Sojusz, Granger? – Rozdział 89

Aurora Sinistra, jak to już miała w zwyczaju, okazała się nieocenioną pomocą w kryzysowych sytuacjach, a nalewka — “Może i parszywa, ale diabelnie skuteczna”, jak głosiła etykieta — zgodnie z obietnicą, spełniła swoje zadanie. Choć Hermiona nie była w stanie przełknąć jej wiele, podobnie jak posiłku podczas kolacji, samo towarzystwo kogoś, kto nie próbował pocieszyć jej na siłę, pozwoliło uspokoić szalejące myśli i odwrócić uwagę od tego, co działo się dookoła. 

Niestety, nie na długo. Rozwiązanie Sinistry przestało działać, kiedy tylko Hermiona wróciła do siebie i została całkiem sama. Chcąc dać ukojenie zmęczonemu ciału wzięła prysznic i spróbowała zażyć trochę snu, ale jej próba zakończyła się fiaskiem — przewracała się jedynie z boku na bok, wlepiając tępy wzrok w ścianę. Z nadzieją, że w końcu zmęczy tym mózg, co stało się dopiero w środku nocy.

Następnego ranka, kiedy drzwi pokoju nauczycielskiego uchyliły się cicho, a drobna sylwetka pojawiła się w nich spóźniona, Aurora i Henry spojrzeli po sobie porozumiewawczo.

— Dzień dobry — zagadnęła Sinistra, gdy krzesło cicho skrzypnęło. Hermiona posłała cierpki uśmiech zarówno jej jak i starszemu profesorowi, który przysiadł się do nich tego poranka. Poinformowany o całej sytuacji, podobnie jak pozostali nauczyciele, przez Minerwę — która jednak nie zaszczyciła ich swoją obecnością na śniadaniu. — Widzę, że słuchasz się mądrzejszych, przynajmniej w kwestii odpoczynku.

Komentarz ciemnoskórej czarownicy okraszony został wymownym spojrzeniem panny Granger, która sięgnęła po kawiarkę i podsunęła sobie pustą filiżankę.

— Nie, żebyś akurat ty była autorytetem w tej kwestii — stwierdziła gryfonka pod nosem.

Aurora uniosła brew, wyłapując rozbawioną minę Henry’ego znad Proroka, którego mężczyzna akurat rozkładał.

— Cóż, wczoraj na moje rady jakoś nie narzekałaś — mruknęła, będąc jednak w głębi ducha zadowolona z reakcji, jaką uzyskała. Sugerowała, że Hermiona mimo wszystko nie dała się całkiem sytuacji stłamsić, dokładnie tak, jak zapowiedziała. Pod pozornie oburzoną miną, pojawił się cień dumy, a Sinistra dodała: — I od razu lepiej wyglądasz, więc coś tam jednak zadziałało.

Hermiona, nalewająca sobie kawy, zdążyła jedynie wywrócić oczami, zanim Henry nie wtrącił:

— Piękna dama zawsze wygląda dobrze. Nawet przed śniadaniem.

Czarownice spojrzały na niego jednocześnie; jedna kpiąco, druga z konsternacją. Dla obu szybko stało się jasne, że profesor Tucker, w swojej staroświeckiej manierze, musiał odebrać słowa Aurory za obelgę. Hermiona uśmiechnęła się rozczulona jego bohaterską postawą, jednak jej towarzyszka ubiegła ją z odpowiedzią:

— Czyżby zaczęli do posiłku serwować oczywiste oczywistości? — Jej pytanie, choć retoryczne, wycisnęło na usta Henry’ego wyraźną chęć odpowiedzi. — Nie mówię, że wyglądała źle. Co nie zmienia faktu, że wczoraj była z niej mała kupka nieszczęścia. Nie rozumiem po co to ukrywać — fuknęła pod nosem.

Hermiona popatrzyła po nich, jak po rodzicach przekomarzających się przy porannej kawie — oczekując, że zaraz wstaną, pocałują się na pożegnanie i rozejdą, aby spotkać ponownie na koniec dnia. Jak stare, dobre małżeństwo.

— To się nazywa przyzwoitość — stwierdził Tucker, przewracając stronę gazety z kompletnie obojętnym wyrazem na twarzy. — Czasem jest nawet lepsza od szczerości.

Sinistra prychnęła pod nosem w niezwykle ostentacyjny sposób.

— Jeszcze lepsze jest milczenie — odgryzła się. — Powinieneś czasem spróbować.

Przekorna mina na skrytej za gazetą twarzy Henry’ego sprawiła, że mimo uszczypliwego komentarza, Aurora nie powstrzymała wykrzywiających się w uśmieszku ust. Hermiona chwilę patrzyła ten obraz, po czym wyprostowała się i z wdzięcznym, tylko odrobinę wymuszonym uśmiechem spojrzała w stronę Henry’ego.

— Dziękuję za wstawiennictwo — mruknęła — ale Aurora ma rację. Wczoraj zdecydowanie wyglądałam jak siedem nieszczęść. — Czarnoskóra kobieta uśmiechnęła się pod nosem chełpliwie. — Napiję się kawy i wszystko wróci do normy.

Kłamanie naprawdę stało się dla niej czymś przyziemnym, choć Sinistra zupełnie nie doceniła jej umiejętności i przejrzała je na wylot niemal od razu.

— I zjesz śniadanie — sprostowała.

Hermiona popatrzyła na nią spod byka, mrużąc lekko oczy z niemym wyrzutem. Aurora pozostała jednak odporna i wzruszyła ramionami, wymownie ruszając przy tym brwiami. Obie wiedziały, że młodsza czarownica nie miała szans z jej zaciętością. Mogła równie dobrze próbować opierać się przepowiedniom Trelawney, choć przed nimi miała jeszcze szansę uciec. Wieszczka prędzej potknęłaby się o własne nogi, niż ją dogoniła.

— Zjem coś po drodze… — zaczęła Hermiona.

— Mungo nie ucieknie, Severus też raczej nie — stwierdziła Sinistra i niemal od razu dostrzegła gorzki grymas na ustach swojej rozmówczyni. — Przydasz się tam, jeśli będziesz w stanie samodzielnie utrzymać się na nogach. A kofeina ci w tym nie pomoże.

Zmartwione, ciemne oczy zawiesiły się na moment na bladej twarzy, która wpatrywała się w ciemny, parujący napój. 

— Hogwardzkim targiem — wtrącił Henry — pozwólmy Hermionie wziąć jedzenie ze sobą. — Kobiety znów jednocześnie posłały  spojrzenia w jego stronę, a czarodziej, wyłapując to należące do młodej gryfonki, dodał: — Tylko obiecaj, że zjesz zanim dotrzesz do szpitala. Wilk syty i owca cała.

Gdyby mogła, Aurora pewnie zabiłaby go wzrokiem. Bawił się w dobrego rodzica, robiąc z niej tego złego i deptając przy tym jej zasady na rzecz własnych, bardziej pobłażliwych. A ona jedynie chciała dać Hermionie chwilę wytchnienia, bo wiedziała, że kiedy opuści Hogwart, prędko do niego nie wróci, zapominając o tak przyziemnych sprawach, jak jedzenie.

— Wszyscy zadowoleni — zdążyła mruknąć pod nosem.

Starszy czarodziej odłożył gazetę, sięgając po miskę z ciepłym pieczywem, aby podać ją Hermionie, ale ta zbladła, a jej spojrzenie wyłapało coś, czego nikt kompletnie się nie spodziewał. Aurora obserwowała, jak ciemne oczy utykają w jednym miejscu i zmarszczyła brwi, podążając bezwiednie wzrokiem za dłonią szatynki, która sięgnęła po Proroka Codziennego.

— Co to? — zapytała, pochylając się ku pannie Granger.

Zachowanie kobiet przykuło uwagę Henry’ego, który zerknął na nie z ukosa, z ramieniem wyciągniętym na długość stołu i zawieszoną nad nim miską jeszcze parujących, maślanych bułek. Hermiona z szybko bijącym szybko sercem rozwinęła gazetę na stronie, do której Henry jeszcze nie zdążył dojść i zamrugała szybko, czując dreszcz przebiegający wzdłuż jej kręgosłupa.

Severus patrzył na nich z niewielkiej fotografii swoim teatralnie niechętnym wzrokiem, a nad jego głową niczym gilotyna pulsował ostentacyjny napis: “Severus Snape: łajdak czy święty?”. 

— Co to za bełkot? — Aurora przysunęła gazetę bliżej siebie i zmarszczyła brwi. — “Jego mroczna, wciąż nieco owiana tajemnicą przeszłość niewątpliwie przyczyniła się do wyniku wojny i przez wielu Severus Snape uznany został za bohatera. Jednak czy peleryna zbawcy naprawdę może ukryć dwulicowe oblicze?” — zaczęła czytać pod nosem, coraz bardziej wzburzona każdym słowem. 

Hermiona przewertowała artykuł pobieżnie, jednak całą jej uwagę przykuło drugie, mniejsze zdjęcie — przedstawiające ich oboje. Obejmowała Severusa dyskretnie w pasie, uśmiechając się łagodnie w stronę obiektywu. W pewnej chwili mężczyzna zerknął na nią, szepcząc coś do ucha i natychmiast odwrócił się, odprowadzony jej przelotnym, rozbawionym spojrzeniem.

Pamiętała, kiedy to zdjęcie zostało zrobione. Pamiętała dokładnie zarówno okoliczności, jak i wszystko, co poprzedziło, ale i było wynikiem przyjęcia w Ministerstwie. Choć nie sądziła, że te wspomnienia wypłyną na światło dzienne w takim kontekście.

— “I czy przebiegły,  skłonny do zawiłych kłamstw ex-szpieg naprawdę był w stanie skraść serce uwielbianej przez wszystkich heroiny wojennej, przyjaciółki samego Złotego Chłopca? Czy może jednak, w jakiś sposób, zmanipulował Miss Doskonałości i Powierniczkę Cnót Wszelakich?” — ciągnęła jadowicie Sinistra. — “Jeśli tak — to jak? Czy zrobił to podstępem? Szantażem? Siłą? Czy pannie Granger, Złotej Gwieździe Hogwartu, grozi niebezpieczeństwo? Tego dowiecie się już wkrótce, w kulisach biografii naczelnego szpiega Albusa Dumbledore’a”.

Henry prychnął pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem.

— “Na drodze do odkrycia wszystkich jego niecnych tajemnic, zawsze oddana prawdzie, Rita Skeeter” — doczytał z kpiną.

— Parszywa, zakłamana suka.

Przy stole zapadła kompletna cisza. Nauczyciele, którzy zdołali usłyszeć niedyskretne słowa Aurory wypowiedziane głośniejszym pełnym pasji głosem, zerknęli w jej stronę z dezaprobatą, a Henry uniósł brew, sam mając na końcu języka obelżywe określenia, które odruchowo przychodziły na myśl. Hermiona, wytrącona z zamyślenia, posłała zaskoczony wzrok w kierunku czarnoskórej czarownicy, szybko odnajdując go w połowie drogi.

— Mam nadzieję, że spotka ją w życiu wszystko, co najgorsze — dodała Sinistra. Ku jej zaskoczeniu, młoda kobieta obok zupełnie nie zareagowała. Patrzyła się na nią słabo, marszcząc jedynie brwi, pomiędzy którymi pojawiła się głęboka zmarszczka. Aurora westchnęła i wskazała brodą na gazetę. — Przynajmniej wybrała ładne zdjęcie.

