Przysięgam, to już naprawdę ostatni rozdział! 😉
Ale zanim go wstawię – chciałam bardzo podziękować Dubhean za porady. Zawsze stawiam na realizm i w tym wypadku potrzebowałam Jej pomocy.
Kochana, wielkie dzięki!!!!!
W stopach już czuła bijący od niego żar, a ciało zapłonęło fantomowym bólem zdzieranej skóry! Wyjąc z przerażenia już miała poderwać się do ucieczki, gdy wir zatrzymał się raptownie.
– Sev… …rusz się. Boże. M-linie… rób. Coś. Sev-us… …roszę…
Trzęsąc się i szepcząc rwącym się głosem leżała nieruchomo, nie obracając głowy, ale też nie patrząc wprost na obracający się tuż koło nich wir. Może nas nie widzi. Może się cofnie. Może stał się cud. Może Dris zmienił zdanie. Cokolwiek! Boże, wolała jakąkolwiek śmierć W PRZYSZŁOŚCI niż tę, którą zginął przed chwilą Augustus Rookwood!
Severus poruszył się pod nią, przesunął na bok nogę i wir przechylił się lekko w tym kierunku. Lecz wciąż się nie zbliżał.
– Nienienie…nie… nie…
Ale przestała go dobrze widzieć, za to kark zaczął boleć od wykręcania, więc bardzo powoli, dysząc bezgłośnie i szepcząc w kółko w myślach Nie ruszaj się, zostań tam, proszę, błagam! przekręciła się tak, że znalazła się plecami do Severusa, a twarzą do Ifryta.
Jednocześnie przechyliła się trochę w jego stronę i wir odpłynął trochę na bok, a trochę do tyłu. Jakby…
Dopiero tysiące płytkich oddechów później do sparaliżowanego paniką umysłu dotarło, że cofnął się OD NIEJ. Potrzebowała tyle samo, żeby zrozumieć, co to mogło oznaczać i kolejne kilka tysięcy by zdecydować się to sprawdzić. Telepiąc się wysunęła o kilka cali – tylko o kilka! stopę w jego stronę… NIC. Więc jeszcze kawalątek…
Wir cofnął się.
On… się mnie… boi?
Severus poruszył się o wiele mocniej i zaczął się podnosić.
– Co się…
– Nieruszajsię! – złapała go za ręce. – Nie ruszajsię!!
Mężczyzna natychmiast znieruchomiał. Wir zakołysał się, lecz wciąż trwał w miejscu. Z dala od nich.
OD CIEBIE! On się ciebie boi! Może…
To Ifryt! A Dris nazwał cię Jutrzenką! Dlatego! Na pewno!
– On… się mnie boi – szepnęła, przekrzywiając lekko głowę, ale nie odrywając oczu od wiru.
Ogarnięty przerażeniem i zgrozą – Drugi raz w życiu! Severus wyjrzał zza Hermiony. Olbrzymie sploty wiru obracały się powoli, jakby z wyczekiwaniem, jakieś dwa jardy od nich. Trochę dalej majaczyła sylwetka Araba.
Boi się? Z pewnością nie.
– On nie chce cię zabić – sprostował.
Co znaczyło tylko tyle, że on żył dopóty, dopóki Hermiona go osłaniała.
Stojący nieopodal Dris spojrzał na Hermionę.
– Habibti… Chodź do mnie.
To koniec. To już koniec. Nareszcie. Świadomość, że już praktycznie po wszystkim była obezwładniająca. Dris podszedł do ściany, oparł się o nią i odchyliwszy do tyłu głowę przymknął powieki. Na Allaha, było mu ciężko, strasznie ciężko. Tak bardzo, że nie miał nawet siły unieść ręki, żeby otrzeć czoło czy przetrzeć piekące oczy. Naderwany skalp udało mu się zaleczyć, ale jego magia nie zadziałała na głębokie rozcięcia, które zadał mu Snape na twarzy, ramionach i piersi i krew wciąż z nich płynęła. A straciłeś jej już zbyt wiele. Do tego był cały zlany potem, który wżerał się w każdą, nawet najmniejszą ranę palącym bólem.
Czas skończyć z tym psem i móc porządnie je opatrzyć.
Spojrzał w stronę Hermiony i Snape’a. Przez dobrą chwilę nie widział nic, ale wreszcie udało mu się skupić wzrok – wir trochę ich przesłaniał, ale wciąż tam leżeli. I z pewnością zrozumieli, dlaczego Ifryt czeka. Na myśl o tym po twarzy przemknął mu cień uśmiechu – tak więc dziś mógł mieć jeszcze więcej zabawy.
– Hermiono… Powiedziałem „Chodź”… – udało mu się unieść trochę dłoń i skinąć na kobietę. – Wiesz chyba… Co to znaczy?
Panika, która zdążyła odrobinę osłabnąć, wybuchła w Hermionie na nowo. Lecz tym razem nie o siebie się bała! NIE!!! Tylko nie to!!!
– Severus… – wyszeptała, zaciskając kurczowo palce na jego surducie. – Trzymaj mnie!
Severus zrozumiał jakby myślała w JEGO myślach i złapał ją w pasie równie kurczowo.
– Nie możesz… Nie możecie… Tak leżeć wiecznie – zza wiru dobiegł ją cichy śmiech.
Nie mogli, oczywiście że nie mogli! Ale w chwili, gdy ją do siebie wezwie…
W głowie równocześnie wybuchły jej sceny, jak wezwał ją z Pokątnej, gdy uciekała przez ogród i gdy ściągnął ją do piwnicy. Obrazy nakładały się niczym filmy wyświetlane w przyspieszonym tempie na tym samym ekranie, lecz koniec był zawsze taki sam: wpadała mu prosto w ramiona. Nie mogła od niego uciec! Nie mogła!!!
Oczywiście, że możesz! krzyknęło coś w niej, bo nagle przypomniała sobie, że przecież mogła deportować się bez różdżki! Możesz od niego uciec! Na pewno ściągnie cię z powrotem, ale może nie natychmiast! Będziesz miała choć chwilę! I będziesz mogła zostawić wiadomość Harry’emu! Albo Kingsleyowi!
Na pewno by po nią przyszli! I ją uratowali! Ale jeśli Dris wezwie ją do siebie TERAZ… Severusa nie uratuje już nic…!
Niczym skazaniec na kilka sekund przed egzekucją potoczyła dookoła oszalałym wzrokiem w poszukiwaniu ratunku, pomysłu, czegokolwiek! Jej spojrzenie padło na leżący tuż obok srebrny nóż, a w pamięci, zupełnie bez udziału jej świadomości, wypłynął na powierzchnię zupełnie inny widok: martwego Zgredka z wbitym w pierś nożem Bellatrix.
O Boże. O Boże, o Boże…
Naraz niesamowita siła szarpnęła ją ku Drisowi. Zaciśnięte kurczowo ręce Severusa wydusiły jej powietrze z płuc, ucisk momentalnie stał się nie do wytrzymania, miażdżąc jej lichą próbę oporu i decyzja podjęła się sama. Nie miała innego wyjścia!
– Puść mnie – stęknęła, przechylając się na bok.
– NIE…!
– PUŚĆ! – wymacała nóż.
Severus desperacko spróbował utrzymać zaciśnięte ręce, ale palce zaczęły się rozwierać, niczym wstrzymywany na siłę, ulatujący ostatni oddech. Hermiona jęknęła, wyprostowała się i jego uścisk pękł!
– NIE!!
