie, aż zapadł się w puszystą, grubą narzutę o czerwonym kolorze i aż się uśmiechnął. Wiedziony jakimś przeczuciem popatrzył na salonik jeszcze raz i dostrzegł wreszcie to, co nie rzucało się specjalnie w oczy, ale sprawiało, że było tu ciepło i przytulnie.

W starym żyrandolu tkwiły kolorowe świece, zielone i żółte, przemieszane ze sobą. Musiały być zapachowe, bo w całym pomieszczeniu czuć było lekki zapach cynamonu, goździków i jeszcze jakiś, którego nie umiał nazwać, o trochę ostrej nucie, ale zarazem bardzo przyjemny.

Koło siebie zobaczył dwie duże poduszki, równie puszyste co narzuta. Na jednej z półek stał wazonik z jasnozielonymi kwiatkami, udekorowany łańcuszkiem ze srebrnych kulek. Na stoliku stały dwie białe filiżanki, na których były jakieś zielone napisy. Gdy przyjrzał im się bliżej, zobaczył, że to są zaklęcia domowe.

Wyraźnie było czuć w tych dekoracjach kobiecą rękę, która odebrała temu pomieszczeniu ponury charakter i zastąpiła go miłą, domową atmosferą. Całkiem, jakby ktoś zaświecił nagle lampę i ciemność zastąpiło ciepłe, łagodne światło.

– Więc to tu jest kryjówka dwóch najbardziej poszukiwanych osób w Wielkiej Brytanii? – spytał. – Jak na wyjętych spod prawa, mieszka się wam całkiem nieźle.

– Pewnie dlatego Norris chciał tu się dostać. Chciał zobaczyć, jak wygląda mieszkanie pod pięcioma gwiazdkami – zaśmiała się Hermiona. – Chcesz kawy, herbaty? Czy będziesz trzymał się starych francuskich zwyczajów i chcesz apperitif?

– A czy ja wyglądam na chorego, żebyś mnie poiła herbatą? – parsknął Jean Jacques i spojrzał na Severusa. – Podczas pierwszej wizyty Hermiony u nas mieliśmy tylko herbatki owocowe i widzę, że teraz się za to mści…

Severus nalał sobie i Francuzowi whisky, a Hermiona poszła do kuchni zrobić sobie herbatę.

– Jakbym się mściła, nie załapałbyś się na kolację, więc nie marudź – zawołała na odchodnym.

Usiedli na fotelach i kanapie i zaczęli omawiać plany na najbliższe dwa dni.

– Minister zjawi się w Anglii mugolskim pociągiem – powiedział Jean Jacques. – Co prawda wasze Ministerstwo zaproponowało zdjąć na chwilę blokadę, żeby mógł się tu aportować, ale odmówił. Powiedział, że nie zamierza korzystać z przywilejów, do których cała czarodziejska społeczność nie ma w tej chwili prawa. Zjawi się z pięcioma innymi osobami. Oficjalnie to jego obstawa. Jednym z nich będzie Emmanuel Chartier. Drugiego widzieliście niedawno, Mathieu uczestniczył w wyciąganiu kobiet z Azkabanu. Trzeci, Bernard, prowadzi sprawę Cabrela. Albert jest naszym Mistrzem Pojedynków i ma wszystkich ochraniać. Piątego znacie… – uśmiechnął się – to ja.

– Nikt nie sprzeciwiał się obstawie? – zagadnął Severus, popijając z niewielkiej szklaneczki.

– Trochę kręcili nosem, ale każdy ma prawo mieć swoich Garde du corps (Ochrona osobista), więc szybko dali sobie spokój. Foster też będzie miał koło siebie dwóch Aurorów, zapewne tego, co zastępuje Smitha i jeszcze jakiegoś.

– To się dopiero zdziwią… – mruknęła Hermiona.

Jean Jacques napił się trochę, rozkaszlał i mówił dalej.