Wzrok Hermiony odruchowo powrócił na fotografię. Nie mogła zaprzeczyć żadnym słowom kobiety — ani o wyborze zdjęcia ani o cechach charakteru Skeeter. W jej głowie jednak nagle pojawiła się inna, nieznośnie kiełkująca myśl, która w zawrotnym tempie opanowała wszystkie inne.

— I wszyscy je widzieli — mruknęła.

Ciemne, cienkie brwi zmarszczyły się w odpowiedzi. Aurora wiedziała, że wyplenienie myśli o sojuszu było dla Hermiony trudne. Sama słyszała to od niej kilkukrotnie na przełomie ostatnich miesięcy, nawet ostatnio — po wszystkim, co stało się między nią, a Severusem. I wbrew pozorom rozumiała, dlaczego kobieta uparcie zostawiała za sobą uchyloną furtkę — przez którą w razie konieczności mogłaby uciec, nie chcąc, aby coś stanęło jej na przeszkodzie. Jakby musiała być ostrożna, mieć plan awaryjny. Na wypadek, gdyby to wszystko miało nie wypalić. 

Hermiona od początku się tak zachowywała i Aurora nie oczekiwała, że to się zmieni; nawet teraz, kiedy było niemal jasne, że to, co rozwinęło się między nią, a Severusem, było ważne dla nich obojga i miało realne szanse na bycie “czymś”. Wiedziała, że Hermiona była na to zbyt pragmatyczna. Wciąż zakładała, że jednego dnia to wszystko mogło się po prostu skończyć, a posiadanie planu B, który nie byłby wtedy w powijakach, dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Zrozumiałe. Wciąż — przykre.

— Muszę coś z tym zrobić — powiedziała nagle gryfonka.

Henry i Aurora wymienili porozumiewawcze spojrzenie.

— Wątpię, żebyś mogła cokolwiek z tym zrobić — odparł mężczyzna, jednak Hermiona nie wyglądała, jakby uznała jego słowa za argument.

— Więc mam odpuścić? Pozwolić tej… — Na bladej twarzy pojawił się paskudny grymas. — Ona nie napisze o Severusie ani jednego prawdziwego słowa. Ani jednego! Dokładnie tak, jak było z Harrym, z Dumbledore’em…

Wiedziała jednak podświadomie, że nie ma mocy, aby nie dopuścić do publikacji książki Rity Skeeter. Już raz próbowali — kiedy wścibska redaktorka zapowiedziała biografię Harry’ego, rok po zakończeniu wojny. Żadne próby nie zadziałały, a oni stracili tylko energię na szukanie sposobów, aby udaremnić jej zamiary. A kiedy książka wyszła, wydrążyła do cna ich osłabione walką z wiatrakami umysły — i choć oboje dobrze wiedzieli, że to stek bzdur, dali sobie im wejść na głowy.

— Mało kto wtedy uwierzył w bujdy tej wścibskiej pluskwy — odparł Henry, posyłając jej cieplejszy uśmiech. — I teraz będzie tak samo. Zobaczysz.

Cisza jeszcze nigdy nie była tak głośna. Wszyscy nagle zrozumieli, że teraz właśnie uwierzyć miał każdy — bo mowa była o zdrajcy, szpiegu, kimś kto latami pracował dla Voldemorta. Nawet pod przykrywką, w słusznej sprawie. Oni zbyt dobrze wiedzieli przecież, że niektórzy nigdy mieli tego nie zrozumieć i docenić. Sami, wszyscy, zbyt dobrze się o tym przekonali. 

— Ta szpetna hiena pewnie i tak ma już wszystko gotowe — stwierdziła Sinistra pod nosem, posyłając Hermionie krótkie spojrzenie. — Też nie sądzę, żebyśmy mogli jakoś to zatrzymać. A robiąc aferę, narazisz Severusa na jeszcze większy kubeł pomyj. A tobie może dostać się rykoszetem.

Zdała sobie sprawę, że jej interakcja ze Skeeter na przyjęciu w Ministerstwie nie była przypadkowa i prawdopodobnie doprowadziła do przedwczesnych informacji o planowanej książce. I choć zupełnie nie czyniło jej winną, Hermiona nie potrafiła czuć pewnego rodzaju wyrzutów sumienia. 

— Więc niech chociaż pożałuje, że się za to zabrała — mruknęła.

Nie zamierzała dać się tak łatwo stłamsić kłamstwom, których istnienia była świadoma chyba nawet bardziej, niż poprzednio. Nie mogła pozwolić na to ani sobie, ani Severusowi. Miała swoją godność, coś czego osoba pokroju Skeeter kompletnie nie znała i drugi raz z całą pewnością nie zniżyłaby się do poziomu, aby z kimś takim walczyć — przekonała się na przykładzie Irytka, że czasem naprawdę nie było w tym żadnego sensu. Skuteczniejszym wyjściem była bierność i zemsta, na którą również miała przyjść pora.

Teraz jednak Hermiona miała zupełnie inne priorytety.

— Przepraszam — powiedziała, wstając dość pospiesznie od stołu. Złapała dwie bułki z koszyka, który Henry zdążył wcześniej podsunąć bliżej niej i uśmiechnęła się do niego, wymownie mu je pokazując. — Obiecuję je zjeść po drodze do Londynu. — Gryfonka zerknęła na Aurorę i mruknęła: — Wrócę wieczorem.

Henry obserwował, jak młoda kobieta wychodzi z sali i znika za niedużymi drzwiami pokoju nauczycielskiego, śledzona uważnie przez ciemne oczy, które mrużyły się w niepokoju pod ściągniętymi brwiami.

— To silna dziewczyna — powiedział. — Dadzą sobie ze wszystkim radę.

Nie dostał jednak odpowiedzi. Jego towarzyszka popatrzyła na niego w zamyśleniu, odwracając się do stołu i oparła ciężko plecy na krześle, a jej wzrok zawiesił się na filiżanki nietkniętej kawy. Ciemnej, z jedną łyżeczką cukru.

Owszem, Hermiona była silna. Nie można jej było tego odmówić — zwłaszcza biorąc pod uwagę ile działo się w jej życiu i z jaką częstotliwością przyszło jej sobie z tym wszystkim radzić. Niestety, najwyraźniej była też bardzo zero-jedynkowa, zwłaszcza  jeśli chodziło o radzenie sobie z własną głową. Obiecała sobie poprzedniego wieczora, biorąc Aurorę na świadka, że nie pozwoli się więcej przytłoczyć, że dała się ponieść ten jeden, jedyny raz, kiedy to wszystko wzięło ją z zaskoczenia.

Problemem jednak okazało się rozwiązanie. Nie istniała dla niej szara strefa — miała albo pozwolić emocjom sobą zawładnąć albo całkowicie je w sobie stłumić. Jakby nie umiała znaleźć w tym równowagi, jakby istniały tylko ekstrema. A widząc jak tego poranka strach i zdenerwowanie niemal całkowicie zniknęły z jej twarzy, Aurora wiedziała, że Hermiona swoje ekstremum wybrała. Pod lekkim, ledwie wyczuwalnym wpływem pewnego zgorzkniałego introwertyka.

~

Ten — jak przystało na bezlitośnie upartego i nieuleczalnie apodyktycznego hipokrytę — zdecydował, że woli trzymać się od tego wszystkiego z daleka i pozostał w śpiączce. Jego pokaźny nos musiał podświadomie wyczuć smród dramatów, jakie rozgrywały się dookoła niego, a trzecie, czarnowidzące oko już przewidziało irytację w związku z problemami, które dopiero miały nadejść.

Oczywiście za nic miał fakt, że gdyby po prostu się obudził, wiele z nich albo by nie istniały, albo wyglądałyby o wiele inaczej. Choć w przypadku niektórych nadarzyła się okazja do ich rozwiązania. A przynajmniej mieli spore szanse, by próbować.

— Pani Snape.

Hermiona uśmiechnęła się i skinęła głową kobiecie, która wyglądała jakby nie ruszyła się przez noc z miejsca. Stojąc tuż przed szybą szpitalną, z ramionami skrzyżowanymi wokół ramion i dłońmi wyraźnie na nich zaciśniętymi — dokładnie tak, jak młoda czarownica ją zostawiła. Choć w odświeżonym ubraniu i z równo zaczesanymi, czarnym włosami, które pokaźnie już przyprószyła siwizna.

— Hermiono. — Szare oczy Eileen rozświetliły się, gdy odnalazły zbliżającą się drobną sylwetkę. — Dzień dobry.

Jej dłoń na ramieniu zapiekła Hermionę bardziej, niż żywy ogień.

— Jak się trzymasz, dziecko? — zapytała. — Udało ci się choć trochę przespać?

Trochę, pomyślała. Choć czuła, że nie było tego wystarczająco dużo.

— Tak — odparła. — Niewiele, bo niewiele, ale zawsze coś. — Stojąca obok czarownica skinęła głową z aprobatą, taksując ją wzrokiem i oceniając stan faktyczny. — Mam nadzieję, że pani również się to udało.

Brew Eileen drgnęła w lekko zaskoczonym odruchu, a po chwili na cienkim wargach pojawił się pogodny grymas.

— Cóż, uznaje próbę za część sukcesu — stwierdziła pod nosem, odwracając się twarzą w stronę szyby.

Hermiona uśmiechnęła się słabo, utożsamiając się ze zwięzłym komentarzem matki Snape’a. Podążyła za jej wzrokiem, odnajdując szczupłą, nieruchomą sylwetkę, leżącą na wznak pośród białej, jednolitej pościeli i od razu dostrzegła, że mężczyzna został pozbawiony koszuli. Okryto go za to cienką kołdrą podciągniętą na wysokość klatki piersiowej, do której przez noc podpięto jeszcze więcej kabli.

Łóżko Severusa znajdowało się też dużo wyżej, niż poprzedniego dnia, a dookoła niego obracał się metalowy okrąg przypominający mugolski tomograf. Był jednak cieńszy, miał szerszą średnicę i pracował o wiele ciszej, emitując delikatną, jasno-niebieską poświatę.

— Nie wpuścili pani do środka? — zapytała, nie odrywając wzroku od maszyny.

— Nie. Nawet pielęgniarki tam nie wchodziły, odkąd zaczęli — odparła Eileen, ponownie krzyżując ramiona na piersi i siadając na ławce po przeciwnej stronie korytarza. — Lekarz stwierdził, że tak będzie bezpieczniej.

— Bezpieczniej?

Hermionę zaskoczyło, że Whitlock nagle zaczął przejmować się kwestiami bezpieczeństwa. Najwyraźniej badania, o których mówił, musiały wcale nie być takie rutynowe — co tylko spotęgowało jej niepokój. Przełknęła ślinę, wpatrując w bezwładne ciało Severusa, a Eileen wyjaśniła:

— Przygotowali go rano do jakiegoś badania kardio…

— Kardiowysiłkowego — dokończyła Hermiona, kiedy kobieta zmarszczyła brwi, milknąc. — Tak, mówili, że zamierzają je przeprowadzić. — Młoda kobieta zerknęła na moment w bok, wyłapując krzywą minę na do tej pory posągowej twarzy pani Snape. — Uprzedzali też, że to chwilę trwa.