Ta sama siła poderwała ją i kobieta runęła biegiem do przodu. Tak jak wcześniej, jej nogi ledwo muskały podłogę, ale udało się jej odepchnąć i zatoczyć odrobinę i obracający się na jej drodze wir ustąpił gwałtownie do tyłu, zaś ona ujrzała nadlatującego ku niej Araba.
BOŻE! NIECH SIĘ UDA! wydarło się w jej głowie, a ona wyprostowała rękę i pchnęła z rozmachem.
Dris ledwo zdążył dojrzeć rozmazany błysk, gdy brzuch przeszył mu ostry ból. Z ust wyrwał mu się cichy okrzyk i odruchowo pochylił się i uchylił – przesunął w bok i po wnętrznościach rozlał się ogień. Ale tylko tam.
Hermiona patrzyła na niego zupełnie nieprzytomnym wzrokiem. Nic nie pojmując spojrzał w dół – ona też to zrobiła i oboje ujrzeli tkwiący w jego brzuchu srebrny nóż.
– Boże…. – zachłysnęła się.
Kołysząca się pośrodku, tuż pod żebrami rękojeść, jej dłoń zbryzgana krwią, krew spływająca po galabii… Szata była już zakrwawiona od zaklęć Severusa, Rookwooda i może Malfoya, ale tym razem to JEJ ręka trzymała nóż…
Zabiłaś człowieka… Pod wpływem impulsu – zgrozy, poczucia winy Hermiona wyszarpnęła go. Dris krzyknął i zatoczył się na ścianę, a z rany dosłownie chlusnęła krew, obryzgując ją aż po stopy.
– Boże…! – nóż wysunął się jej ze zmartwiałej dłoni.
Arab przeniósł wzrok na coś po lewej – cofając się przekręciła gwałtownie głowę i ujrzała Severusa koło drzwi niedaleko nich, do którego zmierzał wir. Severus! Mężczyzna odczekał chwilę, deportował się w inne miejsce, a wtedy Hermiona odwróciła się do Drisa.
Ten słaniał się i pojękując głucho dyszał ciężko. Pomagając sobie lewą ręką zbliżył trzęsące się palce do rany i przesunął nimi po niej powoli. A potem znów. Jeszcze wolniej. Na Allaha… Bolało, straszliwie bolało. Mięśnie brzucha drżały mu, wszystko się w nim trzęsło i nie był w stanie wstrzymać oddechu i unieruchomić ich, by zobaczyć, czy krwotok ustał. Pod palcami nie czuł zupełnie nic. Może tylko gorąc…? Nie czuł nawet, że je miał.
Za to coś ciężkiego spoczęło mu na ramionach i zaczęło pchać w dół. Było jak… szyja jego wielbłąda, gdy go tulił. Lecz było cięższe, o wiele cięższe. Świat zaś pulsował miarowo wirującą czernią.
Dysząc płytko wrócił palcami i spróbował przesunąć po ranie jeszcze raz, lecz dłoń osunęła mu się bezwładnie, ucisk na ramionach przybrał na sile i… na chwilę na gorącej i równocześnie zimnej pustyni zapadł mrok.
Gd uchylił powieki, świat powyżej znaczyły bardzo wysokie, rozmazane cienie. Wszechobecny szum ustawał, ustępując ciszy. Nawet ból zaczął odpływać.
Ręka drgnęła mu, gdy chciał ku czemuś sięgnąć, cienie zlały się w jeden…
I go pochłonęły.
Na pewno nieraz zdarzało się Wam żałować tego, co zrobiliście, co powiedzieliście… Wtedy na pewno rozpaczliwie marzyliście, by móc cofnąć czas, bo wtedy byście tego nie zrobili. Zrobili inaczej. Ale nie tak, na Boga, z pewnością nie tak!
Jakaś część Hermiony marzyła o tym równie rozpaczliwie, gdy tak stała nad leżącym w kałuży krwi człowiekiem, ale zagłuszał ją całkowicie pełen bólu, złości i jeszcze większej rozpaczy głos, który wył w jej głowie. Dlaczego, Dris??!! Na Boga, dlaczego to zrobiłeś?! DLACZEGO??!
Bo wszystko w niej i dookoła niej było żywym dowodem na to, że nie mogła postąpić inaczej! Ziejąca w podłodze dziura do miejsca, które miało stać się jej grobem lub więzieniem! Ludzkie szczątki na ubraniu, nieforemna kupka mięsa, będąca kiedyś człowiekiem oraz jego przerażający krzyk, trwający w jej głowie…! Serce, które pękło w niej razem z łamaną różdżką, której wciąż szukały palce… złamana różdżka Severusa… I przede wszystkim wir, który wciąż podążał jego śladem!
A jeśli on nigdy nie zniknie?! Może nie spocznie, dopóki… Czując, jak krew ścina się w jej żyłach Hermiona poderwała głowę i odszukała wzrokiem Severusa.
Opierający rękę o ścianę domu Amdżun zmarszczył brwi i spojrzał na Ilyasa. Granica własności, jeszcze przed chwilą tak wyraźna, zaczęła nagle słabnąć i… Tak! Znikła! A skoro Benhammada leżał nieruchomo na podłodze, wyjaśnienie mogło być tylko jedno.
– Ilyas…
Widząc zaskoczenie na twarzy swojego partnera drugi Berber zajrzał przez rozbite okno i wrócił do niego wzrokiem.
– Niesamowite. Ale to całkowicie zmienia nasze plany.
Nie mogli wrócić do Maroka, żeby potwierdzić iż Benhammada faktycznie był człowiekiem, który zawarł umowę z Ifrytem i zdecydować, co robić dalej w tej sytuacji. Jeżeli czarodzieje, którzy się z nim pojedynkowali nie byli Aurorami z pewnością teraz ich wezwą, ci zaś zabiorą ciało i zabezpieczą całą okolicę.
– Widzę tylko jedną możliwość – odezwał się Amdżun. – Wchodzimy, podajemy się za Aurorów, wyjaśniamy, że zjawiliśmy się z powodu anonimu i chcieliśmy tylko ustalić, czy jest wiarygodny.
– Co, bracie, jest prawdą – uśmiechnął się Ilyas, poklepując się po kieszeni szaty, w której trzymał list. – Doskonale. W ten sposób będziemy mogli zebrać dowody i w razie potrzeby mieć dostęp do ich śledztwa.
Mówiąc to dotknął zawoju na głowie – głęboki błękit rozmył się na sekundę, odwracając na prawą stronę. Nic innego się nie zmieniło, poza faktem, że Ilyas był teraz widoczny dla wszystkich innych.
Amdżun zrobił dokładnie to samo i obaj weszli do domu.
Pierwsze co rzuciło im się w oczy to leżący na ziemi człowiek; najwyraźniej był nieprzytomny, ale klatka piersiowa, przepasana bandażem, unosiła się i opadała gwałtownie.
Gdyby nie udawali teraz Aurorów, być może żaden z nich nie zwróciłby na niego uwagi, nie zjawili się tu przecież ratować ludzi, lecz pomoc rannemu w tej sytuacji jeszcze bardziej ich uwiarygodniała. Poza tym sądząc po odgłosach, w pomieszczeniu obok nadal szalał Ifryt, więc równie dobrze mogli zająć się nieprzytomnym czarodziejem.
Przychodzi taka chwila, dla każdego z nas, kiedy umysł jeszcze walczy, ale ciało zaczyna słabnąć i odmawiać posłuszeństwa. Zrozumienie tego to tylko kwestia czasu.