– Ricky spotka się z nami na dworcu w Dover, więc koniecznie dajcie mu notatki. Odbiorę je i dam Ministrowi. I aportujemy się bezpośrednio do holu w waszym Ministerstwie. Bądźcie w pobliżu Ministerstwa. Kiedy tylko Charles Chevalier wyjaśni wszystko Fosterowi, powie mu, że jesteście niedaleko i każe mu was sprowadzić.

– Skąd będziemy wiedzieć, że nas nie złapie? – spytała dziewczyna.

Jean Jacques zamyślił się na chwilę.

– Zrobimy tak. Każemy Fosterowi wysłać po was jakiegoś Aurora. Pójdzie z nim Albert… i ja. Jeśli coś będzie nie tak, dam wam znak. Wtedy po prostu nie podchodźcie.

Severus również się namyślał, wodząc wąskim palcem po wargach.

– Będziemy czekać w drugim wymiarze przy wyjściu z toalet. Weźmiemy ze …

– Z toalet??? Nie macie lepszego miejsca? – wytrzeszczył oczy Jean Jacques, zaskoczony najwyraźniej brakiem subtelności Severusa.

Hermiona parsknęła śmiechem na widok jego miny. Severusa też rozbawiło oburzenie w jego głosie, ale zachował zwykły, poważny wyraz twarzy.

– Nasze Ministerstwo znajduje się w podziemiach mugolskiego budynku. Nie ma do niego za wiele wejść albo wyjść. Pewnie dlatego zaproponowano wam aportację do Atrium. Jednym z wejść są toalety.

– Nie możemy skorzystać z windy? – zaproponowała Hermiona.

Severus potrząsnął głową.

– Winda wydaje mi się zbyt odsłonięta.

Jean Jacques sięgnął po szklaneczkę, wypił whisky do końca i uniósł oczy do góry.

– Dobrze, niech wam będzie. Będziemy korzystać z toalet.

Severus nalał trochę whisky do jego szklaneczki i dokończył swój pomysł:

– Będziemy mieć ze sobą peleryny niewidki, bo nawet jeśli Foster nie będzie próbował nas aresztować, gwarantuję ci, że nie przejdziemy nawet dziesięciu stóp w Atrium. Jeśli nie dasz nam znaku, przejdziemy do normalnego wymiaru i spotkamy się z wami. Ale przed wejściem do Ministerstwa założymy niewidki.

Jean Jacques kiwnął głową.

– Doskonale. W ten sposób dojdziemy w całości do gabinetu Fostera.

– Jeśli będzie nam potrzebny Dumbledore, będziemy musieli zejść do sal przesłuchań Wizengamotu. A Minerwę będziemy mogli wezwać, kiedy chcemy. Już odwołała swoje lekcje transmutacji – dorzucił Severus.

– Z waszej strony wszystko gotowe?

Hermiona kiwnęła głową.

– Świstoklik przetestowany, działa znakomicie. Napisaliśmy już list do Lawforda i daliśmy go Uzdrowicielowi, który w poniedziałek opóźni dostawę korespondencji do Ministerstwa tak, żeby dostał go dopiero w popołudniowej poczcie.

– Jesteście pewni, że on to przeczyta? Nie odłoży na bok, na później?

Hermiona zerknęła na Severusa i odwróciła się do Jean Jacquesa.

– Severus miał cudowny pomysł. Lawford dostanie opóźnione wyniki badań okresowych ze Św. Munga, z Oddziału Zakażeń Magicznych. Sądzimy, że jak tylko będzie mógł, zabarykaduje się w swoim biurze i rzuci do czytania.

Jean Jacques klasnął w dłonie.

– Genialne! Tak to bywa, jak się nie ma czystego sumienia… – zachichotał.

– Świstoklik jest schowany w skórzanym woreczku. Jak go otworzy i dotknie choć jednym palcem, aktywuje go.