Szare oczy odnalazły ją na ułamek sekundy.

— Wiem — odparła kwaśno Eileen. — Mnie też o tym mówili. Był tu ten lekarz…

— Whitlock?

Drobna dłoń pojawiła się w zasięgu wzroku Hermiony dość nieoczekiwanie, a starsza kobieta pokręciła głową, gestykulując energicznie.

— Nie, nie — mruknęła pod nosem. — Ten drugi, napuszony. — Gryfonka nie zdążyła odpowiedzieć. Złapana w połowie uśmiechu usłyszała: — Paw w ciele karła.

Zduszone w zarodku prychnięcie poniosło się po cichym korytarzu, a usta młodej czarownicy rozciągnęły się w szerszym, rozbawionym wyrazie. Ach.

— McAllen — powiedziała Hermiona, a Eileen od razu przytaknęła.

— Był tu wcześniej i wyjaśnił na czym to wszystko polega. I uprzedził ile to trwa. — Kobieta zmarszczyła brwi i dodała gorzkim tonem: — Ale szczerze mówiąc, nie znajdę sobie nigdzie miejsca. Nie to, żebym w ogóle musiała być gdzieś indziej.

Hermiona popatrzyła na nią, czując gorycz spływającą po tylnej ścianie gardła. Rozumiała ją aż za dobrze. Choć ona — mimo, iż miała, gdzie być — zupełnie nie chciała odejść. Wiedziała, że każde szukanie zajęcia na siłę będzie drążyć z niej energię. Powoli, niczym trucizna, zatruwać wnętrzności. Dopóki Snape się nie obudzi, niepokój miał siedzieć jej na ramieniu niczym nieznośny chochlik, którego nie dało się pozbyć.

Tak jak cichej nadziei, że nie jest na to wszystko po prostu za późno.

— Cieszę się, że mam cię obok siebie. W jego imieniu również — powiedziała nagle Eileen. — Dobrze nie być w czymś takim samemu. — Młoda gryfonka była pewna, że odgłos serca opadającego na dno żołądka dało słyszeć się w całym szpitalu. — Dlatego wstyd mi, że musiałaś być świadkiem tego, co miało miejsce wczoraj między mną, a Minerwą.

Hermiona nie powstrzymała pobłażliwego uśmiechu.

— Wszystkich nas stresuje ta sytuacja.

— Ale nie wszystkich to przytłacza — stwierdziła Eileen, wymownie zerkając na swoją rozmówczynię, która ostatkiem sił nie roześmiała się jej prosto w twarz. To zdecydowanie nie o mnie, pomyślała kwaśno. — Dałyśmy się ponieść, przepraszam cię za to.

Słuchanie kogoś z nazwiskiem Snape, kto wyrażał skruchę za swoje zachowanie bez cienia urazy w oczach, nadąsanego tonu i przysłowiowego noża na gardle było tak abstrakcyjne, że Hermiona przez chwilę po prostu przyglądała się matce Severusa bez słowa.

— Nie musi mnie pani przepraszać — odparła w końcu.

— Nie zasługujesz, żeby wciągać się w dramaty, które cię nie dotyczą.

Eileen nawet nie zdała sobie sprawy, że pomimo okoliczności, jej słowa rozbawiły młodą czarownicę stojącą obok. Na jej twarzy nie pojawiły się jednak żadne wyraźne emocje, poza słabym, pobłażliwym grymasem.

— Jakkolwiek to zabrzmi — powiedziała Hermiona — to nie pierwszy raz. I nie przeszkadza mi to tak bardzo, jak może się wydawać.

Po prawdzie, poprzedniego dnia była tym zirytowana, ale tylko dlatego, że to nie było ani miejsce ani czas na takie zwady. Nie pierwszy raz jednak zdarzyło się, że ktoś wciągnął ją w swoje problemy. Choć tu musiała przyznać Severusowi rację — dużo z tych sytuacji było naturalną konsekwencją jej wścibskiej natury. Jak wojna z Murphy. Może dlatego nie czuła, że zasługuje na przeprosiny. W pewien sposób sama prosiła się o bycie częścią cudzych problemów, więc nie mogła mieć pretensji.

— Nigdy nie chciałam, żeby to się skończyło w ten sposób — usłyszała nagle i mimowolnie zerknęła na panią Snape, która wpatrywała się w łóżko syna nawet bardziej pustym wzrokiem, niż wcześniej. O ile było to w ogóle możliwe. — Nie spodziewałam się, że nie będziemy w stanie nawet na siebie patrzeć. Ale cóż, najwyraźniej to, czego człowiek chce, koniec końców nie ma znaczenia.

A czy ktokolwiek spodziewa się takiego końca jakiejkolwiek przyjaźni? Hermiona zmarszczyła brwi, nieco odruchowo spłycając oddech. Jak na kogoś, kto rzekomo nie był uczuciową osobą, w ciągu ostatnich dni Eileen pokazała zupełnie inną twarz.

— Koniec końców tylko to ma znaczenie — mruknęła młoda gryfonka w odpowiedzi. — I rzeczy, które zrobiliśmy, żeby to dostać. Sama pani powiedziała… Staranie się to część sukcesu.

Nie spodziewała się, że tym razem to ona będzie odbiorcą pobłażliwego spojrzenia i nieoczekiwanie, patrząc na starszą czarownicę, Hermiona dostrzegła coś jeszcze. Wyraz, który znała niemal na pamięć. Ciężar spojrzenia i cień, który czaił się w jego czeluściach. Choć kobieta miała jaśniejsze i nieco większe oczy niż jej syn, ich kształt i głębia były niemal identyczne — lawirowały po otoczeniu równie powoli, tak samo statycznie i z tą samą ciekawską bystrością.

— Podoba mi się, że masz w sobie coś takiego — stwierdziła Eileen z uśmiechem. — Taki niezłomny optymizm i wiarę, ale nie… naiwną. To prawie jak supermoc. — Wyraz na wąskich ustach stał się nagle czuły. — Nie wiem, czy jestem zaskoczona czy wręcz przeciwnie w ogóle nie dziwi mnie, że właśnie ktoś taki jak ty skradł serce mojego syna.

Zjedzone w pośpiechu bułeczki stanęły Hermionie w gardle, które razem z całą klatką piersiową ścisnęło się, gdy wyznanie Eileen osiadło na niej niczym topiący się statek na dnie oceanu. Nigdy, w żadnych wyobrażeniach nie oczekiwała usłyszeć takich słów od kogokolwiek — a zwłaszcza od matki Severusa Snape’a.

— Szkoda, że czasem taka wiara to za mało — dodała niespodziewanie. Jej mina skwaśniała, a spojrzenie skierowało się na wnętrze sali szpitalnej. — Znasz pewnie to powiedzenie, że piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami?

Znała. Wiele razy słyszała je w swoim własnym kontekście. Eileen najwyraźniej również posiadała tego typu doświadczenia, a Hermionę nagle zaczęło ciekawić, jakie uczynki kierowane dobrymi chęciami Minerwa pogrzebała wraz z daniem przyjaciółce szansy na naprawienie swoich błędów.

— Pewne rzeczy — ciągnęła pani Snape — czasem po prostu nie idą po naszej myśli, choćbyśmy nie wiem, co zrobili. Kończą się w sposób, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. I nic nie jesteśmy w stanie na to poradzić. — Wzruszyła lekko ramionami, kręcąc głową, a jej spojrzenie zmętniało, zastygając w próżni w sposób, jaki młoda gryfonka często widywała u Severusa. — Możesz zrobić wszystko tak, jak należy, podjąć każdą dobrą decyzję… a i tak skończysz na przegranej pozycji.

W głowie Hermiony te kilka sekund, podczas których słyszała jedynie swój własny oddech i ciche odgłosy maszyn z końca korytarza, ciągnęły się w nieskończoność. Wiedziała, że Eileen miała rację. I wiedziała, że to samo myślenie stało u podstaw podejścia Severusa — wolał poddać się, zamiast uzyskać niepożądany efekt. Ale tak jak z nim, tak i z jego matką musiała się kłócić. Zwłaszcza teraz, kiedy nie mogła dać się takiej mentalności przeciągnąć na “złą” stronę.

— Ale to nigdy nie będzie to samo, co gdyby człowiek nie zrobił nic — mruknęła pod nosem. Eileen zerknęła na nią, ale tym razem to Hermiona odwróciła wzrok na nieprzytomnego, ciemnowłosego mężczyznę, wokół którego wciąż powoli i w równym tempie lewitowała maszyna. — Wszystko co robimy wpływa na rezultat. W ten czy inny sposób. Nawet te najdrobniejsze rzeczy nie pozostają bez śladu.

— Jeśli nie są w stanie tego rezultatu zmienić, koniec końców nie były tak ważne — odparła niestrudzenie Eileen. Gryfonka miała ochotę westchnąć, czując, że cechy dziedziczne rodziny Snape’ów powoli wysysają z niej energię. A nie było nawet południa. — Nie zrozum mnie źle. To nie tak, że mi nie zależało. Ale… — Hermiona spojrzała przez ramię na Eileen, widząc, że przygryzła na moment dolną wargę, ważąc w głowie słowa. — To chyba taki mechanizm obronny. Łatwiej jest stwierdzić, że nie ma się problemu z tym, jak coś się skończyło i ile winy leży po której stronie. — Na wąskich wargach ponownie zagościł gorzki grymas. — Szybciej można się z tym pogodzić, ruszyć dalej, a… kłamstwo powtarzane tysiąc razy w końcu staje się prawdą. A wtedy jest już zwyczajnie za późno. I trzeba jakoś żyć dalej. Więc lepiej się z tym pogodzić.

Hermiona zrozumiała, że Eileen — choć wydawało się, że żałowała straconej przyjaźni — nie miała w planach jej odzyskać. Nie zamierzała pierwsza wyciągać ręki. Taki proceder był granicą, której nie miała intencji przekraczać; krokiem w stronę, w którą nie planowała iść. Była typem człowieka, którego Hermiona poznała na swojej drodze i który doprowadzał ją momentami do białej gorączki. 

Człowieka, który zawsze musiał być bardziej uparty i który walczył, jeśli spotkał na swojej drodze drugą zawziętą duszę — a co do tego, że taką była dyrektor McGonagall Hermiona nie miała nawet cienia wątpliwości. Obie zdawały się zresztą być nieugięte w podejmowanych przez siebie decyzjach, których trzymały się kurczowo tak samo, jak dumy; skłonne pozwolić jej wszystko zniszczyć. I żadna nie miała zamiaru wyciągnąć ręki pierwsza.

Koniec końców musiała przyznać — nie dziwiła się, że ich przyjaźń nie przetrwała. I mogła jedynie zgadywać, że dokładnie to samo stało się z relacją Severusa i Eileen. Nie chciała jednak wyobrażać sobie, jaki ból musiała czuć kobieta, myśląc, że nie może tego odzyskać. Chociaż Hermiona sama dobrze znała smak tego uczucia.

— I to wszystko nawet jeśli na czymś nam zależy — stwierdziła w końcu, a Eileen wykrzywiła ponownie usta.