Severus pojawił się w kącie przy kominku i jeszcze zataczając się na ścianę rozejrzał się za wirem – ciemny stożek ruszył właśnie ku niemu. To stało się już odruchem: ucieczka, spojrzenie na swojego prześladowcę, krótka chwila wytchnienia i znów ucieczka. I znów. I znów…
Podpierając się czarodziej zerknął na Benhammadę. Merlinie… Nie miał już sił. Ból rozlał się po całym ciele, napięte mięśnie co chwila przeszywały skurcze, płuca zaczęły płonąć, a udręczonemu umysłowi coraz trudniej przychodziło skupienie się. I choć PRÓBOWAŁ, z całych sił, nie dawał sobie więcej niż jeszcze… ile? pięć? sześć? deportacji. W każdej chwili mógł wpaść na Ifryta lub Araba, albo się rozszczepić, a wtedy…
Zerknął w stronę tego, co pozostało po Augustusie. Czy on też tak się czuł? Też zastanawiał się, jak długo jeszcze wytrzyma? Może był silniejszy i gdyby wszystko potoczyło się inaczej mógłby jeszcze żyć? A może też poddał się – z wycieńczenia, z poczucia winy i to dlatego dał sobie tak łatwo odebrać różdżkę…?
Przestań. Skoncentruj się. Zacisnął oczy, skupiwszy się tak jak mocno jak tylko mógł pomyślał o przeciwległym kącie pomieszczenia i obrócił na pięcie.
W następnej sekundzie runął na brudne ściany, usmarowane tym, co równie dobrze za chwilę mogło zostać i z niego i niczym zaszczute zwierzę obejrzał się przez ramię. Cztery, podsunął mu umysł, a on jak przez mgłę pojął, że odlicza do własnej śmierci…!
Wir zawrócił gwałtownie i…
Zupełnie nieoczekiwanie zatrzymał się, zakołysał, przechylił na bok i… I ZNIKNAŁ!
Severus wstrzymał oddech i zamarł. Chyba wszystko dookoła zamarło od wybuchłej nagle nadziei, tłumionej tylko lękiem rozczarowania. Gdyby w tym momencie uwierzył i zawiódł się… Umarłby.
To mogła być kolejna iluzja! Taka sama jak Nagini! Jak wszystkie inne! Może Benhammada liczył, że się nabierze, że popełni jakiś błąd, że…
Lecz wir nie pojawiał się. Gruz na podłodze leżał nieruchomo. Poderwany w górę pył zaczął opadać, kołysząc się łagodnie w powietrzu… Wszędzie trwała cisza. I chłód…
Bogowie, czyżby… Bojąc się jak niemal nigdy w swoim życiu spojrzał na Benhammadę oraz stojącą nad nim Hermionę i dopiero po chwili dotarło do niego, że przecież sam mógł się przekonać!
Nie dałby rady się aportować. Już nie. Dlatego ruszył ku nim i każdy krok, choć przychodził mu z trudem, był jak prezent od losu, jak odkrywanie na nowo, cieszenie się czymś, o czym myślał że już utracił. I te kilkanaście kroków było krótkie i długie zarazem.
Gdy przyklękał przy Benhammadzie, w jego głowie zabrzmiało pierwsze zaklęcie diagnostyczne, a palce poruszyły się odruchowo, lecz zamiast różdżkę, musnęły tylko powietrze. Ale nie poczuł ani żalu, ani bólu – w tym momencie nie był w stanie.
Na umazanej krwią szyi nie doszukał się pulsu. Musiał się upewnić – MUSIAŁ! więc sięgnął po bezwładną rękę i przyciskając palce w różnych miejscach do nadgarstka odnalazł wzrokiem dziurę w szacie. Znajdowała się na wysokości splotu słonecznego i była… Martwa.
Tak samo jak leżący na ziemi Arab. O, bogowie…! To koniec!
Wreszcie.
Wreszcie, wreszcie, wreszcie…!!!
– Nie żyje – powiedział, wstając powoli, choć wszystko w nim chciało usiąść. I móc wreszcie odpocząć.
Nie żyje… W pewnym sensie te słowa były dla Hermiony wyrokiem. Świat, który do tej pory pędził w jej głowie, krzyczał, protestował – zamarł. Nie żyje. Zabiłaś człowieka. Stało się. I już tego nie cofniesz.
Wszystko dookoła niej zapadło się w ciemną, bezdenną przepaść i znalazła się sama, na maleńkim skrawku ziemi. Cienki most, który jeszcze przed chwilą łączył ją z innymi – zwykłymi ludźmi, mającymi całą, niepodzieloną duszę, most który pozwoliłby jej wrócić i żyć jak oni runął, zerwał się na zawsze. I nic nie mogło już go odbudować. Tu gdzie zaszła, mogła być już tylko sama, ze zwłokami człowieka, którego zamordowała.
– Nie chciałam… Żeby cię zabił – usłyszała czyjś głos koło siebie. – Nie… Chciałam, żeby cię zabił… – Brzmiał dziwnie, obco; rwący się, roztrzęsiony. Jakby ktoś tłumaczył i błagał jednocześnie. – Nie chciałam… żebyś zginął jak Rookwood… Żeby… Żeby cię zabił… Nie chciałam, żebyś umarł. Nie mogłam na to pozwolić! Nie chciałam… Żeby coś ci się stało. Rozumiesz?! Nie tobie! Nie to! Nie!…
Chciała wołać, lecz choć słowa pojawiały się w jej głowie, cisnęły na usta, nie była w stanie ich wymówić! Były jak olbrzymie głazy, które nie mogły przez nie przejść. I zbierały się, było ich coraz więcej, aż zaczęły napierać na policzki, wpadać do gardła istną lawiną, blokując coraz węższy prześwit… aż zatkały go zupełnie!
Nie mogła oddychać! Severus!!
Serce zaczęło tłuc się jej w piersi jak oszalałe, chcąc wyrwać się, złapać choć odrobinę powietrza, uciec! i dusząc się Hermiona złapała się za gardło i zaczęła ciągnąć skórę, próbując odsunąć ją, poszerzyć je, zrobić choć odrobinę miejsca…! Pomocy! Anapneo! Błagam! Seve…rus! Sev – Seve…!!!
„Nie chciałam, żeby cię zabił”…? Jeszcze bardziej oszołomiony umysł Severusa potrzebował kilku sekund, żeby wrócić do rzeczywistości. Mężczyzna złapał jej ręce, oderwał od gardła i uniósł jej twarz ku sobie.
– Uspokój się. I oddychaj. Spokojnie.
Dysząc głośno Hermiona patrzyła na niego wielkimi, pełnymi przerażenia oczami, ale go nie dostrzegała, najwyraźniej trwając we własnym koszmarze.
– Oddychaj. Spokojnie – powtórzył, ale na Merlina, chyba nawet go nie słyszała! – Hermiono! – rozszerzone źrenice drgnęły, jakby cokolwiek do niej dotarło. – Hermiono… Uspokój się. Już dobrze. Tylko oddychaj.
Z początku Hermiona nie rozróżniała słów, ale słyszała jego głos, ten sam, który ukoił ją wczoraj i którego tak brakowało jej dziś. Złapała krótki wdech i z mroku przed nią wyłoniła się znajoma twarz.
– … tak. Dokładnie tak… Spokojnie, już… Oddychaj, właśnie tak… jeszcze raz… – jego głos przypływał i odpływał, więc by go nie stracić, nie zostać znów samą chwyciła kurczowo jego nadgarstki. – … dobrze… Wszystko jest w porządku.
Nic nie było w porządku! Kamienie, które już zaczęły znikać z gardła pojawiły się w nim na nowo i Hermiona znów zaczęła się dławić.