– Bez zaklęcia? Dotykiem?

– Dokładnie. W tej chwili świstoklik jest aktywowany, ale… powiedzmy w stanie uśpionym. Przejdzie do aktywności, wyczuwając magię w dotyku – Hermiona wyjaśniła, że po incydencie ze świstoklikiem na koncert Celestyny Warbeck, kiedy to dwóch mugoli dotknęło przez przypadek starego kapcia, który był przygotowany dla fanów piosenkarki i znalazło się nagle wśród setek czarodziejów, zmieniono trochę zaklęcie aktywujące. Teraz do aktywowania świstoklika potrzeba było mieć w ciele choćby odrobinę magii.

– My będziemy czekać w domu i rzucimy na niego zaklęcie porażenia ciała, jak tylko wyląduje tu – dziewczyna machnęła ręką w kierunku stolika.

– I weźmiecie go w obroty – dokończył Jean Jacques.

Na chwilę zapadło milczenie. Każde z nich myślało o tym samym. Że wreszcie kończy się cały ten koszmar. I równocześnie błagało Boga, Merlina i wszystkich świętych, żeby tym razem się udało.

– Chodźmy do kuchni coś zjeść – odezwała się wreszcie Hermiona, wstając z fotela.

– Jaki jest dziś le plat du jour? (Danie dnia)

– Mugolskie frytki i stek. I do tego mugolskie pączki z czekoladą.

Jean Jacques wszedł do kuchni i natychmiast stwierdził, że miał rację. Stare meble, stary zlew, piec, stare lichtarze… i zarazem wszędzie widać było ślad Hermiony. Na bialutkich, zwiewnych firankach trzepotały zielone motyle, na blacie wyczyszczonego do połysku stołu leżała duża książka kucharska i stał biały czajnik w zielone napisy z zaklęciami domowymi, pasujący do filiżanek, które już widział. Na parapecie okiennym powoli obracała się dookoła doniczka z kwiatkami, udekorowana bambusowymi kijkami i złotą siatką. Na krzesłach leżały miękkie poduszki – dwie w zielonym i dwie w czerwonym kolorze. Niby znów niewiele, ale sprawiało, że nieświadomie się uśmiechnął.

– Czemu wszystko mugolskie? – wybrał sobie krzesło z zieloną poduszką.

Hermiona roześmiała się.

– Mówiłam ci, on mi zawsze pasował do Slytherinu – powiedziała do Severusa. – Mugolskie dlatego, że nie mamy już praktycznie sykli czy galeonów, a Severus nie może pójść do Gringotta. Więc używamy mugolskich pieniędzy. Z tych możemy korzystać bez obaw, że ktoś nas po tym znajdzie.

Jean Jacques sięgnął po plastykowy pojemnik z grubym plastrem wołowiny.

– Wygląda apetycznie – stwierdził. – Tylko proszę, nie spal. Piętnaście sekund na patelni z każdej strony.

Hermiona rzuciła mu dziwne spojrzenie.

– Frytek też mam ci nie spalić…?

 

 

 

Poniedziałek, 12.10

Dokładnie o ósmej rano Joao Matos zszedł na parter Kliniki i skierował się do niewielkiego pokoiku, w którym rano składano całą korespondencję do Ministerstwa. Jeśli oczywiście była, bo trafiały się takie dni, kiedy nie było żadnej.

W pokoiku była już Gaia, drobna blondyneczka o błękitnych oczach. To był klasyczny przykład tego, że przeciwieństwa się przyciągają. Miał lekkie poczucie winy, wiedząc, że będzie teraz igrać na uczuciach Gaii, która była w nim zakochana po uszy, ale uznał, że nie ma innego wyjścia.

Zastukał w półotwarte drzwi i dziewczyna obróciła się, gotowa fuknąć na tego, kto jej przeszkadza. I w jednej chwili jej twarz rozjaśnił uśmiech. Równocześnie plik kopert wysunął się jej z ręki i rozsypał po całej podłodze.