— Zwłaszcza wtedy — potwierdziła słabo, zapatrzona przed siebie. — Mam wrażenie… że im bardziej na czymś nam zależy, tym bardziej podświadomie boimy się coś zrobić. Obawiamy się rezultatu, bo decyzje ważą więcej, a błędy… kosztują. Strata jest bardziej gorzka. — Więc lepiej nie zrobić nic, pomyślała Hermiona, ledwo powstrzymując prychnięcie. — Dlatego tak cieszy mnie, że Severus poznał ciebie. Kogoś, kto nie boi się tej ceny podzielić.

Nigdy nie dałaby sobie wmówić, że była zdolna zapłacić taką cenę samodzielnie zważywszy na sytuację ze swoimi rodzicami, ale poniekąd zgadzała się ze słowami Eileen. Liczyła tylko, że kobieta nie była jedyną osobą, która to rozumiała. Owszem, widziała, jak wiele zmieniło się w zachowaniu Severusa odkąd się poznali. I wiedziała, że po części stało się to dzięki niej. Ufał jej o bardziej niż kiedyś — w ogóle zaczął, co było sukcesem samym w sobie. Dopuszczał ją do siebie o wiele bliżej — pomijając fizyczną kwestię, oczywiście

Mimo wszystko jednak — to wciąż był Snape. A patrząc na seniorkę tej rodziny, Hermiona upewniła się tylko, że osoby z niej pochodzące nie miały łatwości do zmiany zdania i uczenia się na błędach. Zrozumienie jednak było połową sukcesu — zupełnie jak staranie się.

— Szkoda tylko, że on odbiera to jako coś, co miałabym użyć przeciwko niemu — zaśmiała się niemrawo.

Eileen odpowiedziała jej krzywym uśmiechem i skomentowała wymownie:

— Mechanizm obronny.

— Tak. Zdecydowanie. — Hermiona poczuła, że jej uśmiech drętwieje na ustach. — Czasem żałuję, że nie da się czegoś takiego pozbyć całkowicie.

Nie chciała go zmieniać, ale niekiedy mur, który stawiał dookoła siebie wydawał się za wysoki, a pokonanie go było czasochłonne i wyczerpujące. Wymagało ogromnych pokładów energii, których póki co, Hermiona miała wystarczająco. Obawiała się jednak dnia, w którym miałoby jej tej energii zabraknąć. Stanęłaby twarzą w twarz z czymś, z czym nie umiałaby sobie poradzić i była pewna, że Snape by jej tego nie ułatwił — choć po cichu liczyła, że teraz byłby bardziej skłonny spróbować.

— Wątpię, by ktokolwiek potrafił to zrobić — odparła Eileen. — Ludzie czują się bezpieczniej w bańce, którą sami stworzyli. W przeciwieństwie do tej, którą próbują budować wokół nich inni. Nawet ci najbliżsi.

— Więc jak mam… — Hermiona poczuła, że pytanie samo wepchnęło się na jej usta. — Jak przekonać go i upewnić się, że wie?

Jej pytanie nie miało dna. W pustce, którą ze sobą niosło, znajdowała się każda niepewność, jaką Hermiona kiedykolwiek miała i mogła w sobie jeszcze zrodzić. Każda myśl, której poświęciła ułamek sekundy i każda obawa, która niestrudzenie zatruwała jej serce. Ta pustka nadała echa i ciężaru jej słowom, a Eileen, nieoczekiwanie, wyszła temu naprzeciw.

— Musisz zastosować się do swoich własnych słów — powiedziała ze słabym uśmiechem. — To, co robimy, zawsze ma jakieś znaczenie. Zawsze wpływa na rezultat.

Młodsza z kobiet zmarszczyła brwi. Nie lubiła, gdy ktoś używał jej własnej logiki przeciwko niej — nawet, albo zwłaszcza, jeśli miało to sens.

— Ale go nie zmienia — mruknęła. — Poza tym to pani mówiła, że czasem łatwiej jest udawać, co czujemy.

Zorientowała się, że jej ton zabrzmiał nieco obcesowo, jednak Eileen nie zdawała się tym w żaden sposób urażona; wręcz zdawała się nie zwrócić na to uwagi, posyłając ku niej kolejny krzywy uśmiech.

— Emocje nie są dowodem — stwierdziła — tylko to, co z nimi robimy. 

Kolejna cecha wspólna Snape’ów: nigdy nie odpowiadaj wsprost na pytanie.

— Tylko jak w takim razie… — Hermiona zawahała się. — Jak ktoś ma wiedzieć, kiedy to nie kłamstwo? Kiedy to wszystko jest prawdziwe, a kiedy nie?

Ostatnie zdanie jak zapalnik posłało przeraźliwie nieprzyjemny impuls wzdłuż kręgosłupa, a na twarzy szatynki odruchowo pojawił się grymas. 

— Dlatego powiedziałam ci, że to trochę jak supermoc — stwierdziła Eileen, prychając pod nosem. — To, że jesteś w stanie wierzyć, że twoje czyny przyniosą efekt, jaki chcesz, nie jest proste. Ale kiedy przy okazji te czyny to jedyne, na co możesz się zdać… Nie każdy jest zdolny do takiej wytrwałości.

Hermiona miała wrażenie, że słucha o kimś zupełnie innym. Nie mając co odpowiedzieć, zapatrzyła się na powoli poruszającą się w powietrzu machinę i starała się dojść ze sobą do porozumienia, że dla postronnego oka może faktycznie mogła się taka wydawać.

Upewniła się też w tym, co sądziła będzie dobrym rozwiązaniem, a co Aurora również jej sugerowała — nie miała nigdy zmusić Severusa, aby uwierzył w jej uczucia. Mogła próbować i zamierzała to robić, dokładnie tak, jak Eileen wyjaśniła — czynami, nie słowami. Musiała jednak przestać szukać na siłę dowodu, że jej uwierzył. Przestać uparcie robić wszystko, by tak się stało. Być trochę taką nieodżałowaną romantyczką, jaką malowała ją pani Snape.

Musiała w końcu uwierzyć, że robiła co w jej mocy, aby Snape wiedział, co do niego czuła — nawet, jeśli koniec końców miała nie dostać tego, co chciała.

— Dlatego mam do ciebie prośbę, moja droga — dodała nagle Eileen, odwracając się do Hermiony. — Nie próbuj się tego pozbyć. — Gryfonka zmarszczyła brwi, nie do końca rozumiejąc co kobieta ma na myśli. — Trzymanie emocji na wodzy to jedno, ale nie można próbować ich wyłączyć. Nawet w takiej sytuacji. Albo może zwłaszcza w takiej sytuacji.

Hermiona uśmiechnęła się słabo pod nosem. Ot tak, Eileen Snape rozwiała jej niepewności, pomogła znaleźć odpowiedzi na nurtujące pytania, nawet jeśli były ledwie szczątkowe, a wdodatku odkupiła, przynajmniej w oczach “synowej” błędy przeszłości. Jakiekolwiek by one nie były.

Utwierdziła ją przy okazji w przekonaniu, że nawet pomimo upływu lat człowiek zasługiwał na szansę, aby naprawić swoje błędy. Zrobić to, co jej ponoć przypadło w udziale jako moc — wierzyć w to, że może wszystko odzyskać. Wyrzuty sumienia, że z niestrudzeniem napierała na Minerwę, aby dała Eileen taką sposobność opuściły ciało Hermiony wraz z głębokim westchnieniem ulgi, które wyrwało się w końcu z jej płuc.

~

Dyrektor McGonagall, zgodnie z zapowiedzią, zaoferowała Hermionie kilkudniową dyspensę od prowadzenia zajęć. Młoda nauczycielka odmówiła jednak i po krótkich negocjacjach, drogą kompromisu zgodziła się na jeden dzień wolny — dając go sobie na odespanie ostatnich wydarzeń i załatwienie spraw z Murrayem To, co dawno temu powinna zrobić, a czego Severus, była pewna, zdecydowanie by nie pochwalił. 

Może podświadomie chciała zrobić mu tym na złość. Może pod racjonalnym uzasadnieniem wizyty w klinice, kryło się coś bardziej prozaicznego. Infantylnego. Naiwnego. Chciała, żeby Snape obudził się i zbeształ ją, warknął jej prosto w twarz tym swoim wściekłym tonem, jak wtrąca się w jego sprawy kompletnie nieproszona. Nazwał ją wścibską gówniarą, miażdżąc rozwścieczonym spojrzeniem.

A ona dotknęłaby jego policzka, uśmiechnęła się i łagodnie wyjaśniła, że nic, co zrobi i powie, nie wpłynie na jej decyzję. Że powinna dawno temu wziąć sprawy w swoje ręce, skoro on z nimi zwlekał. Może nawet pokusiłaby się o zbesztanie go za to, że to robił. I przypomniałaby mu, że nic nie ucieszyłoby jej bardziej, niż gdyby przyszedł do niej sam, z własnej woli i powiedział, że chce jej pomocy.

Póki jednak ten scenariusz pozostawał poza jej zasięgiem, musiała skupić się na tym, aby ten stan rzeczy zmienić. W poniedziałkowy poranek, po zaskakująco dobrze przespanej nocy, Hermiona — mając w głowie obietnicę złożoną Whitlockowi — transportowała się do Cambridge.

Wąski zaułek tuż obok galerii Lawsona okazał się do tego idealnym miejscem. Hermiona dziękowała za to ojcu, który wziął sobie kiedyś za punkt honoru udowodnienie jej, że jako mugole posiadają w swoim dobytku kawał pięknej historii — choć rozumiała, że mógł się poczuć zwyczajnie dotknięty, kiedy podczas wakacji po jej pierwszym roku w Hogwarcie przez dwa bite dni peplała o obszernej bibliotece, gadających obrazach czy zaczarowanych kartach. O trollach górskich nie wspomniała, całe szczęście, bo wtedy jej kariera mogłaby potoczyć w zupełnie innym kierunku.

Jako dumny, rodowity anglik, Chris Granger nie mógł pozwolić, aby jego pierworodna córka ekscytowała się magicznym światem pozostając ignorantką w kwestii spuścizny swoich własnych przodków, dlatego wakacje spędzili na zwiedzaniu uniwersytetów, muzeów oraz monumentów kultury i nauki rozsianych po całej Wielkiej Brytanii. A Cambridge nie stanowiło wyjątku.

Wyszła naprzeciw wysokiego ufortyfikowania w kolorze mlecznej kawy i stanęła przed żelaznymi drzwiami serca Kolegium Królewskiego. Jego plac, pokryty zadbaną, krótko przystrzyżoną trawą, widać było jedynie przez niewielkie, łukowate wnęki w ogrodzeniu, na którym co jakiś czas pojawiały się charakterystyczne, rzeźbione występy. Hermiona minęła uniwersytecki kompleks i skierowała się w stronę skrzyżowania ulic, zerkając przelotnie na kaplicę usytuowaną na samym jego końcu. Uśmiechnęła się widząc, że promienie wysoko wiszącego słońca odbijały się okiennych, gotyckich witraży rzucając tęczowy cień na strzeliste wieże, pomiędzy którymi się znajdowały. Obiecała sobie, że kiedy załatwi wszystkie niecierpiące zwłoki sprawy, zatrzyma się nad tym widokiem na krótki moment skoro i tak była w okolicy.