– Nie… Nie jest…!
– Ciiiicho… Już po wszystkim. Oddychaj razem ze mną. Wdech… Wydech… Jeszcze raz… Wdech…
Powoli, bardzo powoli, z każdym słowem znikał ucisk w gardle i udało się jej złapać rytm, monotonny, miękki głos uspokoił szalone bicie jej serca, a ciepło jego dłoni dodało otuchy.
– Już po wszystkim. Już dobrze – powiedział w końcu, odsuwając się od niej.
Hermiona poczuła ukłucie paniki, że Severus zniknie, lecz niemal od razu pojęła, dlaczego wciąż tu jest. On także miał rozdartą duszę, również był przeklęty.
Wtedy zamknęła oczy, nogi ugięły się pod nią i osuwając się na ziemię zaczęła płakać.
Severus dał krok do tyłu, spojrzał na brudną podłogę u swoich stóp i stojąc nieruchomo ze spuszczonymi rękoma śledził Hermionę kątem oka. Wyglądało na to, że jej atak paniki minął – i tym lepiej. Bo z sekundy na sekundę coś rosło w jego piersi, rozpierało go, świat dookoła napierał i musiał uciec! Musiał być sam!
Czy raczej z dala od NIEJ. Potrzebował tego jak… jak oddechu!
Nie chciałam, żeby cię zabił… Jej słowa błyskawicznie pojawiły się w jego myślach… i jeszcze szybciej umknęły, bo kątem oka wychwycił jakiś ruch.
Od strony drzwi zbliżał się do nich mężczyzna ubrany w jaskrawoniebieską szatę i równie niebieski szal na głowie i szyi. Arab!!! Severus odruchowo poderwał prawą rękę, stawiając niewerbalną Tarczę, gdy dotarło do niego boleśnie, że przecież nie miał różdżki! Nieważne! Bez zastanowienia, zupełnie odruchowo dał krok przed siebie i zasłonił klęczącą Hermionę.
Lecz to okazało się niepotrzebne. Mężczyzna skinął mu głową i wskazał ręką korytarz.
– Wasz kolega żyje. Mój partner… – powiedział trochę nieskładnie, z bardzo silnym akcentem. – Przepraszam. Auror Ilyas, Marokańskie…
Lucjusz! Czarodziej mówił coś dalej i wyciągnął ku niemu dłoń, lecz Severus zignorował go zupełnie i wyminąwszy ruszył pospiesznie w kierunku drzwi.
Dopiero, gdy przez nie przeszedł, dotarło do niego, że to kolejny znak, że Ifryt znikł. Ale wtedy zobaczył leżącego na ziemi nieprzytomnego Malfoya i pochylającego się nad nim innego czarodzieja, ubranego w identyczną niebieską szatę oraz chustę i dalsze myśli wyleciały mu z głowy. Podszedł trzema długimi krokami, przykucnął przy Lucjuszu i dostrzegłszy jego różdżkę bez namysłu sięgnął po nią.
O bogowie! Choć nie należała do niego, jego magia aż zawibrowała z radości i tęsknoty! Uniósł ją nad zabandażowaną piersią przyjaciela i zaczął rzucać zaklęcia diagnostyczne.
– Żyje – odezwał się Arab. – Jest… naprawdę zraniony. Nie mógł dobrze oddychać, ale uleczyłem go i już może lepiej.
Pierwsze zaklęcie wykryło jedną ranę. Powoli przesunął czubkiem różdżki wzdłuż bandaża i gdy dojechał w okolicę serca, biała poświata, świadcząca o ranach wewnętrznych trysnęła w górę niczym Lumos Maxima. Merlinie, ostrze musiało ominąć je dosłownie o włos!
– Jesteśmy z Marokańskiego Ministerstwa Magii – ciągnął Arab. – Ja i mój kolega. Przyszliśmy… zobaczyć Idrisa Benhammadę.
– TO z pewnością nie jest Benhammada – nawet nie spojrzawszy na niego Severus wymruczał kolejne zaklęcie i z różdżki spłynął strumień lśniących runów.
– Tak, wiem. Czy Benhammada… żyje? Czy nie?
Jego głos był jak nieustające brzęczenie, drażniące uszy i szarpiące już i tak nadwyrężone nerwy. Severus skrzywił się boleśnie i powoli podniósł głowę.
– Proponuję, żebyś poszedł sam się przekonać.
Przez chwilę obaj mierzyli się wzrokiem; czarne oczy wbiły się w niebieskie z miażdżącą siłą i wściekłością i w końcu Amdżun potaknął i podniósł się.
Rzadko zdarzało się, by ktokolwiek ośmielił się rzucić mu wyzwanie, wdać w pojedynek, choćby na spojrzenia i nie ustąpić. Ewentualni śmiałkowie bardzo szybko przekonywali się, że popełnili wielki błąd, lecz ten człowiek… To, co Amdżun w nim wyczuł tłumaczyło, czemu wygrał z Benhammadą i Ifrytem. Poza tym nie jesteś tu u siebie, dodał by złagodzić dreszcz, który go przeszedł, choć zdawał sobie sprawę z tego, że to tylko wymówka.
Severus odprowadził go wzrokiem, po czym rzucił następne zaklęcie diagnostyczne.
– Jesteś ranna? – spytał Ilyas, klękając przy siedzącej na ziemi i płaczącej kobiecie.
Hermiona pokręciła głową. Nie znała go, nie wiedziała po której tak naprawdę jest stronie i co tu robi i prawdę mówiąc było jej to zupełnie obojętne.
– Ten człowiek… to Idris Benhammada, tak? – ciągnął. Wszystko na to wskazywało, ale równie dobrze mógł to być ktoś inny, ściągnięty tu podstępem.
Hermiona potaknęła i otarła oczy wierzchem dłoni.
Na jej środkowym palcu mignął jakiś czarny wzorek, do złudzenia przypominający arabski napis i Ilyas odruchowo wyciągnął rękę.
– Mogę? – gdy kobieta posłała mu puste spojrzenie, wskazał jej dłoń i dodał łagodnym tonem. – Jestem Aurorem. Nie skrzywdzę cię.
No tak, zamordowałaś Marokańczyka i już zajął się tobą marokański Auror. Ale to też było Hermionie obojętne, więc pokazała mu wnętrze obu dłoni.
– Co to znaczy? Powie mi pan?
– Hermiona Granger – odczytał Ilyas, przekręcając lekko jej palce. – Własność Idrisa Benhammady… – dokończył, kobieta opuściła głowę, a on wykrzywił usta w grymasie pogardy.
Znał większość arabskich zwyczajów, w tym tych odnoszących się do kobiet – o tym również słyszał, ale tylko słyszał, nigdy nie spotkał się z tym, by ktokolwiek go użył! I to o twoim ludzie mówią „barbarzyńcy”…! Oczywiście on, Amdżun i inni Mahallalowie bardzo często byli bezlitośni, ale dla wrogów, dla zbrodniarzy, takich jak Benhammada, nie dla kobiet!
– To… był twój mąż?
– Nie! – zaprzeczyła odruchowo Hermiona, przed oczami stanął jej dziwny rytuał i wzruszyła ramionami. – Nie wiem… Zrobił coś, nie wiem co i… pojawiły się te napisy.