– Dzień dobry, moja droga – powiedział Joao, wchodząc i przyklęknął, żeby pozbierać koperty. – Nie schylaj się, nie trzeba…

Gaia oblała się rumieńcem i choć otworzyła usta, nie udało się jej wykrztusić choćby jednego słowa. Po chwili zarumieniła się jeszcze bardziej, bo Joao wyprostował się, stając tuż przed nią i podał jej koperty.

– Proszę bardzo.

– Prze… przepraszam. Ja… – zająknęła się Gaia, panikując, że z powodu jej nieporadności Joao będzie się z niej śmiał.

– To ja przepraszam. Nie powinienem ci przeszkadzać. Wiem, że rano tego bardzo nie lubisz – odparł Joao i uśmiechnął się lekko zakłopotany. – Wybacz.

– Nicss… sienestło.

Joao spojrzał na zegarek i przybrał zmartwiony wyraz twarzy.

– Gaiu, powiedz mi proszę, o której przychodzi goniec z Ministerstwa?

– Za jakieś… pół godziny… to znaczy… za… za trzydzieści minut…

Portugalczyk skrzywił się lekko.

– Myślisz, że można go poprosić, żeby przyszedł tu jeszcze raz? Później? Koło jedenastej? Bo mam do oddania raport, który musi być dostarczony koniecznie dziś, ale przed jedenastą nie zdążę…

Gaia przez chwilę wpatrywała się w ciemnobrązowe oczy, nie odważając się mrugać. Dopiero, kiedy spojrzał na nią pytająco, dotarło do niej, że coś powiedział. Goniec o jedenastej? Poprosić go? Ależ oczywiście, ona go będzie błagać, żeby przyszedł o jedenastej!

– O–ooczwiście!! – zawołała z entuzjazmem. – Jeśli pan chce, nawet później!

Joao poklepał ją delikatnie po ramieniu i dziewczyna straciła oddech.

– Dziękuję ci, moja droga. Jesteś wspaniała! Jedenasta, trochę po jedenastej będzie doskonale. Bardzo mi to pomoże.

Obdarzył ją pełnym wdzięczności spojrzeniem, zanim wyszedł i Gaia przez długą chwilę gapiła się na puste drzwi, ściskając w ręku koperty. Dopiero po chwili dotarło do niej, że trzeba coś zrobić.

Rzuciła je byle jak na stół i wybiegła z pokoiku do kominka, którym mogła przenieść się do Ministerstwa. Gdy przebiegała koło Informacji, pulchna blondynka dostrzegła ją między stojącymi interesantami.

– Gaia? Chodź tu, proszę…

– Nie teraz! Nie mogę! Później, Margaret! – krzyknęła dziewczyna i pognała do kominka.

W Ministerstwie wyskoczyła w Atrium i podbiegła do niewielkiego biurka, gdzie siedział strażnik kontrolujący różdżki. Rzuciła mu swoją i tupała w miejscu na widok jego ślamazarnych ruchów. Gdy tylko wyciągnął różdżkę w jej stronę, wyrwała mu ją z ręki i nie czekając aż coś powie, pobiegła do małego biura, gdzie urzędował ministerialny goniec.

– Faris! – zawołała wpadając do środka i odetchnęła z ulgą na widok młodego, pryszczatego młodzieńca, który sięgał właśnie po dużą skórzaną torbę.

– Gaia? Cześć. Co się stało?

Dziewczyna oparła się o biurko i dyszała chwilę, łapiąc oddech.

– Merlinie… jak to dobrze… że jeszcze… jesteś!

Faris popatrzył na nią zdziwiony.

– Jeszcze jestem. A poza tym wszystko w porządku?

Gaia kiwnęła głową.

– Mam do ciebie prośbę. Możesz dziś przyjść po listy po jedenastej? Nie wcześniej?