Znalazła się na rogu kamienicy z ciemno-czerwonej cegły i spojrzała w górę na elegancki, dębowy szyld. “Ryder & Amies”, sądząc po eleganckiej ekspozycji, sprzedawali ekskluzywne szaty wyjściowe i odzież dla studentów Cambridge, przy okazji stanowiąc azyl dla kliniki, która przyjmowała zarówno czarodziejów, jak i mugoli dotkniętych magicznymi przypadłościami. Z czego między innymi wynikały zabezpieczenia wejścia i utrzymania budynku, jak wytłumaczył jej Whitlock.

Młoda kobieta przełknęła ślinę niepewna, co powinna zrobić i dodając sobie odwagi, podeszła do przeszklonych drzwi, naciskając mosiężną klamkę.

— Dzień dobry! — usłyszała, gdy tylko cichy dzwonek oznajmił jej pojawienie się w środku. Niski, podstarzały mężczyzna, o siwych jak śnieg włosach i zapadłych oczach przyczłapał do niej, przyglądając się jej od stóp do głów, jakby ściągał z niej miarę. — W czym mogę panience służyć?

Hermiona rozejrzała się dookoła, omiatając wzrokiem antyczny wystrój utrzymany w ciepłych odcieniach brązu, które przeplatały złote i bordowe akcenty dekoracji. W głębi niedużego, przytulnego przybytku dostrzegła ekspedientkę, na oko około pięćdziesiątki, która mierzyła metrem krawieckim nieco starszą od siebie kobietę stojącą przed podłużnym lustrem. 

Gryfonka poczuła, że jej dłonie się pocą i zmarszczyła brwi, patrząc z powrotem na uśmiechającego się do niej człowieka.

— Szukam — mruknęła, ściszając głos — czegoś z wyższej półki.

Obawiała się, że jej odpowiedź nie zostanie odpowiednio odebrana, bo drżący głos postanowił zdradzić istnienie ukrytego motywu jej wizyty. Siwy mężczyzna z równo przystrzyżonym, kompletnie siwym wąsem, chwilę patrzył na nią bez słowa, po czym dotknął delikatnie jej ramienia i wskazał wolną dłonią dalszą część sklepu.

— W takim razie zapraszam — powiedział uprzejmie. — Jestem pewien, że coś dla panienki znajdziemy.

Pozwoliła poprowadzić się w głąb saloniku — za grubą, szkarłatną kotarę, gdzie w dalszej części dostrzegła innego pracownika sklepu, który odwieszał na manekin piękną, ręcznie szytą togę Uniwersytetu Cambridge. Za jego plecami Hermiona dostrzegła szereg oprawionych ramek ze zdjęciami, a na jednym z nich rozpoznała twarz człowieka, który ją obsługiwał — po etykiecie orientując się, że był właścicielem.

— Proszę — usłyszała i podążyła wzrokiem za dłonią, która wskazała jedną z najdalej położonych w tyle sklepu przymierzalni. Podeszła bliżej wskazanego miejsca, marszcząc brwi i niepewnie weszła do środka. — Wystarczy zgasić światło — dodał zachęcającym głosem Gordon Amies, uśmiechając się ostatni raz w jej kierunku, po czym zasunął materiałową kotarę.

Zgasić światło? Hermiona rozejrzała się skonsternowana, bo w przymierzalni nie świeciła się żadna lampa i napotkała nagle swoje własne odbicie w przestronnym, ładnie obramowanym lustrze. Odruchowo zatrzymała wzrok i przyglądała mu się przez krótką chwilę, szybko skanując wyraźnie zmęczoną twarz, przymrużone oczy, lekko zmatowiałe, ale upięte schludnie włosy i proste, niewyszukane ubranie. “Szukanie czegoś z wyższej półki” niekoniecznie pasowało do jej aktualnej aparycji.

Oderwała spojrzenie od lustra czując się nieswojo i zlokalizowała długi, staroświecki sznur z eleganckim, kremowym pomponem. Pociągnęła za niego zgodnie z sugestią, a światło, którego źródła nie potrafiła zlokalizować, ku jej zaskoczeniu zgasło. Stała sekundę w kompletnej ciemności, słysząc swój własny, nerwowy oddech, który przerwał cichy szczęk, gdy metalowe drzwi zamknęły się dookoła niej. Jak w klatce.

Światło zapaliło się na nowo zaledwie po sekundzie, a Hermiona zrozumiała, że znalazła się w ukrytej windzie. Nie poczuła rwania, ale ewidentnie się przemieściła — było to jednak tak subtelne, że kiedy nagle dzwonek oznajmił koniec trasy, a drzwiczki rozsunęły się, na jej twarzy pojawił się mocno zdezorientowany wyraz.

Wyszła na korytarz i momentalnie znalazła się w przestronnym lobby, które drastycznie kontrastowało z salonem odzieżowym na dole. Białe, sterylne ściany zdobiły minimalistyczne obrazy i edukacyjne broszury w stonowanych, nierzucających się oczach formatach, a ostre, proste łamania korytarzy nadawały całości bardziej nowoczesny odbiór, jakby parter i piętra dzieliła cała epoka stylów budownictwa. 

W tej części nie widać też było w ogóle pacjentów. Po obu stronach przedsionka umieszczono ogromne, niemal całkowicie szklane drzwi, które oddzielały hol od skrzydeł, gdzie Hermiona domyśliła się, że znajdowały się sale i gabinety lekarzy. Jedyną osobą, która przebywała w wysokim pomieszczeniu była recepcjonistka.

Marcy, jak stanowiła plakietka, nie mogła być dużo starsza od Hermiony. Krótkie, ciemno-rude włosy, których kolor przywoływał na myśl dojrzałą śliwkę, okalał ładną, szczupłą twarz, na której gościł mocny, ale nie wulgarny makijaż. Dodawał on lat, ale i manieryzmu, z którym kobieta przywitała Hermionę, gdy tylko ta podeszła do długiego, marmurowego blatu.

— Słucham?

Czy wszystkie recepcjonistki mają tak pretensjonalny ton? Choć ten wyjątkowo pasował do miny, jaka zagościła na twarzy pracownicy kliniki — i na logikę powinien sugerować pytanie, ale brzmiał, jakby odpowiedź nie była pożądana.

— Szukam gabinetu doktora Murraya.

Marcy patrzyła na nią przez sekundę, po czym wyciągnęła różdżkę i lewitowała przed siebie cienką, dużą księgę, nie odrywając od Hermiony wzroku. Dopiero po kolejnej chwili go odwróciła i wypowiedziała ciche zaklęcie, wprawiając kartki w powolny ruch, a szum przewracających się stron zlał się z jej pytaniem:

— Nazwisko?

Wiedziała, że Severus nie miał jeszcze umówionej wizyty, więc nie próbowała nawet podawać jego nazwiska. Wyczekujący wzrok Marcy onieśmielał zresztą tak pasywną agresją, że szatynka na moment zapomniała, po co w ogóle się tam znalazła.

— Nie jestem umówiona. — Uśmiechnęła się nieco przepraszająco i dodała: — Chciałam tylko… Potrzebuję się z nim pilnie zobaczyć.

Kobieta nie pozwoliła ostatnim kartkom się przewrócić, układając dłonie na otwartej na oścież księdze w dość ostentacyjny sposób.

— Przykro mi — odparła. — Doktor nie przyjmuje bez zapowiedzi.

Hermiona została przygwożdżona do ziemi ostrym, nieubłaganym tonem, choć to była odpowiedź, której przecież się spodziewała — w końcu przyszła tu licząc na cud. Sądząc, że uda jej się przyspieszyć i załatwić pewne rzeczy na “piękne oczy”.

— To nagła sytuacja — wyjaśniła. — Mam do niego tylko jedno pytanie.

Marcy uśmiechnęła się wymuszenie i odparła:

— Jak każdy, kto przychodzi do doktora.

Za jej plecami pojawiła się druga, o wiele młodsza recepcjonistka, niosąca naręcze dokumentów, które złożyła na drugim końcu biurka. Hermiona nawet nie zwróciła uwagi na to, że dziewczyna niemal od razu zawiesiła na niej ciekawskie spojrzenie, kątem ucha przysłuchując się ich wymianie zdań.

— Proszę — mruknęła, pochylając się na blacie. Nie mogła dać się spławić w przedbiegach. — To zajmie dosłownie kilka minut.

— Może ich pani zająć tyle, ile potrzebuje — odparła niemal od razu rudowłosa dziewczyna — kiedy już będzie pani na wizycie u profesora.

“Na litość” nie miało zadziałać na kogoś takiego jak Marcy — a w dodatku Hermiona najwyraźniej nie miała tak ładnych oczu, jak jej to wmawiano. Zrozumiała, że będzie musiała grać fair.

Jej spojrzenie na moment uciekło w stronę stojącej obok młodszej dziewczyny, która segregowała dokumenty w dość ślimaczym tempie — wyraźnie bardziej zaaferowana rozmową dziejącą się obok. Kiedy jednak dostrzegła wzrok Hermiony, speszona spuściła głowę, udając, że wcale nie została właśnie przyłapana na bezczelnym podsłuchiwaniu.

— Na kiedy w takim razie może mnie pani najwcześniej umówić? — zapytała gryfonka, biorąc głęboki oddech.

Przedłużające się przed każdą odpowiedzią spojrzenie dużych, jasno-zielonych oczu dodawało postawie Marcy poczucia wyższości, które automatycznie spuszczało z Hermiony powietrze — sprawiając, że dość jasne stawało się, kto w tym miejscu miał ostatnie słowo.

Gdyby szatynka potrafiła w tej chwili myśleć obiektywnie, nie piekląc się w myślach na biurokrację i formalności, musiałaby przyznać, że klinika zatrudniła odpowiednią osobę na odpowiednie stanowisko. 

— Zobaczmy… — Marcy machnęła różdżką po raz kolejny, a kartki w zawrotnym tempie odnalazły właściwą datę. Szczupły palec zjechał kilka linijek niżej, a Hermiona śledziła go czując kołaczące się coraz mocniej serce w piersi. — Mam wolny termin w listopadzie. Niedawno się zwolnił, ma pani szczęście.

Listopad. Hermiona poczuła, że zrobiło jej się ciepło i przeklęła Merlina w myślach — był dziesiąty maja. Poczuła, jak lekko uginają się pod nią nogi, a po kręgosłupie przetacza się nieprzyjemny dreszcz zwiastujący nieuchronną porażkę.

— To za pół roku… — mruknęła odruchowo.

Obie zdawały sobie z tego sprawę w równym stopniu, jednak na twarzy Marcy nie pojawił się nawet cień empatii — uśmiechnęła się teatralnie w stronę Hermiony i uniosła brew w wyczekującym wyrazie.

— Na jakie nazwisko zapisać wizytę?

Młodej nauczycielce na moment zabrakło języka w gębie. Pozwolenie, aby Snape tak długo przebywał w śpiączce nie wchodziło w grę. Już samo zwlekanie, kiedy to on bagatelizował swój problem było nie w porządku — ale robienie tego teraz, w momencie, gdy nie miał nikogo, kto wziąłby sprawy w swoje ręce, byłoby już z jej strony po prostu karygodne. Nie, pomyślała. Granie według zasad narzuconych przez Marcy nie było jedną z opcji. Musiała znaleźć jakiś sposób, aby przekonać kobietę, że sytuacja jest nagła. 

Na szczęście dość szybko okazało się, że los jednak czasem sprzyjał ludziom w potrzebie. Przeszklone drzwi rozsunęły się, a wysoki mężczyzna w kitlu wyszedł zza nich w towarzystwie zgarbionej, starej kobiety, którą odprowadził pod same windy.