Ale to nie było akurat najważniejsze, więc Ilyas wyciągnął ręce nad ciałem i zaczął sprawdzać obrażenia. Z zewnątrz z Amdżunem nie bardzo widzieli co się stało, usłyszeli tylko wołanie Benhammady, męski krzyk, a potem podbiegającą do niego kobietę – lecz wtedy wszystko zasłonił wir, wyrzucając przez okno kilka odłamków cegieł. Gdy się przesunął, czarnowłosy czarodziej znajdował się już gdzie indziej, Benhammada opierał się o ścianę, a ta kobieta stała koło niego i rozglądała się dookoła. A potem Arab osunął się na ziemię.
Natychmiast odnalazł dużą, kłutą ranę w brzuchu – coś długiego, wąskiego wbiło się w wątrobę i mocno ją rozcięło. Ilyas omiótł wzrokiem podłogę dookoła i od razu dostrzegł zachlapany krwią srebrny nóż. Poza tym Benhammada miał poparzoną skórę na czole i przypalone włosy i wiele płytszych i głębszych ran, ale to nie z ich powodu się wykrwawił.
– Twój kolega…
– Nie – przerwała mu Hermiona, odgadując po jego spojrzeniu, co miał na myśli. – To… to ja go zz-abiłam – poczuła na nowo pieczenie w oczach oraz gardle i choć zacisnęła powieki i próbowała walczyć, po policzkach znów popłynęły łzy.
Vulnera Sanentur nie zadziałała ani na niezaleczoną do końca ranę w piersi Lucjusza, ani na rozcięcia na lewym przedramieniu, które zadał Severusowi Benhammada i choć krew już się z nich nie sączyła, wyraźnie było widać rozchylone brzegi skóry i mięśnie. Może rany musiały same się zagoić, a może też zaklęcie nie działało na arabską magię… A może bez specjalnych zaklęć nigdy się nie zagoją?
Severus przymknął oczy i opierając się mocniej o ścianę potarł nasadę nosa i spróbował podjąć decyzję, CO TERAZ ZROBIĆ.
Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej niż planowali i to koszmarnie inaczej. Powinni stąd uciec niezauważeni przez nikogo, wrócić do normalnego życia i udawać, że nic się nie stało.
Wszystko jasny szlag trafił.
Zaczynając od najważniejszego – zostali zauważeni. I to przez kogo – przez marokańskich Aurorów! Arabowie musieli dostać list Augustusa i zjawili się doprawdy w idealnym momencie, żeby móc przeprowadzić pełne śledztwo.
Pomimo pomocy jednego z nich Lucjusz nadal był w ciężkim stanie i potrzebował leczenia. Mogło się okazać, że będą musieli wyjawić, skąd wzięła się ta rana, jednak nawet jeśli obędzie się bez wyjaśnień, było ryzyko, że Uzdrowiciele rozpoznają dziwną, arabską magię.
Hermiona miała mieć niepodważalne alibi. Tymczasem znikła z widoku na ponad godzinę, z pewnością ludzie widzieli, jak Benhammada porywa ją z Pokątnej, w dodatku wytatuował jej coś na dłoniach. Jakby tego było mało, nie miała różdżki – ten sukinsyn z pewnością ją również złamał. No i absolutnie nie była w stanie wrócić między ludzi i udawać, że nic się nie stało, nawet gdyby usunął jej wspomnienia! Tak głęboka trauma nie znikała tylko dlatego, że nie pamiętało się, co się zrobiło! Ona też potrzebowała pomocy i to o wiele bardziej niż Lucjusz!
A on sam…? W czystej teorii mógłby uciec. Mógłby spróbować usunąć wspomnienia obu Aurorom, Lucjuszowi i Hermionie, przywołać swoją połamaną różdżkę i zniknąć z różdżką Lucjusza.
To nie wszystko, potem musiałbyś usunąć wspomnienia Draco i Narcyzy. I być może ludzi z Buness, bo tam też wiódł trop. I choć zaczynało to być szalenie skomplikowane to tak, teoretycznie mógłby to zrobić, przecież Lockhart robił to z powodzeniem przez wiele lat.
Ale w głowie jak mantra wciąż huczały mu słowa Hermiony: „Nie chciałam, żeby cię zabił”. Nie mógł uciec! Nie mógł jej zostawić!
Cóż… biorąc to wszystko pod uwagę nie mieli innego wyjścia.
Severus przywołał w myślach szczęśliwe wspomnienie – było to kilka wyjątkowych sesji warzenia eliksirów, do których wczoraj dołączył jej głos, wołający jego imię. Lecz tym razem doszły jej ostatnie słowa.
Wyczarował Patronusa i gdy wyrósł przed nim świetlisty Jastrząb, powiedział:
– Masz odszukać Kingsleya Shacklebolta i Harry’ego Pottera, dopilnować by byli sami i przekazać im tę wiadomość. Shacklebolt, Potter, zjawcie się NATYCHMIAST pod tym adresem: Kelty, Blairdam w Szkocji. Bądźcie sami. I weźcie ze sobą eliksir uspokajający oraz uzupełniający krew. Snape.
Jeśli chodzi o Pottera, spodziewał się, że po tym jak chłopak zobaczył jego wspomnienia, pomimo fal będzie w stanie pojąć, że niekiedy rzeczywistość znacznie się różni od tego, co mogłoby się wydawać. Shacklebolt też powinien umieć dojść do takich wniosków, ale w jego przypadku w grę wchodził jeszcze inny powód: jeśli ludzie poznaliby cele Benhammady, biorąc pod uwagę olbrzymie poparcie Ministra, z pewnością zaczęliby domagać się jego głowy.
Ta sprawa musiała zostać utajniona i odbyć się za parawanem Ministerstwa.
Potem odchylił głowę i natychmiast niczym echo wróciły słowa Hermiony.
Dlatego postanowił zaczekać na Pottera i Shacklebolta tutaj. Nie potrafił spojrzeć jej w oczy.
Ministerstwo Magii,
– Możemy wstrzymać się jeszcze do końca tego tygodnia, ale nie dłużej – zaproponował szef Urzędu Łączności z Goblinami i przesunął wzrokiem po obecnych.
Wszyscy gorliwie przytaknęli, tego jednak Kingsley nie zauważył, bo kolejny raz rzucił okiem na zegarek.
Trwało właśnie spotkanie szefów podrzędnych departamentów. Od wprowadzenia Czarnego Klucza działalność Ministerstwa skupiła się na zażegnaniu kryzysu i automatycznie wszystkie inne sprawy zostały odłożone na bok – jednak życie toczyło się dalej i nawet te najmniej pilne niebawem miały zacząć naglić. Dlatego między ważniejsze narady wcisnął tę i na niej również MIAŁ BYĆ Dris.
Miał być – bo go nie było. Na tej i na poprzednich. Nie było go od ponad półtorej godziny. Wyszedł bez uprzedzenia, rzucając sekretarkom lakoniczne „Nie wiem, kiedy wrócę” i zniknął.
Z początku Kingsley był zwyczajnie poirytowany, lecz potem do tego uczucia dołączył niepokój, a od jakiegoś czasu również lęk. Od poniedziałku wszystko cokolwiek się stało, obracało się w koszmar.
Nie od poniedziałku. W poniedziałek wszystko zaczęło się sypać, ale zaczęło się wcześniej. I instynkt podpowiadał mu, że ten koszmar wciąż trwał.
Ktoś odchrząknął głośno. Kingsley błyskawicznie wrócił do rzeczywistości i już zamierzał odpowiedzieć, gdy przed nim pojawił się duży, świetlisty Jastrząb.
Patronus przysiadł na brzegu stołu, spojrzał na niego, po czym przekrzywił głowę w kierunku drzwi. Czy to dlatego, że z natury ptaki drapieżne wyglądają bardzo majestatycznie, czy też dlatego, że taki był charakter czarodzieja, ten ruch głowy był nieomalże rozkazujący.