– Móc mogę, ale to znaczy, że ci w Ministerstwie nie dostaną poczty rano – odparł chłopak.

– Tiara z głowy im nie spadnie – prychnęła Gaia. – To co, widzimy się o jedenastej?

– A co, zawaliłaś coś i rano ci nie pasuje?

– Wypchaj się. Nic nie zawaliłam. Dzięki i do zobaczenia.

Dziewczyna machnęła ręką i odeszła już spokojniej w kierunku kominków.

 

 

Hermiona i Severus wstali tego ranka później niż zwykle. Przypuszczali, że przesłuchania Lawforda, obojętnie czy z użyciem Veritaserum, czy bez, potrwają całe popołudnie, wieczór i noc, więc postanowili się wyspać.

Po śniadaniu Hermiona usiadła na kanapie, podkuliła pod siebie nogi i zaczęła czytać spis faktów. Dopiero po dłuższym czasie zorientowała się, że zupełnie nie dociera do niej, co czyta. Niby wszystko brzmiało znajomo, ale po sekundzie wszystko zapominała i przed oczami miała tylko pustkę. Blade słowa przychodziły i odchodziły, przepływały przez jej umysł, nie pozostawiając w nim żadnego śladu.

Wstała i zaczęła chodzić z kąta w kąt, przyglądając się meblom, ścianom, podłodze… i czuła, jak by widziała je po raz pierwszy. Każdy krok, każde odwrócenie się po dotarciu do ściany odmierzały czas, który prawie zatrzymał się w miejscu. Miała ochotę popchnąć wskazówki zegarka, by zmusić go do życia.

Chciała, żeby już było po południu. Żeby już przyleciał Lawford. Żeby udało się im go przekonać do powiedzenia wszystkiego, co wiedział i obiecania, że rozwiąże Wieczystą Przysięgę… Im? Nie, JEJ. Żeby JEJ się udało.

Zaplanowali z Severusem rozmowę z Lawfordem bardzo starannie, wręcz w detalach. Każde z nich miało do odegrania rolę, która tylko w połączeniu z grą drugiej osoby miała przynieść oczekiwany rezultat.

Wiedziała, jak wiele zależy od tego, czy ona zagra dobrze, czy da sobie radę. Miała wrażenie, że dziś, niebawem, miał rozegrać się ostatni, najważniejszy akt sztuki, w której od miesięcy grali tak ważne role.

Czy uda się jej? Czy nie zaprzepaści wszystkiego?

O ile jeszcze parę dni temu… nawet wczoraj! wydawało się jej, że jest do tego dnia dobrze przygotowana, teraz z chwili na chwilę czuła rosnącą panikę. Próbowała sobie przypomnieć wszystkie argumenty, które mieli wysunąć w rozmowie z Lawfordem i widziała tylko martwą czerń.

Zacisnąwszy kurczowo trzęsące się ręce, podeszła do stolika, na którym zostawiła notatki i na nowo zaczęła przewracać strony. Może to, co właśnie czyta akurat się przyda? Może jeśli przejrzy je, to wszystko się jej przypomni?

Rozumiała każde słowo po kolei, ale wszystkie były puste.

Gdyby nie to, że o tej porze list do Lawforda został już przekazany, miałaby ochotę prosić, żeby zrobić to jutro. Tak, do jutra z całą pewnością byłaby bardziej przygotowana! Powtórzyłaby wszystko i na pewno wyszłoby lepiej!

Czuła się tak zawsze przed egzaminami, ale dziś było gorzej. To nie były egzaminy. Albo raczej to był najpoważniejszy egzamin w życiu. Który decydował nie tylko o jej losach, ale o losach całego czarodziejskiego świata!

Westchnęła rozpaczliwie i przygryzła mocno usta. Przez chwilę patrzyła jeszcze tępym wzrokiem w swoje notatki, a potem odepchnęła je od siebie i ukryła twarz w dłoniach.