— … i niech pani nie zapomni wykupić maści — powiedział na odchodnym, a Hermiona zmarszczyła brwi. — Widzimy się za miesiąc.

Obserwowała, jak mężczyzna podchodzi do blatu, przy którym stała, jednak nie dostrzegła plakietki z nazwiskiem. Nie miała pojęcia, czy to on, czy pracował sam, czy ta klinika wyłącznie do niego należała. Miała na głowie o wiele poważniejsze zmartwienia, niż tak przyziemne kwestie — choć teraz zdała sobie sprawę, że mogła poszukać o nim choć wzmianki w jakiejś książce. Choć nie była nawet pewna, czy cokolwiek by znalazła. Ani gdzie szukać. 

— Briana, zamów proszę lunch do mojego gabinetu — poprosił młodziutką recepcjonistkę stojącą nieopodal. — Muszę popracować nad artykułem przed następnym pacjentem.

Hermiona dostrzegła, że Marcy wciąż wyczekująco mierzy ją wzrokiem. Zerkała jednak w bok, na lekarza — jakby chciała odgonić go spojrzeniem, przez co szatynka była niemal pewna, że odnalazła właściwego człowieka. A właściwie, że to on przyszedł do niej. 

— Oczywiście — usłyszała — doktorze Murray.

Hermiona zerknęła na młodą recepcjonistkę, a po jej minie zrozumiała, że ta specjalnie wypowiedziała nazwisko lekarza, najwyraźniej dostrzegając jej niepewność i desperację. Briana skinęła ukradkiem głową, każąc jej iść za odchodzącym lekarzem, a sama zatrzymała Marcy, która aż wstała, widząc odbiegającą za medykiem Hermionę.

— Doktorze Murray!

Wysoki mężczyzna zatrzymał się tuż przy drzwiach i odwrócił przez ramię, mierząc ją chłodnym, pysznym spojrzeniem. Wyglądał na wiekowego i niespecjalnie miłego człowieka; jego mina zniechęcała, zapewne mając odstraszyć od próby konfrontacji — co, oczywiście, nie miało mieć miejsca.

— Tak? Kim pani jest?

Prawie zapomniała, jak się nazywa. Krew w jej żyłach pulsowała jak szalona, odbijając od bębenków i szalejąc pod skórą, a włosy na karku zjeżyły się od przypływu adrenaliny.

— Hermiona Granger. Mój narzeczony… — Jej głos złamał się nagle. Jak końcówka pióra za mocno dociśnięta do pergaminu. — Severus Snape. Pisał do pana w sprawie konsultacji odnośnie jego choroby. 

Murray nie zareagował. Jego szeroko rozstawione oczy lustrowały szatynkę bez cienia zainteresowania, za to z rosnącym poirytowaniem — a znajoma, obojętna mina spotęgowała uczucie, że nie miał najmniejszej ochoty z nią rozmawiać. Jakby czuł, dokąd zmierzała ta dyskusja, co kompletnie jednak go nie obchodziło.

— Podróżowałem wiele w ostatnim czasie — odparł, uchylając drzwi. — Jeśli pani partner nie dostał odpowiedzi, pewnie nie miałem okazji jeszcze trafić na jego list.

Spróbował spławić ją i zniknąć za przeszklonym skrzydłem, jednak Hermiona złapała je odruchowo, przytrzymując otwarte, co mężczyzna skwitował wyraźną dezaprobatą.

— Dostał — odparła szybko, zanim usłyszała cokolwiek o bezczelności i braku szacunku. — Miał umówić się na wizytę, żeby mógł go doktor dokładniej zbadać…

— Nie rozumiem zatem, w czym więcej mogę jeszcze pomóc — przerwał jej Murray, zerkając wymownie na drzwi i dając niemy sygnał Hermionie, że chciałby, aby została za nimi. — Wybaczy pani, jestem nieco zajęty.

Nie zdawał sobie sprawy, że stojącą przed nim kobieta nie miała absolutnie najmniejszego zamiaru pozwolić takiej szansie odejść ot tak.

— Zapadł w śpiączkę — wyjaśniła Hermiona. — Zanim zdążył się umówić. — Przełknęła ślinę, przyglądając się Murrayowi, którego dłoń nieco mocniej zacisnęła się na szklanym skrzydle. Mężczyzna spojrzał na nią, mierząc spod zmarszczonych brwi wzrokiem, w którym ona dostrzegła cień swojej szansy. — Mungo utrzymuje go w takim stanie głównie, żeby nie czuł bólu — mruknęła. — Ale tak naprawdę nie wiedzą, jak go wybudzić ani czym go leczyć.

Murray nie odpowiedział od razu, w znajomej dla kobiety manierze lustrując ją oceniającym, niechętnym wzrokiem.

— Mają tam świetnych specjalistów — odparł w końcu. — Jestem pewien, że będą w stanie wam pomóc. Proszę dać im trochę czasu.

— Póki co nie wiedzą nawet, co mu jest. — Hermiona usłyszała, że jej głos zadrżał i wzrósł o oktawę, przez co od razu zestrofowała się w myślach. Nie chciała wyjść na zdesperowaną, niepoczytalną amatorkę. — Sami zresztą stwierdzili, że jest pan naszą najlepszą szansą, żeby dowiedzieć się co mu dolega.

Dostrzegła, że uderzyła w dobrą nutę. Powolne, błękitne oczy, na których obrzeżach czaiły się bursztynowe plamki, ścięły ją powoli od stóp do głów, a po chwili mężczyzna cmoknął z teatralnym niezadowoleniem.

— Pochlebstwa nie sprawią, że znajdę czas, którego nie mam — stwierdził.

Widząc, że młoda kobieta zbliża się o krok, wciąż przytrzymując drzwi, które chciał zamknąć przed jej nosem, przy tym nie spuszczając z niego intensywnego spojrzenia, Murray zrozumiał, że nie pozbędzie się jej, dopóki nie spełni jej prośby.

— Proszę tylko o kilka minut — mruknęła przejęta Hermiona.

Trzy długie, przeraźliwie rozciągnięte w czasie sekundy wstrzymała oddech, dając oceniającemu spojrzeniu ślizgać się po jej twarzy.

— Ma pani półtorej — powiedział oschle Murray, uchylając szerzej drzwi, aby mogła go wyminąć.

Z gardła Hermiony nie zdążyło nawet wyrwać się westchnienie pełne ulgi — słowa znalazły drogę na jej język szybciej, niż o nich pomyślała. Ruszyła za lekarzem, na wydechu streszczając mu każdy objaw, każdy symptom i wszystko, co wiedziała na temat choroby Snape’a. To, co podejrzewała i to, co zdążyli dowiedzieć się w Mungo. To, czego nawet Whitlock nie był pewien. I choć była pewna, że zapomni połowy rzeczy, nie umiała opanować pospiesznego tonu i gestów pełnych ulgi.

Zatrzymali się pod jego gabinetem, jednak Angus Murray nie przerwał jej. Pozwolił dokończyć, obserwując rumieniec, który pojawił się na zaczerwienionej z emocji twarzy oraz niepewny grymas pełen obawy widniejący na pełnych wargach kobiety. Milczał jednak jak zaklęty, chwilę jakby oceniając, na ile emocje Hermiony były dla niego istotne.

— Wie pani — powiedział po chwili — chyba pamiętam list od pani narzeczonego. — Usta szatynki uchyliły się w odruchowym zaskoczeniu. A jej serce na moment stanęło, gdy dodał: — Moje stanowisko w tej sprawie się nie zmieniło. Nie podejmę się diagnozy, nie widząc go na oczy.

Jej nadzieja roztrzaskała się jak szklanka upadająca z wysokiego blatu — na milion małych, nienaprawialnych fragmentów.

— On może nie doczekać tego spotkania — odparła nieustępliwie. — Doktorze, ja… Rozumiem, że jest pan zajęty. Naprawdę — dodała, marszcząc brwi w zaciekłej minie. — Ale to naprawdę podbramkowa sytuacja. Proszę tylko o jedno spotkanie, cokolwiek szybciej niż…

— Nie — przerwał jej Murray. Zmierzył ją spojrzeniem, w którym nie dostrzegła ani grama wyrzutów sumienia i dodał: — Jak pani widzi, mam tylko dwie ręce i proszę mi wierzyć, nie jestem w stanie dokonać nimi cudów. Wbrew powszechnej opinii, z jaką zapewne miała pani styczność.

Chciała móc przyznać bez żalu, że rozumie jego odpowiedź. Chciała móc nie kłamać mówiąc, że wie dlaczego to zrobił. Była jednak rozgoryczona i nie umiała tego z siebie wyplenić — w końcu był lekarzem. Miał pomóc, a zostawiał ich z pustymi rękami. I choć rozum podpowiadał jej, że nie powinna być o to zła, serce nie potrafiło się z tym pogodzić. 

— Tak samo nie jestem w stanie porzucić dotychczasowych zobowiązań wobec moich pacjentów, żeby pomóc pani narzeczonemu — stwierdził, prostując się nieco.

— Nie oczekuję tego — odparła Hermiona, kręcąc głową. Jak go przekonać? Kończyły jej się opcje, a uderzenie w błagalny ton i branie go na litość najwyraźniej nie działało. — On naprawdę potrzebuje pana pomocy…

— Jak każdy, kto do mnie przychodzi.

Hermiona poczuła, że jej wystawiona na próbę cierpliwość się kończy — razem z możliwościami ruchu. Nie mogła zawieść Snape’a. Ale nie wiedziała, jak, jeśli nie zdrowym rozsądkiem, osiągnąć to, czego potrzebowała.

— Jest pan lekarzem. Czy lekarze nie powinni ratować ludzkich żyć? — powiedziała pod nosem. — Zwłaszcza takich, które są zdane tylko na ich łaskę?

Jej ton nie spodobał się Murrayowi. Zorientował się, że jest poirytowana, a to bezpośrednio wpłynęło na jego własną odpowiedź — co kobieta zrozumiała za późno.

— Nie zamierzam marnować więcej czasu i tłumaczyć pani, że czasem życie nie jest sprawiedliwe — stwierdził oschle, odsuwając się od niej o pół kroku. — Domyślam się, że dla tak młodej osoby to pewnie szok, zwłaszcza w takich okolicznościach, ale nic na to nie poradzę. — Mężczyzna zmierzył ją nieprzychylnym, zimnym spojrzeniem i dodał: — Mam już nakreślone priorytety, a pani narzeczony nim nie jest.

Odwrócił się, kładąc rękę na klamce z zamiarem odejścia — zostawiając Hermionę bezradną i wściekłą na samą siebie. Obiecanie sobie kontroli nad emocjami było łatwiejsze, niż faktyczne utrzymanie chłodnej głowy. Jakby na potwierdzenie własnych teorii, wyrwało jej się:

— Więc mam mu kazać być w takim stanie przez pół roku?!

Murray odwrócił się, po raz ostatni patrząc na nią spod byka, choć tym razem w jego głosie pobrzmiewała pyszna, zadufana nuta.

— Sama pani powiedziała — mruknął — to wasza najlepsza szansa.

Hermiona patrzyła bezsilnie na jego plecy, jak otwiera drzwi, jak wchodzi do gabinetu — i coś w niej pękło. Wiedziała, że nie może pozwolić mu odejść, a wyczerpawszy wszystkie koła ratunkowe, gorączkowo zaczęła zastanawiać się, co mogła zrobić. I w tej gorączce zdała sobie sprawę, że odpłacić się Severusowi może w jeszcze jeden sposób — w ten, którego on sam jej nauczył.

— Proszę! — Zrobiła krok w przód, zanim lekarz zamknął za sobą drzwi i poddała się emocjom, pozwalając, aby jej głos się złamał i przybrał teatralnie dramatycznej barwy. — Ja… Jestem z nim w ciąży. 

Patrzyła, jak Murray odwraca się przez ramię, a myśli w jej głowie galopowały, próbując prześcignąć się za wszelką cenę. Była niemal gotowa zacząć modlić się, żeby po raz kolejny okazało się, że nauki Snape’a nie poszły na marne i zrobiła użytek z tego, czego ją nauczył.

I kiedy Murray w końcu na nią spojrzał, od razu wiedziała — jej kłamstwo zadziałało. Jego mina nie była już niechętna i choć pusta, nie wyrażała przynajmniej zniecierpliwienia. Brwi nie ściągały się nieprzyjemnie nad ciskającymi gromy oczami, a jego nos nie marszczył się już w zirytowanym wyrazie.

Tylko co teraz?

— Cokolwiek mu dolega, może być dziedziczne — dodała, stwierdzając, że skoro zarzuciła z rozpędu przynętę, pozostało jej naciągnąć wędkę. Nie miała specjalnie wyboru. Choć sama wpakowała się w tę sytuację. —  Muszę wiedzieć co to dokładnie jest. Jak mu pomóc, jak go wyleczyć. Ja… potrzebuję go. — Spojrzenie lekarza, które skierowało się na jej brzuch, odruchowo zmusiło ją do złożenia na nim rąk. — Proszę.

Maniera Severusa, który również zwlekał z odpowiedziami — co miało dawać czas na ułożenie odpowiednio sarkastycznych docinków oraz nadać jeszcze bardziej onieśmielającego wyrazu dominującej postawie — uodporniła ją zarówno na krępujące spojrzenie jak i niezręczną ciszę. Wciąż utrzymując na twarzy przejętą, dramatyczną maskę, Hermiona przyglądała się jak Murray mruży oczy, powoli, jak drapieżnik obserwując jej zachowanie, jeszcze bardziej skupiając uwagę na jej twarzy. I złożonych na brzuchu dłoniach.

— Mogła pani od tego zacząć. To zmienia postać rzeczy — odparł po dłuższej chwili. Zanim gryfonka zdążyła jednak odetchnąć z ulgą, mężczyzna nieoczekiwanie dodał: — Nie marnowałbym ani minuty, gdybym wiedział, że przyszła pani grać nieczysto.

W tamtej chwili Hermiona miała wrażenie, że jej serce stanęło. Gardło ścisnęło się, nie przepuszczając nawet najmniejszej cząsteczki powietrza, a dłonie, wciąż chroniące jej “dziecko”, zastygły w szoku. Głupia, naiwna…

— Nie ukrywam, prawie pani uwierzyłem — ciągnął Murray, zanim Hermiona zdążyła się odezwać. — Problem w tym, że słyszałem naprawdę wiele zdesperowanych matek w swoim życiu i wiem, że pani do tego grona się nie zalicza. 

Zmusiła każdy atom w ciele, aby nie poddał się jego słowom. Wciąż mogła wybrnąć; iść w zaparte, oburzyć się, oskarżyć Murraya o pomyłkę… 

— Chociaż muszę przyznać, odstawiła pani całkiem niezły teatrzyk — dodał mężczyzna, deptając jej plany jak porzucone na ulicy śmieci. — Te gesty, ton głosu… Tylko słownictwo panią zdradziło. — Słownictwo? Hermiona mimowolnie zmarszczyła brwi, przybierając obronną postawę. — Żadna matka nie przedkłada swoich potrzeb ponad potrzeby dziecka, a pani ani słowem nie zająknęła się, żeby pomóc jemu — wyjaśnił, gestem głowy wskazując na jej brzuch.

Idiotka. Mogła uczyć się od Snape’a latami, a mimo to nie będąc w komfortowej sytuacji, w środowisku, które to ona kontrolowała — pod nadzorem czujnych, czarnych oczu — nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Nie była kłamcą. Ona zaledwie nauczyła się używać tej umiejętności w bardzo konkretnym celu. Na własne potrzeby.

— Kłamała pani też w kwestii śpiączki? — zapytał nieoczekiwanie Murray.

Hermiona spojrzała mu prosto w oczy, wiedząc dobrze, że zaprzeczenie nie miało mieć sensu. Murray nie próbował zresztą potwierdzić teorii, że kłamała — tylko zbadać w której sprawie. Wiedział, że ją rozgryzł, próbował jedynie zorientować się w skali. Kilka sekund, w których kobieta próbowała pogodzić się ze swoją porażką, tylko zapieczętowały jej los.

— Nie — odparła.

Murray znów nie odpowiedział od razu. Zmrużył lekko oczy, a dookoła nich uwydatniły się małe, ale głębokie zmarszczki. Podobnie wokół ust, kiedy ich kącik drgnął w dziwnym, chełpliwym grymasie.

— Lubię niestrudzonych ludzi, panno Granger — powiedział w końcu. — Takich, którzy pokonują przeszkody za wszelką cenę. Którzy posuną się daleko, żeby osiągnąć cel. — Hermiona patrzyła na niego jak zaklęta, z sercem na dłoni czekając na wyjaśnienie, co znaczą jego słowa. — Wszyscy tak czasem robimy, tylko granice każdy ma gdzie indziej — stwierdził Murray. Jego ton niespodziewanie zmiękł, choć dalej był oschły. Teraz zwyczajnie mniej niechętny i jakby rozbawiony konsternacją, jaką wywołał. — Niech pani wróci do Marcy i powie, że przyjmiemy pani narzeczonego na koszt Rydera. Nada wam priorytet i może znajdzie termin nieco szybciej. Może — powtórzył dobitniej, widząc iskry, które pojawiły się w oczach Hermiony — o ile będzie to możliwe.

Uczucie, które towarzyszyło komuś, kto myślał, że przegrał, ale zrozumiał, że szansa nigdy nie zniknęła, było nie do opisania. Serce rwało się z piersi i aż bolało, ale ten ból nigdy nie był bardziej przyjemny. Gardło piekło i ściskało się niekontrolowanie wraz ze spazmami ulgi, która spływała do żołądka, rozwiązując niemal na kamień związane organy, a chłód ustępował ze skostniałych nóg, pozwalając w końcu przestąpić w miejscu.

— Dziękuję — szepnęła, a Murray odparł szybko:

— Jeszcze przyjdzie na to czas. — Zmierzył ją krótkim spojrzeniem, dostrzegając, że rozluźniła dłonie, a jej pobielałe kłykcie w końcu nabrały kolorów i skrzywił się pod nosem. — Proszę wracać do narzeczonego.

Hermiona skinęła głową, a jej usta ułożyły się słabym uśmiechu pełnym spokoju i nadziei. Posłała Murrayowi ostatnie spojrzenie, odwracając się w stronę drzwi do lobby i ruszyła korytarzem, kiedy nagle usłyszała za plecami:

— Panno Granger. — Jak na komendę zerknęła przez ramię i patrzyła, jak lekarz marszczy brwi w głębokim skupieniu. — Mówiła pani, że reagował na nagietek? — Hermiona przełknęła ślinę, mimikując mimowolnie wyraz twarzy Murraya i przytaknęła bez słowa, obserwując jak mężczyzna unosi brew. — A na walerianę?

Jej milczenie musiało być bardzo wymowne. Lekarz w kilku krokach zamknął dystans, jaki zdążył stworzyć się między nimi, grzebiąc przy okazji w kieszeni białego kitla. Stanął przed Hermioną, wyciągając notes i nieustannie marszcząc posiwiałe brwi, nakreślił w nim kilka słów.

— Niech w Mungo podadzą mu tę mieszankę — mruknął, wyrywając kartkę i wręczając ją zaskoczonej kobiecie, a po chwili dodał poważniej: — Tylko proszę pamiętać, muszą zachować dokładnie te proporcje.

Szatynka zerknęła na zapisany koślawym pismem kawałek pergaminu. Drotaweryna, hioscyna, fentanyl… Nigdy nie słyszała o żadnym z tych składników. 

— To go nie wyleczy — uprzedził ją Murray — ale będziecie w stanie wybudzić go ze śpiączki w relatywnie bezbolesnym stanie. Bez szkody dla kory mózgu i układu nerwowego. — Hermiona posłała mu przejęte spojrzenie, wiedząc, że “dziękuję” nie miało wynagrodzić ulgi, jaką poczuła, kiedy lekarz ściągnął ciężar z jej ramion. — Powodzenia.

Murray skinął głową po czym odszedł, wracając w końcu do swojego gabinetu, a Hermiona patrzyła za jego znikającą sylwetką, chwilę po prostu się nie ruszając. Nie chciała cieszyć się na zapas — ale musiała zmusić każdą komórkę ciała, żeby to uczucie w sobie stłumić. 

Wróciła do holu głównego, a jej mózg w końcu odetchnął i zaczął notować szczegóły, które umknęły jej w drodze pod gabinet Murraya. Mijała białe, wysokie ściany, które kończyły się podwieszanym sufitem wyłożonym ładną, wybrzuszoną boazerią. Wzdłuż nich ustawiono rozłożyste paprocie w granatowych doniczkach i eleganckie, drewniane ławki, pasujące kolorystycznie do kawowej boazerii. Wszystko to budowało profesjonalne wrażenie i choć nie było tak sterylne, jak szpital, nadal przywodziło na myśl spokój i opiekę, jaką dawały uzdrowiska.

— Tak?

Tym razem za ladą samotnie przyjmowała Briana, młoda recepcjonistka, która pomogła Hermionie upewnić się wcześniej w tożsamości lekarza. Jej głos był o wiele cieplejszy i grzeczniejszy niż ton Marcy, co tylko pozwoliło młodej nauczycielce nabrać pełniejszego oddechu bez obawy, że jeszcze jakaś kłoda pojawi się na jej drodze. Choć wolała nie chwalić dnia przed zachodem słońca.

— Chciałabym umówić wizytę u doktora Murraya — powiedziała i dodała niepewnie: — Na koszt Rydera.

Dziewczyna — bo na oko nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat — uśmiechnęła się szeroko i skinęła posłusznie głową, sięgając do księgi, w której wcześniej grzebała Marcy.

— Cieszę się, że udało się pani przekonać profesora — mruknęła, wertując kartki. — Niestety, polityka tutaj jest bardzo sztywna i choćbyśmy bardzo chciały, nie możemy naginać zasad. — Podniosła głowę, najwyraźniej speszona i dodała ciszej: — Nawet dla bohaterów wojennych.

Hermiona aż zmarszczyła brwi i uchyliła wargi w zaskoczonym wyrazie. Bohaterka. Dawno nie słyszała tego żałosnego określenia, ale Briana w żadnym stopniu nie zasłużyła, aby słuchać jej wywodów na temat etymologii.

— Nie spodziewam się, że doktor Murray przyjął nas ze względu na nazwisko — odparła.

A przynajmniej taką miała nadzieję.

— Och, zdecydowanie nie. Jestem pewna, że nie wie nawet, kim jesteście. — Ładne, karmelowe oczy ponownie skierowały się na Hermionę. — Mój brat walczył z wami. Znaczy… po waszej stronie, oczywiście. Wayne Hopkins? — Choć pytała mimochodem, najwyraźniej nie oczekiwała ani odpowiedzi ani potwierdzenia, bo szybko porzuciła temat, widząc, że stojąca przed nią kobieta nie ma pojęcia, o kogo chodzi. Choć Hermiona mogła przysiąc, że kojarzyła nazwisko. — Proszę mi wybaczyć. Nakręcam się, jak jestem podekscytowana, a nigdy wcześniej nie spotkałam nikogo sławnego…

Co za ironia, że na drodze Briany musiał stanąć ktoś, kto żałował, że w ogóle się taki stał. Choć dla niej może lepiej było, że nie spotkała Harry’ego, pomyślała Hermiona.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparła grzecznie, nie chcąc robić zawodu młodej i, koniec końców, bardzo pomocnej dziewczynie.

Ta skłoniła się kulturalnie, po czym stuknęła końcem różdżki w jedną z kart kalendarza, na której zatrzymała się księga.

— Spójrzmy… W drugiej połowie sierpnia mam coś wolnego — mruknęła pod nosem, ale zanim Hermiona zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, dodała: — O! Jest jeszcze jeden termin, na początku. Drugi pani odpowiada?

Nie mogła wymarzyć sobie lepszego scenariusza, pod warunkiem, że nie mogli zająć się Snape’em od razu. Skinęła głową, czując, że uchodzący stres powoli wypełza z jej żołądka, ściskając gardło i blokując pełny oddech. Wciąż jednak starała się powstrzymywać się przed świętowaniem. Wiedziała, że to był mały krok do przodu — jednak wciąż zaledwie jeden z wielu, jakie ich czekały.

Mimo to, kiedy wracała do Mungo, czuła że jej ciało poddaje się niepohamowanej radości, jaka szła za tym sukcesem. Każdy krok, który zbliżał ją do opuszczonego z pozoru budynku, był nerwowy i pospieszny. Z tymi samymi emocjami pokonała korytarz główny prowadzący od recepcji; wyjątkowo obskurny w porównaniu z przybytkiem, w którym dopiero co była.

Stłamsiła to wszystko w sobie, gdy spotkała się z Whitlockiem. Sprowadził ją — znowu i może na całe szczęście — na ziemię, obiecując, że przyjrzy się zaleceniom Murraya. Nie to, że im nie wierzył; stwierdził jednak, że zna McAllena i zanim zleci podanie — bądź co bądź — jego pacjentowi czegoś, z czym żaden z nich się nigdy nie spotkał, spróbuje zmienić ten stan rzeczy i czegoś o tych lekach się dowiedzieć.

Hermiona zaszła pod osamotnioną, przygaszoną salę na czwartym piętrze przeraźliwie zmęczona — z tą samą, ciężką niepewnością i strachem czającym się na tyłach jej serca. Rosnąc pod wpływem ulgi skryło tylko to, co nieustannie się za nim znajdowało. Co nigdy stamtąd nie zniknęło.

Drzwi sali otworzyły się, zanim zdążyła pod nie dotrzeć, a starsza pielęgniarka wyszła z pomieszczenia, niosąc w ręce nerkę z pustymi fiolkami. Dostrzegła gryfonkę zbliżającą się w jej stronę z niepewną miną i uśmiechnęła się, zostawiając uchylone drzwi, by mogły się w nich minąć.

— Ja tylko na moment — wyjaśniła Hermiona.

Kobieta uniosła pytająco brwi, po czym odparła pobłażliwie:

— Wracam tutaj dopiero za godzinę, złociutka.

Skinęła głową, obchodząc młodą czarownicę, która odprowadziła ją wzrokiem i zniknęła, a szatynka dopiero po upływie kilkunastu długich sekund spojrzała na drzwi sali Snape’a. Zebrała się w sobie i weszła do środka, zamykając cicho drzwi i została w końcu sama — z nieprzytomnym mężczyzną i pikającą nad nim aparaturą. 

Poczuła się nagle zagubiona. Nie wiedziała, co powinna zrobić. Odkąd tu trafił, nie miała okazji zostać z nim całkiem sama. Zawsze ktoś się dookoła niego kręcił — albo lekarze, albo Eileen. Nawet Minerwa zaskakująco dużo czasu spędzała w szpitalu, choć fakt, że był weekend, miał na to pewnie duży wpływ. Wbrew temu, co Severus chciałby o sobie sądzić, wiele osób przejęło się jego stanem i wielu osobom zależało, aby wydobrzał. Hermiona nie była wyjątkiem — chyba, że chodziło o intensywność tego pragnienia.

Przysiadła w końcu na łóżku, zerkając na wyświetlacz nad ich głowami. W tej chwili tylko on świadczył o tym, w jakim stanie był Snape — jak się czuł, czy cierpiał, czy się denerwował. Kobieta przełknęła ślinę, chwilę obserwując migające kontrolki, jednak musiała w pewnej chwili spuścić głowę. Miała wrażenie, że ciche pikanie i lekkie, ale nieustannie migające światełka doprowadzą ją do szału, jeśli będą jedynym, na czym skupi swoją uwagę.

Zerknęła na ręce Snape’a leżące wzdłuż jego ciała. Sztywne, blade, niczym macki samej śmierci. Nie odznaczały się na tle sterylnej pościeli, choć ta nie była pierwszej młodości — zupełnie zresztą jak ich tymczasowy właściciel. Kobieta powoli ujęła długie, eleganckie palce pomiędzy swoje i zacisnęła mocniej szczękę, czując jak chłodne były. Jak martwe. Musiała spojrzeć na jego twarz, żeby upewnić się, że taki nie był. 

Snape był taki… spokojny. Nie zaklęty jak posąg, z obojętną miną na twarzy i wyrazem zniesmaczenia na ustach. Nie pusty, wyzuty z emocji. Jego twarz przypominała niezmąconą niczym taflę jeziora — jakby nic go nie męczyło. Jakby czuł, że nic mu nie grozi. Nie bał się, że znienacka zaskoczy go ból. Że w trakcie wydawałoby się normalnego, rutynowego ruchu poczuje blokadę i nie będzie mógł poradzić sobie z czymś, z czym do tej pory nie miał problemu. Był wolny — czuł się bezpieczny.

A ona poczuła, że nie jest w stanie dłużej udawać, że ją to wszystko nie rusza. Próbowała — dla własnego bezpieczeństwa, nie chcąc wystawiać się na litość innych. Bo wmawiano jej zewsząd, że to pomaga, że można dzięki temu osłonić się od problemów. Ona jednak była inna niż Snape czy jego matka. Inna, niż Aurora. Ona nie potrafiła robić tego non stop — a efekt przestawał działać, kiedy zostawała sama.

Zacisnęła mocno dłoń, czując, że serce ściska się w jej piersi. Nie miała  zamiaru do niego mówić, choć dokładnie to zrobiłaby, gdyby siedzieli razem w innych okolicznościach. Chciała powiedzieć mu, co się dziś działo. Opowiedzieć mu gdzie była, z kim rozmawiała. Co osiągnęła. Choć nie wysłuchałby jej zapewne z takim entuzjazmem, z jakim ona wyrzucałaby z siebie słowa — chciała móc to robić. Dopóki jasno nie dałby jej do zrozumienia, że nie ma ochoty być ich odbiorcą. Czego — póki co — nie zrobił.

Przekrzywiła lekko głowę, widząc zaplątany na czole kosmyk czarnych włosów. Uśmiechnęła się pod nosem, bezwiednie wyciągając ku niemu ramię i odgarnęła go na bok, nie zabierając jednak dłoni. Przeczesała lekko przetłuszczone włosy za odstające ucho i niemal zaśmiała się do siebie, zdając sobie sprawę, że nigdy nie zwróciła na nie uwagi. Najwyraźniej musiało tak bardzo do niego pasować, że jej mózg kompletnie odruchowo je zignorował.

Z wieloma rzeczami zresztą się tak działo, mimo woli Hermiony — co również umknęło jej uwadze. Zjechała dłonią po szorstkim policzku, muskając kciukiem skroń, kości policzkowe, aż dotarła do ostro zakończonej żuchwy. Przez te kilka miesięcy, gdy była tak blisko niego, jak podejrzewała, że mało kto był, z niechęci i obojętności na jego wygląd urodziło się zainteresowanie. Nie była pewna kiedy, ale w pewnym momencie każda cecha, którą kiedyś uważała za nieatrakcyjną, nagle stała się niewidoczna. Tak pasująca, że całkiem normalna. Potem zaczęła się jej podobać. Aż w końcu zaczęła ją przyciągać. Teraz, uważała go za naprawdę przystojnego — według własnych, subiektywnych standardów, oczywiście.

Przede wszystkim jednak zrozumiała, że Snape nie był tak złym człowiekiem, za jakiego próbował uchodzić. Dla niej, dla innych — to zawsze była gra. Kiedy nakładał maskę, potrafił zmienić się w bezdusznego, aroganckiego i nieczułego drania. Prowadząc tę grę, naturalnie, zaczął niestety dokładnie taki się stawać. Momentami zbyt oschły, niemal zawsze zbyt nieustępliwy i zdecydowanie — Bądź przeklęta, Minerwo — nigdy nie umiejący chodzić na kompromis. Nie przyjmował dobrze cudzych rad, nawet kiedy dawane były z troską. A gdy te rady działały i w dodatku nie pochodziły z litości, wychodził z niego kompletny cham i prostak. Obrażony dzieciak bez krzty wdzięczności.

Ale ostatnie kilka miesięcy udowodniły jej, że gdzieś w środku krył się taki zwyczajny, normalny, ludzki Severus. Nie kochanek — przyjaciel. Który na swój sposób umiał zrobić użytek z dobrych rad. Który w małym, bo małym stopniu, ale miał gdzieś zawsze z tyłu głowy na uwadze uczucia innych i starał się — nawet z marnym skutkiem — mieć na nie odpowiedź. Chyba, że złośliwość brała nad nim górę. Który słucha, wyciąga wnioski — często niemal bezbłędne dzięki swojej inteligencji. Pamięta o małych rzeczach, jeśli mu na tym zależy. Nie daje odczuć, że jest się dla niego nieistotnym. Nawet jeśli pokazuje wszem i wobec jak bardzo nie chce czegoś robić — mimo wszystko jest to przemyślane, pełne zaangażowania i mimo wszystko, uczucia. 

Wyglądało na to, że Severus Snape naprawdę posiadał dwa oblicza. A ona bardzo pragnęła, żeby się obudził — dla egoistycznej pobudki powiedzenia mu, że jest gotowa kochać je oba.

Rozdziały<< Sojusz, Granger? – Rozdział 88Sojusz, Granger? – Rozdział 90 >>

Hachi ✨

Nieuleczalna fanka Pottera, zakochana w Sevmione. Wolne pisanie to moja pasja. Jeśli oczekujecie nowego rozdziału codziennie, to zły adres. Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań bez mojej zgody. wattpad: https://www.wattpad.com/user/HachiYuuko blogspot: (tylko stare opowiadania) https://acciosevmione.blogspot.com/

Ten post ma 5 komentarzy

Dodaj komentarz