Zaraz potem Patronus podleciał do drzwi i zatoczywszy kółko w powietrzu obejrzał się na Kingsleya. Jakby czekał, aż pójdziesz za nim.
– Przepraszam na chwilę – powiedział, podnosząc się i wyszedł na niemal pusty korytarz.
Nie obracając się już Patronus odfrunął kilka kroków dalej i usiadł na kartonowych pudłach.
Czyżby to był Patronus Drisa? Nigdy nie rozmawiali o Patronusach. Nie wiedział nawet, czy Arab potrafi jakiegoś wyczarować. Z drugiej strony jako entuzjasta brytyjskiej historii i Zakonu Feniksa na pewno wiedział, że Zakon używał Patronusów do przesyłania sobie wiadomości…
Ale głos Patronusa, gdy ten wreszcie przemówił, nie należał do Drisa!
– Shacklebolt, Potter, zjawcie się NATYCHMIAST pod tym adresem: Kelty, Blairdam w Szkocji. Bądźcie sami. I weźcie ze sobą eliksir uspokajający oraz uzupełniający krew. Snape.
Pierwszą myślą Kingsleya było Znalazł Rookwooda! A skoro potrzebuje oba eliksiry… Ale w następnej chwili dotarło do niego, GDZIE Snape chce by się zjawili i nagłe skojarzenie uderzyło go niczym zamykające się raptownie drzwi prosto w twarz.
W Kelty mieszkał Dris! Co Rookwood robił u Drisa?!
W każdym razie to wyjaśniało nagłe zniknięcie Araba!
Czym prędzej wysłał własnego Patronusa do Harry’ego, po czym wrócił do sali narad, by dalszą część spotkania odłożyć na później. Decyzje mogły poczekać – Wszystko mogło poczekać! Teraz musiał jak najszybciej pomóc Drisowi i zająć się Snape’em i Rookwoodem!
Harry wrócił z krótkiej rozmowy z panną Fernbsy i drapiąc się po głowie rozejrzał się za Paulem.
Nie miał bladego pojęcia, gdzie podziała się Hermiona. Fakt, że mogła być przemęczona, a nawet chora – nie widzieli się w ciągu ostatnich dni, więc ciężko mu było cokolwiek powiedzieć, ale był pewien, że obojętnie jak bardzo nie byłaby zmęczona, nie wyszłaby do domu bez poinformowania nikogo. Już prędzej straciła rachubę czasu w ministerialnej bibliotece.
Choć ponoć Fernbsy przetrząsnęła już całe Ministerstwo. Jasne. Całe Ministerstwo. Oni wszyscy zawsze tak mówią, a potem okazuje się, że prędzej można wymienić miejsca, które sprawdzili niż te, które pominęli.
Ale nie podobało mu się to. Zniknięcie było zupełnie niepodobne do Hermiony. A tak się składało, że wszyscy szukali właśnie Rookwooda, który mógł szukać… jej. Cholera.
Jak na złość w Kwaterze był tylko Pete. Zdecydowawszy, że może zostawić Paulowi krótką notatkę, Harry sięgnął po pergamin i pióro i w tym momencie tuż przed nim wyrósł czyjś świetlisty Patronus. Już na pierwszy rzut oka nie był to Bażant i chłopak poczuł pełne bólu i tęsknoty piknięcie w sercu – Rich już nigdy nie miał przesłać mu żadnej wiadomości… Ale Patronus zamiast odezwać się zatoczył bardzo ciasne kółko i od razu podleciał do drzwi. Może nie chce mówić przy innych?
– To chyba Sokół – zawyrokował ze swojego boksu Pete i dorzucił z domyślnym uśmieszkiem. – Bardzo tajemniczy Sokół.
Harry prychnął z poirytowaniem – Kretyn! Nie może sobie darować nawet w takiej sytuacji! i pospiesznie wyszedł na korytarz. To nie mogła być wiadomość od Hermiony – ostatnim razem jej Patronusem cały czas była Wydra i nic nie zapowiadało aż tak wielkich zmian, ale może to był ktoś, kto ją znał?
Sokół, a może Myszołów czy Jastrząb odleciał aż do holu z windami – Harry podbiegł za nim i wbił w niego wyczekujące spojrzenie.
Kilka sekund później ucieszył się, że zatrzymał się koło ściany.
– … Snape…?
Patrząc jak zahipnotyzowany w miejsce, w którym rozpłynął się Patronus-Ptak, Ptak! Nie Łania! ???!! powtórzył w myślach wiadomość. A potem zrobił to jeszcze raz, bardzo powoli, bo choć rozumiał słowa, wszystkie były puste i każde z nich uciekało mu z głowy ledwie je wymówił, niczym balony odlatujące w niebo.
Pomogło, choć balony wciąż podrygiwały wysoko pod sufitem, gotowe w każdej chwili wzbić się w górę i Harry spróbował wszystko ogarnąć; szukanie Rookwooda, niepokojące zniknięcie Hermiony i przedziwne wezwanie Snape’a, gdy pojawił się przed nim olbrzymi Ryś. Przez umysł chłopaka przemknęła ulga – TEGO Patronusa znał, po właścicielu wiedział, czego się spodziewać… lecz starło ją napięcie, jakie usłyszał w głosie Kingsleya:
– Harry, weź oba eliksiry i chodź do mnie. NATYCHMIAST.
„Natychmiast”. O, cholera…
Chociaż czego innego się spodziewałeś?
– Na wszelki wypadek wziąłem po trzy fiolki każdego eliksiru – powiedział, wchodząc trzy minuty później do gabinetu Ministra. – Wiesz, co się dzieje?
Również na wszelki wypadek Kingsley dokończył pisać dokładny adres posiadłości Drisa na małej karteczce pergaminu i dmuchnąwszy na atrament odstawił pióro do kałamarza.
– Mam tylko podejrzenia – położył ją pośrodku biurka. – Wczoraj przyszedł do mnie Snape w sprawie Rookwooda i poradził, gdzie możemy go szukać. Skoro dziś potrzebuje naszej pomocy zakładam, że sam go znalazł… Albo też Rookwood znalazł jego. Ale co mnie martwi to to, że są w Kelty, tam gdzie mieszka Dris. Który półtorej godziny temu wyszedł w pilnej sprawie i zniknął.
– Cholera – mruknął Harry i dodał po krótkim wahaniu: – Hermiona też zniknęła, mniej więcej w tym samym czasie.
Zielone i brązowe oczy wpatrywały się w siebie przez chwilę, gdy obaj czarodzieje próbowali dopasować nowo usłyszane wiadomości do tego, co już wiedzieli, czyli praktycznie do niczego.
– Nie wiem, czy to ma związek – odezwał się w końcu Kingsley – ale jej obecność wyjaśniałaby eliksir uspokajający. Snape nie jest typem człowieka, który by go potrzebował.
– Ani nim szafował – dokończył Harry. Wciąż, prędzej potrzebowałby go dla niej niż dla Drisa.
Potaknąwszy Kingsley ruszył do drzwi.
– Muszę pilnie wybrać się do Kelty. Dokładny adres znajduje się na biurku. Jeśli nie będę mógł wrócić za godzinę, odezwę się – poinformował obie sekretarki, zerkając na zegarek i kiwnął głową na stojącego koło niego i wyraźnie gotowego do drogi ochroniarza. – Chodź, Pete.
– Snape mówił, że… – zaczął niepewnie Harry, idąc za nimi.