Nagle kanapa ugięła się koło niej i poczuła ciepłą rękę na ramieniu. Równocześnie drugą ręką Severus ujął jej podbródek i obrócił ku sobie.

– Wiesz, że denerwując się, nic nie zmienisz? To co masz zrobić, będzie tak samo trudne albo łatwe. Możesz tylko uczynić to trudniejszym dla siebie.

Wpatrywał się w nią z troską. Sam wyglądał jak wcielenie spokoju.

– Ja… to nic – odpowiedziała lekko drżącym głosem. – Nic takiego…

Uśmiechnął się kątem ust i jakby z pobłażaniem.

– Nic takiego i trzęsiesz się, jak liść na wietrze, tak?

Westchnęła jeszcze raz, zamknęła oczy i wtuliła twarz w jego pierś. Otoczył ją ramionami i zaczął głaskać uspokajająco po włosach. Powoli spłynęły na nią spokój i ulga, jakby jego dotyk odgrodził ją od niepewności czającej się gdzieś tam niedaleko.

– Jak ty to robisz, że się niczego nie boisz? Nie wiesz, co to jest strach…

Severus znów się uśmiechnął i pogłaskał jej policzek.

– Oczywiście, że się boję. Nie istnieje coś takiego, jak brak strachu. Nie można nauczyć się „przestać się bać”. Ale można nauczyć się opanować strach.

– Naprawdę? – spytała, zatracając się w jego głosie. Niech mówi. Cokolwiek, byle mówił. Mogłaby słuchać go wiecznie.

– Tak. To się nazywa odwaga.

Hermiona uśmiechnęła się do siebie. W takim razie on jest najodważniejszym człowiekiem na świecie.

– Będę tu. Z tobą, maleńka. Wszystko będzie dobrze.

Dziewczyna podniosła głowę. Coś ciężkiego, co do tej pory przygniatało ją i dusiło gdzieś w piersi, znikło, odpłynęło. Ze zdziwieniem stwierdziła, że odzyskała jasność myślenia. I wszystko wydało się nagle … nie tyle proste, co wykonalne. Możliwe.

Pociągnęła jego twarz ku swojej i pocałowała w czubek nosa.

– Dziękuję. Za to, że jesteś. I że będziesz ze mną.

Severus przytulił ją mocno do siebie i szepnął cicho w jej włosy jedno krótkie słowo. ZAWSZE.

 

 

Jimm Douglas zapadł się w miękkim fotelu na wprost biurka Lawforda i nie kwapił się do wyjścia. Dochodziła piąta, kiedy jego sekretarka zapukała dyskretnie do drzwi.

– Haytlieneh, wejdź proszę – zaprosił ją gestem Lawford, mając nadzieję że jego szef zrozumie subtelną aluzję.

Kobieta przyniosła mu plik kopert i dwa ruloniki pergaminu, położyła cichutko z brzegu zawalonego biurka i wyśliznęła się z powrotem.

– No i teraz rozumiesz… – podjął Douglas. – Flynn idzie na tydzień urlopu i nie bardzo wiem, kto może ją zastąpić… Mam teraz duży problem… i nie wiem, co zrobić…

Lawford postanowił udawać durnia, bo kretyńskie zagrania jego szefa, który usiłował znów wepchać mu dodatkową robotę, zaczynały już mu grać na nerwach.

– Współczuję ci – powiedział. – Jej praca jest niezmiernie ważna dla całego Departamentu…

– No właśnie! – podchwycił Douglas, próbując bezskutecznie wyprostować się w fotelu.

– … i jeśli się jej należycie nie zrobi, konsekwencje będą poważne.

Douglas zapadł się jeszcze głębiej. Westchnął ciężko.

– Wiesz, w sumie to nie ma aż tak wiele do zrobienia… tylko od czasu do czasu jakiś raporcik… albo dwa…

Lawford rzucił mu krótkie spojrzenie. To w końcu jest ważna, czy nie?

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że trzymasz ją na tak ważnym stanowisku tylko po to, żeby robiła ci jeden raporcik albo dwa?

Nie minęło wiele czasu od ostatniej rozmowy z szefem o podwyżce i Douglas się speszył.

– No nie, ale wiesz… mówię o zastępstwie. Krótkim.

– Wiesz, pracowałem kiedyś na tym stanowisku… – oczy Douglasa się zaświeciły i zgasły, gdy usłyszał resztę – … więc może w tym tygodniu wyjaśnię wszystko Dennisowi i on ją zastąpi? Zawsze mówiłeś, że jest najlepszy.

Lawford sięgnął po plik kopert i zaczął je przeglądać od niechcenia, udając, że nie widzi jak Douglas mizdrzy się w jego kierunku.

Pismo od Lucjusza w sprawie ograniczeń w Historii Magii – facet chciał skrócić część dotyczącą wojen z goblinami… Warren z Biura Wyszukiwania i Oswajania Smoków… z pewnością chce dołączyć smoki do listy magicznych zwierząt, które trzyma się w Hogwarcie… Idiota…

Jakaś gruba koperta z Kliniki Św. Munga… Oddział Zakażeń Magicznych…

Lawford poczuł gwałtowne piknięcie w sercu i wyprostował się, marszcząc brwi.

O cholera… o cholera… O CHOLERA JASNA!!!

– … się musiał zastanowić… Ale wiesz, nie martw się, coś wymyślę – mówił właśnie Douglas z durnowatym uśmieszkiem. – Jakby co, to nie było tematu. To znaczy nie rozmawialiśmy…

Lawford spojrzał na niego, jakby go dopiero zobaczył.

– Nie przejmuję się. Oczywiście, że coś wymyślisz – zapewnił go gorąco, odkładając kopertę na bok na stronie nadawcy, żeby Douglas nie zobaczył co to jest. – Dasz sobie radę.

Idź już sobie. Wynocha… Merlinie, żeby się nie okazało, że te baby były na coś chore…

– Jutro porozmawiam z Dennisem.

Rozmawiaj, kiedy chcesz, tylko wyjdź już stąd!

Douglas z wielkim trudem dźwignął się z fotela i zachwiał się niebezpiecznie.

– Mam nadzieje, że w razie czego mogę liczyć na twoją pomoc, Davidzie?

Co tylko zechcesz, Jimm, tylko spierdalaj stąd i ZOSTAW MNIE SAMEGO!!!

Uśmiechnął się szeroko, czując, jak bolą go kąciki ust.

– Naturalnie, Jimm. Oczywiście. W razie czego przyjdź jutro do mnie, to porozmawiamy, dobrze? – delikatnie zaakcentował słowo „jutro”.

– Mógłbyś…? Wiesz… to tak niewiele… – ożywił się jego szef.

– Nie ma sprawy. Naturalnie. Przecież znam się na tym, więc oczywiście, Jimm – Lawford nawet nie zwrócił uwagi na to, że się powtarza.

Warcząc w duchu, przyjął gorące podziękowania szefa, nie myśląc zupełnie z jakiego powodu. Położył rękę na ramieniu Douglasa i wykrzywiając twarz w radosnym uśmiechu i kiwając głową, doprowadził go do drzwi i otworzył je szeroko.

– Nie ma za co, Jimm. Dla ciebie wszystko.

Douglas pokręcił głową rozpromieniony i spojrzał na sekretarkę.

– Haytlieneh, twój szef jest niesamowity. To mój ulubiony pracownik, naprawdę!

Jasne, uważaj, bo ci uwierzę, dupku. A teraz IDŹ JUŻ STĄD!!!

Merlinie, oby to nie było nic związanego ze mną! Może to coś o programie dla tych, co chcą zostać Uzdrowicielami…?