– Mamy być sami. Wiem. Przy jego manii ukrywania wszystkiego wcale mnie to nie dziwi, ale jeśli on czy Dris… czy Hermiona są ranni, możemy potrzebować pomocy.
Kelty
Trzy minuty później
– Cholerny świat – zaklął Harry na widok roztrzaskanych okien ni to dworku, ni całkiem okazałego domu, przed którym się zjawili.
W następnej chwili rzucił zaklęcie wykrywające użycie magii w okolicy i się zachłysnął. Wszystko było wręcz skąpane w czarnej magii, ale i nie tylko! Prócz niej było tu coś… Nie umiał tego nawet nazwać!
– Kingsley! – syknął ostrzegawczo, stawiając Tarczę przed nimi trzema. – Nie mam jeszcze zaklęć, ale na pewno rzucali tu Avadę!
Czyli Rookwood. Kingsley skinął głową i wskazał otwarte drzwi wejściowe.
Pete wszedł pierwszy. Kingsley zaraz za nim. Dostrzegając rozwaloną ścianę i gruz pod stopami wychylił się zza niego niecierpliwie, dał krok w bok i ujrzał Snape’a klęczącego przy leżącym na ziemi… ??!!!! Malfoy?? Co do cholery robi tu Lucjusz Malfoy??
– Na Merlina… – westchnął Harry, zatrzymując się obok.
Severus podniósł głowę, przesunął wzrokiem po trzech stojących mężczyznach i wyprostowawszy się powoli podszedł do nich.
– Shacklebolt. Potter. Fox – wymawiając nazwisko ochroniarza skrzywił się i spojrzał na powrót na czarnoskórego czarodzieja. – Nie rozumiesz, co się do ciebie mówi, Shacklebolt? Czy też ostatnimi czasy trzeba mówić po arabsku?
Ostatnie słowo Kingsley nie tyle Usłyszał, ile POCZUŁ.
– Snape. Gdzie Dris? Jest tutaj?
– Owszem – Severus wskazał głową salę obok i wyciągnął dłoń. – Eliksir uzupełniający krew.
Kingsley ruszył tam natychmiast i Harry, który wyjął z kieszeni garść fiolek, musiał cofnąć rękę, by go nie potrącił. Wcisnął Snape’owi wszystkie, oderwawszy spojrzenie od wyraźnie świeżych ran dał krok za Pete’em i… zduszony krzyk Kingsleya pociągnął go do krainy Szaleństwa.
Kątem oka zdążył dostrzec całkowicie zdewastowane pomieszczenie, tylko tyle. Kingsley podskoczył do przodu, odsłaniając tym stojącą kawałek dalej Hermionę – ich spojrzenia się spotkały i w następnej chwili kobieta rzuciła się ku niemu z rozpaczliwym jękiem.
Chłopak przygarnął ją i obejmując wodził rozszerzonymi oczyma dookoła; patrzył na niewątpliwie martwego Drisa u stóp, na leżące niedaleko okna zupełnie nierozpoznawalne ciało, obdarte ze skóry i dużej części mięśni, na ściany ociekające krwią oraz czymś, co mogło być ludzką tkanką, dziwne smugi na brudnej podłodze… I jednocześnie przed oczyma wciąż miał obraz Hermiony w podartym, zbryzganym krwią ubraniu i z równie zakrwawionymi rękoma, w stanie szoku lub paniki.
Jezu Chryste…! Co się tutaj działo…?!
Na skraju wizji tańczyły dwie sylwetki odziane w niebieskie szaty i chusty na głowach, dziewczyna w jego ramionach telepała się jak ocalały cudem liść, szarpany echem porywów wiatru, zaś koło ucha słyszał jej cichutkie skamlenie, przez które docierał urywany głos Kingsleya; słów nie rozpoznawał, lecz nie potrzebował.
Był słynnym, wielkim Harry’m Potterem, doskonałym Aurorem, w swoim życiu widział już naprawdę wiele, znał magię, nawet tę najczarniejszą, ale to, co odczuwał teraz każdym najmniejszym nerwem, każdym zjeżonym na całym ciele włoskiem było jak przedsionek Piekła. Z szeroko otwartymi drzwiami.
I w gardle zaczęła rosnąć mu dziwna gula, a po plecach ściekła strużka lodowatego potu.
– Dris… – westchnął Kingsley, podpierając chwiejącą się głowę obiema dłońmi.
Gdzieś między wirującymi chaotycznie myślami na wierzch wypłynęła jedna, którą udało mu się dostrzec i pochwycić: że w ciągu ostatnich trzech dni już drugi raz klęczy nad czyimiś zwłokami. I to tylko dlatego, że po Rogerze nie zostało nawet ciało do pochowania. Gawain, Roger, Dris… To już trzeci raz, gdy zginął ktoś… ci bliski.
Trzeci Raz… Jak przez gęstą, lepką mgłę przypomniał sobie ich projekt, ale kolejny podmuch porwał ze sobą i tę myśl.
– Czy… potrzebujecie pomocy? – usłyszał koło siebie czyjś głos, zamrugał powiekami i dostrzegł ubranego w niebieskie szaty… Araba. – Auror Ilyas, Auror Amdżun, Marokańskie Ministerstwo Magii. Jest coś, w czym….
Głos odpłynął, bo Kingsley poczuł, że coś się nie zgadzało. Coś nie pasowało, jak kawałek układanki z zupełnie innego kompletu, nieprzystający do reszty. Podnosząc się ciężko z pomocą Pete’a próbował uzmysłowić sobie CO, ale na nic.
– Minister Magii, Kingsley Shacklebolt – przedstawił się. To było znajome, NORMALNE i pomogło mu trochę się odnaleźć. Sekundę później spojrzał na Harry’ego i uwieszoną na nim Hermionę i Normalność oddaliła się gwałtownie. – Mógłby pan powtórzyć?
Ilyas odruchowo wyprostował się i wyciągnął do brytyjskiego Ministra rękę. Całe szczęście, że uzgodnili, co mają mówić!
– Aurorzy Ilyas i Amdżun z Marokańskiego Ministerstwa Magii. Jeśli potrzebujecie pomocy, panie Ministrze, niech pan powie.
Marokańskiego? Dlaczego „Marokańskiego”? Przecież Dris jest… był Saudyjczykiem. Kingsley uścisnął rękę Araba i musiał pochylić głowę, by spojrzeć mu w jasne, niebieskie oczy. To jedno. Ale jeszcze coś się nie zgadza. Cholernie nie zgadza.
– Dziękuję, ale… damy sobie radę. To jest Auror Potter – wskazał Harry’ego, a potem Pete’a – a to Fox ze Straży Ministerstwa – ujął mocniej różdżkę i ciągnął. – Natomiast nie pojmuję przyczyn WASZEJ obecności tutaj. Co marokańscy Aurorzy robią… nad jeszcze nieostygłym ciałem saudyjskiego czarodzieja? Pomijając fakt, że zjawiliście się tu przed nami, ostatnimi czasy z pewnością nie byliśmy z wami w kontaktach.
Ilyas posłał niepewne spojrzenie w stronę Amdżuna, który potrząsnął głową; nie zrozumiał całej wypowiedzi brytyjskiego Ministra, ale bez trudu odgadł jej sens.
– Idris Benhammada – zerknął na martwego Araba – nie był Saudyjczykiem. Tylko udawał go. Był Marokańczykiem.
To, że ktoś zapewni Was, że puzzel, który trzymacie w ręku jest z TEJ układanki wcale nie znaczy, że nagle zacznie Wam do niej pasować.
– Idris A-Azis…. – Kingsley zapomniał niewymawialne imię, którym ten się przedstawił, więc tylko potrząsnął głową. – Był synem króla Arabii Saudyjskiej…
Po podaniu Lucjuszowi jednej fiolki eliksiru uzupełniającego krew i upewnieniu się, że jego stan zaczyna się poprawiać Severus wrócił do sali i podchodząc do stojących nad martwym Arabem usłyszał jeszcze ostatnie słowa Shacklebolta, wymówione tonem upartego dziecka.
– Twój ulubieniec naopowiadał ci pełno bajek – powiedział z drwiną, uprzedzając Marokańczyków. – Nie tylko tobie zresztą. W Arabii owszem, mieszkał przez parę lat, ukrywając się przed Aurorami. A z synem króla miał tyle wspólnego, że to on go zamordował.
Kingsley milczał chwilę, odpychając od siebie tę lawinę bredni, aż wszystkie znalazły się daleko od niego niczym wielka, spiętrzona góra.
– Bredzisz, Snape. Nie pojmuję, co ty też tu robisz. Twoja różdżka – wyciągnął ku niemu otwartą lewą dłoń.
Kącik ust Severusa zadrgał ostrzegawczo, lecz czarodziej błyskawicznie się powściągnął i ze spokojem skinął głową.
– Gwoli ścisłości… to nie jest MOJA różdżka. To różdżka Lucjusza. Więc zanim ci ją wręczę, to pozwolisz…
O dziwo nie czuł wściekłości czy żalu. To na pewno miało przyjść później, kiedy już będzie sam. Używają Accio przywołał swoją różdżkę, złapał dwa smętne kawałki drewna i patrząc prosto w brązowe oczy położył je na szerokiej dłoni Shacklebolta.
Zarówno Kingsley jak i Harry zamarli. Różdżka jest integralną częścią każdego czarodzieja. Stanowią całość, nierozerwalną jedność. I śmierć jednego jest… jak śmierć drugiego. „Różdżka uczy się od czarodzieja, a czarodziej od różdżki”, słowa Dumbledore’a, a może Ollivandera przemknęły Harry’emu przez głowę, przynosząc dreszcze własnego bólu sprzed lat. A może sprawił to spazmatyczny ucisk palców Hermiony.
– Różdżka Granger – ciągnął Severus, podając kolejne dwa patyki.
Spojrzawszy na Hermionę Kingsley otworzył usta, lecz zabrakło mu słów. Na Merlina, Hermiono… Snape znów rzucił Accio, śmignęły ku niemu następne dwa kawałki i czarnoskóry czarodziej popatrzył na nie w osłupieniu. Które sekundę później przeszło w zgrozę.
– I różdżka Augustusa Rookwooda.
Z krzykiem, który wybuchł mu w głowie Harry spojrzał gwałtownie na resztki zwłok pod oknem. Kingsley podążył za nim wzrokiem i aż się zachłysnął.
– To jest Rookwood?!
Tym razem Severus musiał przeczekać falę nienawiści, która nim szarpnęła, napinając każdy mięsień z osobna.
– To jest to, co z niego zostało po tym, jak dobrał się do niego twój uwielbiany doradca – warknął i dorzucił gorzko. – W porównaniu do niego Robards i Jenkins powinni uważać się za szczęśliwców.
Obaj mężczyźni poderwali głowy i obrócili się ku niemu tak gwałtownie, jakby ugodził ich Crucio. W ich oczach dojrzał również resztki bólu, który po chwili całkowicie przesłoniło niedowierzenie.
– Niemożliwe – żachnął się Kingsley. Popatrzył jeszcze raz na szczątki Rookwooda, przeniósł wzrok na inne: trzech różdżek i zerknął na Hermionę. – Nie pojmuję, o co ci chodzi, co chcesz ukryć, rzucając te wszystkie oszczerstwa, ale się dowiem. Z Harry’m sprawdzimy, co się tu wydarzyło, damy sobie radę pomimo złamanej różdżki, zapewniam cię. I jeśli się okaże, że choćby tknąłeś Drisa…
– To ja.
Głos, który przerwał Kingsleyowi był słaby i przez moment czarodziej nie wiedział, do kogo należy. Harry za to usłyszał go tuż przy uchu i serce skoczyło mu do gardła.
– To ja… go zabiłam – wyszeptała Hermiona, wysuwając się z jego ramion.
Dla Kingsleya i Harry’ego pobyt w Kelty od samego pojawienia się był niczym długa, zdradliwa droga po ostrej grani, po obu stronach której ziały głębokie przepaście. Od początku ziemia osuwała im się spod stóp, padali to na jedną, to na drugą stronę i by nie runąć w dół, chwytali się rozpaczliwie każdej podpory, jaką cudem udało im się znaleźć. Czegokolwiek. Potem podnosili się i ruszali chwiejnie dalej, po wydawałoby się stabilnym już gruncie, lecz z każdym kolejnym krokiem padali jeszcze gwałtowniej. A przepaście z każdą chwilą był coraz głębsze.
Lecz tym razem nie tylko ziemia zarwała im się pod nogami – w dół runął cały świat. I nie znalazłszy już żadnej podpory runęli razem z nim.
Nie chciałam, żeby cię zabił… Świat Severusa również się zakołysał, więc mężczyzna czym prędzej odwrócił od niej wzrok i wbił go w Shacklebolta i Pottera. Pozwolił im zadawać te wszystkie idiotyczne pytania w bardzo konkretnym celu – właśnie ten cel osiągnął i nie zamierzał pozwolić na ani jedno więcej.
– Wezwałem was, a nie kogo innego, bo liczyłem na to, że z… Oczywistych Względów – wycedził dwa ostatnie słowa – potraficie dojrzeć coś więcej niż suche fakty. I wolałbym się. Nie. Rozczarować. Sytuacja jest równie skomplikowana co za czasów Czarnego Pana, więc za chwilę przejdziemy gdzieś, gdzie zamkniecie się i wysłuchacie tego, co mamy wam do powiedzenia. Ale wpierw zajmiemy się Lucjuszem, bo nie chciałbym musieć powiedzieć Narcyzie i Draco, że ich mąż i ojciec zmarł z powodu waszej głupoty – warknął i nie oglądając się ruszył energicznym krokiem do korytarza.
Sądząc po całkowicie złamanych spojrzeniach obaj mężczyźni dotarli do granicy tego, co ich umysł potrafił ogarnąć i znieść i dokładnie o to Severusowi chodziło. Wyglądało na to, że będą potrzebować czasu i bardzo wielu wyjaśnień, by z tej granicy odnaleźć drogę powrotną.
Będziesz mógł zacząć je od…
I w tym momencie przed jego oczami pojawił się zupełnie inny korytarz. Szeroki, kamienny, o strzelistych oknach i wysokim sklepieniu, który przemierzał ponad półtora miesiąca temu.
Wszystko było inne. Wszystko. I miejsce… I okoliczności… I leżący na ziemi czarodziej…
Choć nie, nie wszystko. Hermiona Granger również tam była. Tak samo jak Mroczny Znak na przedramieniu znajdujących się i tu i tam osób…
Tak naprawdę było wiele różnic i wiele podobieństw – ale dla Severusa Snape’a wszystko zaczęło się właśnie tamtego czerwcowego popołudnia w Hogwarcie, gdy Dawid Pratchett przerwał mu podwójną lekcję eliksirów.
I postanowił, że od tego zaczną ich opowieść.
~*~ K O N I E C ~*~