Nie ma się co oszukiwać. Zachciało się pieprzyć z jakimiś nieznanymi babami i proszę… Ale przecież robiłem to zaledwie dwa razy!

Nie ma znaczenia ile razy. Już jeden raz mógł wystarczyć…

W umyśle Lawforda trwała gonitwa myśli, gdy wreszcie Douglas wytoczył się na korytarz. Haytlieneh otworzyła usta, ale uciszył ją natychmiast.

– Muszę teraz załatwić coś pilnego. Nie przeszkadzaj mi, proszę. Nie ma mnie dla nikogo.

Zatrzasnął za sobą drzwi i w trzech susach dopadł biurka. Drżącą ręką złapał kopertę i zamiast urwać tylko brzeg, rozerwał ją na strzępy. Ze środka na biurko wypadł jakiś niewielki skórzany woreczek z czymś ciężkim i złożona na pół kartka sztywnego pergaminu. Rozłożył ją i zaczął czytać, nie patrząc zupełnie, gdzie siada i prawie spadł z fotela.

 

 

Klinika Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga                                       Londyn, 12 października, 2015

Oddział Zakażeń Magicznych

 

 

 

 

Do: David Lawford

Departament Wiedzy i Zdolności Magicznych

Wydział Programu Nauczania

 

 

Szanowny Panie Lawford,

 

Pragniemy poinformować pana, że w ramach dodatkowych badań przeprowadzonych przy użyciu próbek krwi otrzymanych w ramach badań okresowych, wykryty został u pana wirus Sichindiosa niewiadomego pochodzenia.

Konsekwencje zarażenia są niezwykle groźne. Zgodnie z naszym stanem wiedzy wirus żywi się magią zawartą w ciele ofiary, pozbawiając ją stopniowo zdolności magicznych i przekształca w charłaka.

Prosimy o jak najszybsze udanie się do Departamentu Tajemnic w celu podjęcia badań i skorzystania z istniejącego już specyfiku, który usypia czasowo wirusa.

W załączonym woreczku jest eliksir, który pozwoli panu przejść przez Zamknięte Drzwi. Proszę wypić pięć minut przed stawieniem się w Przedsionku.

 

 

Z poważaniem

Uzdrowiciel Teodor Bletchley

 

 

Lawford trzęsącą się ręką otarł pot z czoła i postarał się złapać oddech. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, więc osunął się ciężko w fotelu i przez chwilę balansował na krawędzi między rzeczywistością i jakąś wielką przepaścią, którą nagle przed sobą zobaczył.

Merlinie… Wirus czegośtam… żywi się magią… i przemienia w charłaka… Merlinie, Merlinie… To podobnie jak …

Gdzie ja to złapałem?! W Azkabanie?! Niemożliwe…

Mam iść do Departamentu Tajemnic? I co ja im powiem?

Nieważne! Nic im nie będę mówić! Nikt nie wie, skąd to się wzięło! Żeby tylko dostać to coś, co może wyleczyć… Nie „wyleczyć”, ale powstrzymać to gówno! Byle co, byle nie stracić magii!!!

Wyprostował się tak gwałtownie, że znów przez chwilę zobaczył ciemność, ale udało mu się wymacać woreczek. Próbował go otworzyć, ale ręce mu się trzęsły i nic nie widział, więc zwolnił na chwilę, odetchnął parę razy głębiej i dopiero wtedy spróbował na nowo poluźnić supełek.

Cholera jasna…

Zacisnął zęby, przytrzymał różdżkę kciukiem i palcem wskazującym i obiema dłońmi zaczął poszerzać niewielki otwór. W końcu udało mu się zrobić dziurkę na szerokość palca. Wsunął go do środka i poczuł, że dotknął czegoś twardego.

Równocześnie coś szarpnęło go w okolicach pępka i porwało w mieszaninę kolorów i dźwięków.

Rozdziały<< Dwa Słowa Rozdział 49Dwa Słowa Rozdział 51 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz