Trzeci Raz – Rozdział IV

Z przyjemnością i z ulgą, lecz ta ostatnia nie starła lekkiego niepokoju, który się w nich zalągł, bo od jakiegoś czasu to dziwne zachowanie stało się regułą. Wyglądało to jakby za każdym razem, gdy się zjawiała potrzebowała czasu, by zapomnieć o tym co ją trapi czy absorbuje.

Dla organizmu Hermiony był to środek dnia, więc gdy rodzice poszli spać, zrobiła sobie herbatę i rozsiadła się na kanapie z notatkami z Procedury Magicznych Interwencji i Ingerencji Umysłowych. Próbowała powtarzać, ale nie mogła opędzić się od natrętnych myśli związanych z incydentem sprzed kilkunastu godzin. Czuła się… zażenowana i jednocześnie zaskoczona, że mogła się tak zachować.

Pewnie też dlatego postanowiła się wytłumaczyć następnego dnia, by móc o tym definitywnie zapomnieć. Wstała o dziesiątej, po zaledwie czterech godzinach snu, zrobiła sobie śniadanie i przyniosła je do salonu, w którym mama czytała jakąś książkę, a ojciec rozłożył na stole obiadowym coś, co wyglądało na zamek od drzwi i go czyścił.

– Chciałam was przeprosić za to, co mówiłam wczoraj – powiedziała, odkręcając słoik z dżemem.

Monika spojrzała na nią znad książki, a Wendell machnął ubrudzoną smarem szczoteczką do zębów.

– Kochanie, już to zrobiłaś. Wiesz, że przy nas nie musisz się kajać – odparł ze zwykłym uśmiechem.

– Wiem, ale… takiej głupoty nie palnęłam chyba jeszcze nigdy.

– Z tym bym polemizowała – zaprzeczyła Monika. – Do dziś nie zapomnę, jak wróciłaś kiedyś do domu, powiedziałaś, że mama Klary urodziła jej malutkiego braciszka, który strasznie płacze i powiedziałaś, że ty braciszka nie chcesz, za to wolisz, żebym urodziła ci świnkę morską.

Wszyscy parsknęli śmiechem, ale Hermiona szybko się opanowała.

– Pamiętam – pokręciła głową z niedowierzeniem i dodała już poważnie. – Po prostu… Jestem chyba przemęczona.

Jej rodzice wymienili krótkie spojrzenie, Monika odłożyła książkę, a Wendell szczoteczkę i porządnie wytarł ręce.

– Hermiono, co się dzieje? – spytała łagodnie jej mama.

– Nic takiego – wzruszyła ramionami Hermiona. – Dwie szkoły, dwie praktyki, chroniczne niedospanie… A jak człowiek jest zmęczony, to nie ma humoru i cierpliwości do niczego.

– Na pewno, ale to musi być coś innego. Dziecino, przecież my cię trochę znamy. Nie masz jakiś problemów? W którejś ze szkół? A może…

Pełen troski głos matki skojarzył się Hermionie tylko z jednym. Czymś, co doprowadzało ją do szału.

– Na pewno nie jestem w ciąży! – warknęła i widząc zaskoczenie w jej oczach natychmiast pożałowała piknięcia złości. – Mamuś, przepraszam! Ale mam wrażenie, że niektórych tylko to interesuje!

– To by oznaczało cud – rzucił Wendell bez śladu zwykłej wesołości w głosie. – Bo Harry też się podobnie zachowywał jak ostatnio bywaliśmy w Londynie.

– I z tego, co opowiadasz, to nie były wyjątki – dodała Monika.

Hermiona już miała odpowiedzieć, że naprawdę nic takiego się nie dzieje, gdy dotarło do niej znaczenie ich słów i się zawahała. Lecz nie chodziło o widok Mrocznego Znaku, który owszem, wytrącił ją z równowagi, ale okazał się tylko głupim tatuażem ani o Harry’ego, tylko… Ogólnie. Podobnie zachowywali się studenci i wykładowcy w CWSL… w Hogwarcie zresztą też i to nie tylko dorośli, ale nawet uczniowie, którzy przychodzili do niej na rozmowy… jej znajomi… Ludzie kłócili się z byle powodu i narzekali na wszystko, ciężko było móc na kogoś liczyć – sama złapała się kilka razy na tym, że nie chciała o nic prosić, bo uznała, że i tak nikt jej nie pomoże, za to ją wyśmieje. Chodziło o głupoty – pożyczenie książki czy kolorowego atramentu, wpisanie na listę zdających egzaminy w zerowym terminie czy zajęcie dobrego miejsca w auli. Sądziła, że to dlatego iż sama też nie była tak skora do pomocy jak kiedyś – po prostu uważała, że w tym wieku ludzie powinni przestać odpisywać od innych i zacząć się uczyć, ale teraz przyszło jej do głowy, że to nie tylko z tego powodu.

No właśnie, tak ogólnie.

Nieoczekiwanie spojrzała na przeróżne, mniej lub bardziej poważne sytuacje z dalszej perspektywy i poczuła się, jakby ktoś zaświecił światło i zobaczyła to, co dotychczas tylko kłębiło się koło niej, całkowicie ignorowane. Albo jakby ktoś zadzwonił dzwoneczkiem tuż przy jej uchu i się ocknęła.

Coś faktycznie zadzwoniło i Hermiona zorientowała się, że grzebie nożem w słoiku z dżemem.

Merlinie, cholernie „ogólnie”!

Otarła go o brzeg i spojrzała na oboje rodziców.

– Nie wiem – powiedziała powoli. – Ale… rzeczywiście chyba generalnie coś jest nie tak. Może to pogoda tak wszystkich dobiła? Zima trwała chyba ze trzy lata, wiosna była do kitu… A mówią, że następuje ocieplenie klimatu – przewróciła oczami i dodała. – Wierzcie mi, nie mogę się doczekać prawdziwego lata. Ja! A co powiedzieć o innych? Jak tu się zjawiam, mam wrażenie, że życie mi wraca – przyznała szczerze. – Poza tym sami wiecie, że wesoło nie jest. Człowiek boi się sięgnąć po gazetę, bo nie wie, co nowego się wydarzyło.

Monika zerknęła z ukosa na męża i odezwała się z wahaniem.

– Co prawda umówiliśmy się z tatą, że nigdy nie będziemy cię pytać, czy nie przeprowadziłabyś się do Australii, ale biorąc pod uwagę sytuację, może na rok czy dwa…

– Czemu tak się umówiliście? – zdziwiła się Hermiona, wodząc między nimi wzrokiem.

– Bo w Wielkiej Brytanii jesteś znana i ceniona i na pewno będzie ci łatwiej znaleźć ciekawą pracę czy kontynuować studia albo robić cokolwiek innego, na co tylko masz ochotę.

– Mówiąc nieładnie, masz fory – podsumował Wendell. – Ale nie za nic. Ciężko na nie zapracowałaś więc byłoby szkoda machnąć na to wszystko ręką i zaczynać niemalże od początku w innym kraju.

Hermiona uśmiechnęła się lekko. Nie miała pojęcia, że jej rodzice rozmawiali na ten temat, ale cieszyła ją ich decyzja. Istotnie, miała pewne przywileje, które bardzo ułatwiały życie, z wielu mogłaby z łatwością zrezygnować, ale z innych zdecydowanie nie. Bez zmieniacza czasu nie mogłaby studiować na dwóch uczelniach naraz, a bez tego nie mogłaby uzdrowić rodziców. Nie mogąc korzystać z Inter-Portalu, zwykle zarezerwowanego dla Ministra i wysokich rangą pracowników Ministerstwa jej rodzice albo nie mogliby bywać w Londynie, albo musieliby kupować horrendalnie drogie bilety lotnicze i tracić czas na długie podróże. Gdyby nie miała zniżki na licencjonowane świstokliki międzynarodowe, w ogólnie nie mogliby się widywać…

– Poza tym już dawno nie jesteś córeczką mamusi i tatusia i nie musisz za nami jeździć – dokończył jej ojciec.

– Dobrze wiedzieć – odparła Hermiona i na widok jego miny dodała prędko. – Że tak się umówiliście. To drugie zdążyłam już odkryć jakiś czas temu.

Monika odgarnęła włosy z twarzy i skinęła głową.

– Ale prawda jest taka, że widzimy, w jakim stanie się u nas zjawiasz i to nas trochę martwi. Nawet bardziej niż trochę. Tu odpoczęłabyś od wszystkiego i… na pewno nie bałabyś się tykać gazet.

Hermiona westchnęła i uśmiechnęła się pogodnie.

– Spokojnie, mamuś. Za chwilę skończę obie szkoły, nadejdzie lato, wszyscy dojdą do siebie i wszystko się ładnie ułoży. Zobaczycie.

Powiedziała to całkiem szczerze, bo dokładnie tak się czuła. Była jak motyl, lekka i roztańczona, gotowa ulecieć do słońca, które było na wyciągnięcie ręki.

W tamtej chwili.

 

 

Wszystko zmieniło się, gdy zjawiła się w Londynie. Równie powoli co w Australii usiadła na łóżku, zaczerpnęła powietrza i słońce nagle oddaliło się o setki mil, kolorowe skrzydła znikły, zaś wszystko stało się płaskie, szare, zimne i… bez sensu.  Położyła się na wznak i patrząc na sufit próbowała znaleźć w nim siłę, żeby się podnieść.

Tu była dopiero pierwsza po południu. Zwykle o tej porze była jeszcze u rodziców – kiedy oni kładli się spać, uczyła się, czytała czy oglądała filmy i dopiero gdy za oknami zaczynało robić się jasno, wracała do siebie.

Tym razem zabrakło jej notatek, które zostawiła w Hogwarcie, poza tym mimo krótkiej drzemki wciąż była zmęczona, więc postanowiła wrócić po kolacji. Teraz powinna przebrać się i aportować do Hogwartu, ale uleciała z niej cała ochota na cokolwiek. W sumie to notatki mogła wziąć jutro po południu, bo i tak o szóstej miała swój dyżur w szkole. Poza tym na środowy egzamin wszystko już umiała, więc mogła zająć się dziś czymś innym…

Mogłabyś zajrzeć do Harry’ego i Ginny.

Ledwie to przemknęło jej przez myśl, odruchowo się skrzywiła. Od jakiegoś czasu spotkania z nimi nie należały do przyjemności i sama nie wiedziała, z którym z nich trudniej było rozmawiać. Chyba z Ginny. Odkąd osiem miesięcy temu urodził się James, tematy zawęziły się do samopowracających do buzi smoczków, przewijaków pochłaniających zapachy czy konsystencji i kolorów kup. Ach, oraz przeróżnych aluzji, że czas upływa. Gdy tylko Hermiona zaczynała mówić o czymś, co się wydarzyło u niej, natychmiast James się uśmiechnął, James usiadł, James sam sięgnął po coś tam, Jamesowi się ulało… Hermiona resztkami sił opanowywała się, by nie powiedzieć, że od takich rozmów jej również zaczynało się ulewać.

Do Harry’ego natomiast ciężko było się zbliżyć bez różdżki w pogotowiu, a najlepiej postawionej zawczasu Tarczy. Zaczął przypominać wiecznie zirytowanego, warczącego z byle powodu Harry’ego z ich piątej klasy. Tylko wtedy połowa szkoły traktowała go jak wariata, stracił Syriusza, miał na głowie Umbridge, unikającego go profesora Dumbledore’a i Voldemorta. Co do jasnej cholery działo się z nim teraz?!

To przypomniało Hermionie poranną rozmowę z rodzicami, zaś na myśl o Voldemorcie przed oczami pojawił się Mroczny Znak i naraz poczuła, że siedzi.

Bo co, jeśli to był prawdziwy Mroczny Znak, a nie tatuaż?

Może… ON WRÓCIŁ?! I profesor Snape skłamał? I Harry też reaguje na JEGO powrót…?

Dokładnie jak Wtedy??!

Lęk i nadzieja, potem ulga, teraz znów lęk… wręcz dławiąca pewność… To zaczynało przypominać jazdę kolejką w wesołym miasteczku i Hermiona poczuła, że dłużej już tego nie zniesie. Skoro miała zajrzeć do Hogwartu po notatki, równie dobrze mogła dowiedzieć się o tym tatuażu więcej. Spróbować porozmawiać z profesorem Snape’em, jakoś wybadać… może spytać o JEGO Znak…?

Cokolwiek, byle wiedzieć.

 

Pół godziny później

Hogwart

 

Cholerny szlag! Dlaczego tylko na filmach i w książkach jak ktoś kogoś szuka, to natychmiast na niego wpada, oczywiście przez przypadek?!

Nie był to pierwszy raz, kiedy Hermiona doświadczała realiów prawdziwego życia, ale pierwszy, gdy od szukania zaczynały boleć ją nogi.

Profesora Snape’a nie było w Wielkiej Sali – nic dziwnego, obiad się skończył i zostało w niej tylko kilkoro maruderów. Nie znalazła go też w pokoju nauczycielskim ani w Skrzydle Szpitalnym, do którego często przychodził, by uzgodnić z Poppy listę potrzebnych eliksirów. Warcząc pod nosem na wszelki wypadek wstąpiła do biblioteki, lecz tam również go nie znalazła.

Z duszą na ramieniu zeszła do lochów, by zajrzeć do jego prywatnej pracowni, do której dawno temu Poppy wysłała ją po jakieś maści.

Zapukała do drzwi, odczekała chwilę i znów zapukała, nieco energiczniej, lecz pół minuty później musiała uznać, że go tam nie ma. Gdyby był, zdążyłby rzucić Statis czy skończyć dodawać ingrediencje lub mieszać, albo kazałby jej wejść…

Hermiona spojrzała w głąb długiego, ciemnego korytarza po lewej stronie i przygryzła usta. Na końcu znajdowały się jego kwatery.

Cholera.

Chłód lochów, zwłaszcza po rozpalonej Australii, zaczął dawać się jej we znaki, więc trochę bezsensownie poprawiła na sobie cienki, zapinany z przodu sweter, po czym objąwszy się ramionami roztarła je mocno. I złapała się na tym, że nadal patrzy z nadzieją na ciemne dębowe drzwi do pracowni, oświetlone z obu stron pochodniami.

Przychodzenie do prywatnej pracowni to nie było to samo co do czyichś komnat.

Z drugiej strony rok szkolny kończy się za tydzień. Może jutro będziesz zajęta, potem masz egzaminy, potem może go nie być… i już niczego się nie dowiesz.

No idź. Przecież cię nie przeklnie!

Przygryzając mocno dolną wargę śledziła wzrokiem rzeźbione drzwi, które w świetle ognia wydawały się oddychać, słoje w masywnym drewnie, żelazną klamkę i powtarzała sobie w myślach to, co chciała powiedzieć. Gdy dotarła do ozdobnej, widzianej przed chwilą wypukłości usta zaczęły ją boleć, więc westchnąwszy ciężko znów spojrzała w mrok. Gdyby jeszcze akurat teraz Snape wyszedł i się na nią natknął… Ale nie, cholerne życie musiało być realistyczne aż do końca!

W miarę jak szła, pochodnie po obu stronach korytarza zapalały się i gasły, zalewając blaskiem najbliżej otoczenie i sprawiając, że jej sylwetka rzucała słaby, chybotliwy cień, wydłużający się z każdym krokiem, póki światło następnej nie rozproszyło go zupełnie. Lecz tylko na sekundę, dwie, bo potem znów zaczynał rosnąć i Hermiona czuła się, jakby go goniła. Pewnie też dlatego przedziwny pokaz walki światła z cieniem odbywał się coraz wolniej.

Już dawno temu przestała się bać Severusa Snape’a, lecz jeszcze nigdy nie nachodziła go w jego własnym mieszkaniu.

 

Słysząc pukanie Snape spojrzał na zegarek i z westchnieniem odłożył książkę. Ledwie godzinę temu ściął się z Minerwą McGonagall na temat sensu wcześniejszego zakończenia roku szkolnego i najwyraźniej teraz przyszła złożyć mu nieszczere i bardzo mętne przeprosiny. Gdy Gryfoni czują się zmuszeni do przepraszania, potrafią być bardziej pokrętni niż Ślizgoni.

Podchodząc do drzwi zdjął osłony i otworzył je.

I jego oczy na moment się rozszerzyły na widok ostatniej osoby, jaką spodziewał się zobaczyć.

– Panna Granger.

Dziewczyna, a raczej kobieta przed nim otworzyła usta, ale zamiast coś powiedzieć obrzuciła go zaskoczonym spojrzeniem.

– Panie profesorze… Dzień dobry…

Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy to, że coś się stało. Jednak nie wyglądała jak w tamten czwartek, więc to nie mogło być nic poważnego.

– Co tu robisz?

– Yhhm… Przepraszam, jeśli przeszkadzam. Ja…

Krótka chwila zdumienia na jej widok minęła i Snape’owi wróciła zwykła równowaga.

– Owszem, przeszkadzasz. Więc jeśli się nie zgubiłaś, co wierzę nie ma miejsca, skoro do tej pory nawet pierwszoroczni zdążyli już poznać zamek, nie muszę cię odprowadzać.

 

Hermiona nic nie mogła poradzić na to, że gapiła się na niego oszołomiona, ale pierwszy raz widziała Snape’a tak swobodnie ubranego.

Zamiast długiej szaty i zapiętego na tysiąc guzików surduta miał na sobie tylko czarną koszulę wpuszczoną w luźne spodnie zapięte paskiem o dużej, srebrnej sprzączce. Kołnierzyk koszuli był rozpięty i mogła dostrzec coś, co wyglądało jak ślad po ukąszeniu Nagini. I dopiero teraz też dotarło do niej jak bardzo był szczupły – wcześniej, pod tyloma warstwami ubrań to się tak nie rzucało w oczy.

Czarodziej uczynił krok do tyłu i się ocknęła.

– Chciałam porozmawiać! – wyrzuciła z siebie, a gdy jedna brew podjechała do góry, obejrzała się do tyłu i dodała ciszej: – Na temat tego chłopca, który umarł. I Mrocznego Znaku.

Porozmawiać? Snape zastanawiał się, czy się nie przesłyszał. Jeszcze nigdy nie wdawał się w pogawędki z panną Granger. Wyszedł na korytarz, oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersiach.

– Słucham.

– Po prostu… martwi mnie to.

– Czyżbyś przeoczyła mojego Patronusa? Jeśli nie, to czego nie rozumiesz w terminie „mugolski tatuaż”?

Hermiona potaknęła.

– Dostałam pańską wiadomość. I dziękuję. Ale… Rozmawiając z moimi rodzicami zdałam sobie sprawę, że ogólnie coś jest nie tak. Rozumie pan, czasem przy okazji takich rozmów można spojrzeć na wszystko z perspektywy i dostrzec to, czego normalnie się nie widzi…

– Do rzeczy, Granger – ponaglił ją Snape.

– Mam wrażenie, że atmosfera zaczyna przypominać tę sprzed wielu lat – wyjaśniła, patrząc prosto w czarne oczy. – Ludzie zaczynają się dzielić i ze sobą kłócić… Dokładnie przed takim zachowaniem przestrzegał nas kiedyś profesor Dumbledore.

Ledwie to powiedziała, natychmiast się przeklęła. Niezależnie od faktu, że Snape zabił go na jego własne żądanie, po procesie wiedziała, że ich układy nie należały do najlepszych i wspominanie o nim akurat teraz nie było najlepszym pomysłem. Zupełnie tego nie planowała. W dodatku kolejnego argumentu też miał dobrze nie przyjąć. Dlatego obróciła głowę i ciągnęła:

– Widzę to też po Harrym. Nie widujemy się za często i nie wiem, czy… boli go blizna, ale pamiętam, jak się wtedy zmieniał. I teraz zachowuje się podobnie. Więc zastanawiam się, czy to wszystko się ze sobą nie łączy.

Snape nie wiedział, co było gorsze. Wspomnienie o Dumbledorze i Potterze czy sugerowanie, że kłamał. Poirytowanie wezbrało w nim niczym maleńkie bąbelki, które prześliznęły się między mięśniami i cisnęły tuż pod skórą i nabrał szalonej ochoty zedrzeć ją i odrzucić, byle dalej.

– Granger – odezwał się bardzo cicho, przechylając ku niej. – Czy ty próbujesz mi zarzucić kłamstwo?

Hermiona właśnie nabrała powietrza. Cóż, między innymi o to jej chodziło, ale teraz słysząc ton jego głosu zamarła i przez kilka sekund nie ośmieliła się odetchnąć. Zrobiła to dopiero, gdy ucisk w piersi stał się nieprzyjemny.

– Boję się. I chciałabym przestać.

Snape milczał przez chwilę, przyglądając się jej uważnie. Nie potrzebował Legilimencji, żeby móc wyczytać w niej strach. Gryfoni nie potrafili ukrywać swoich uczyć, a tę konkretną Gryfonkę znał lepiej niż setki innych. Tak otwarta szczerość sprawiła, że większość bąbelków znikła, jakby ktoś zabrał je, musnąwszy go zaledwie dłonią.

– Skoro tak dobrze pamiętasz tamte czasy – powiedział i nie odrywając od niej wzroku sięgnął do lewego mankietu – to wiesz, że w ciągu roku, w którym Czarny Pan powrócił, Mroczny Znak zaczął stawać się coraz wyraźniejszy. To dlatego uciekł Karkarow.

Mówiąc to rozpiął trzy ciasne guziki, gwałtownym ruchem obnażył przedramię i patrząc nadal Granger w oczy wyciągnął je ku niej.

– To ci wystarczy? – rzucił ostro, niemal wyzywająco. Jak zawsze, kiedy pokazywał komuś swoją przeszłość.

Gest był tak nagły, że choć Hermiona się go spodziewała, drgnęła i mało się nie cofnęła. Lecz nawet gdyby to zrobiła, z pewnością pochyliłaby się, by bliżej przyjrzeć się odrażającemu znamieniu.

 

 

Pluckey, Nawiedzony Dwór

W tym samym czasie

 

Dris odsunął pusty talerz po kuskusie z warzywami oraz baraniną i otarł usta serwetką. W tym tygodniu kolej na gotowanie przyszła na niego, co jak najbardziej mu odpowiadało. Panierowana ryba i frytki, które Gus przyrządzał często na modłę mugoli zaczynały wychodzić mu uszami i czasami po prostu uciekał do posiadłości w Kelty, którą kupili dla niego dwa miesiące temu w ramach tworzenia jego tożsamości.

Jego wspólnik dawno już skończył jeść, teraz siedział odsunięty od stołu i przypatrywał się swojemu przedramieniu.

– Wolałbym, żebyś podziwiał tak moje talenty kulinarne, a nie tę gadzinę – powiedział Dris, odkładając serwetkę na talerz.

Starszy czarodziej parsknął śmiechem i zerknął na stół.

– Mógłbyś szkolić skrzaty domowe – przyznał, bo istotnie kruchutkie, przyprawione na ostro mięso, wielokolorowa mieszanka rozpływających się w ustach warzyw w gęstym sosie z dodatkiem czosnku i ziół, których nawet nie potrafił nazwać oraz puszysty kuskus były wyśmienite. – Nie podziwiam gadziny. Po prostu myślę, jak można zintensyfikować kolejne fale.

– Stajemy się niecierpliwi, co? – zakpił Dris. – Już bliżej niż dalej.

– Wiem, ale… No dobrze, przyznaję, że chciałbym, żeby to było już – zaśmiał się Gus. – Ale myślałem, że dobrze byłoby, żeby praktycznie wszyscy byli już po naszej stronie, zanim wystąpisz publicznie. Dlatego dobrze byłoby wzmocnić emanacje.

– Zabłyśniesz publicznie, chciałeś powiedzieć. Wierz mi, będą mnie wielbić!

– W to nie wątpię.

– Myślisz, że jest jeszcze wielu, którzy nie są jeszcze pod ich wpływem?

Gus wzruszył ramionami.

– Pamiętaj, że wiele zależy od tego, jak bardzo ich przekonania różniły się od naszych jak zaczynaliśmy. Poza tym niektóre łatwiej przejąć niż inne. I wolałbym nie ryzykować.

Młody Arab sięgnął po kolejną serwetkę i zaczął polerować nią różdżkę, zwracając szczególną uwagę na inkrustowaną złotem rękojeść. Jak na człowieka, który rzadko jej używał, bo posługiwał się na ogół magią bezróżdżkową, był do niej bardzo przywiązany.

– Łapię. Chcesz ich rąbnąć, tak? Więc widzę dwie opcje. Albo możemy spróbować wysyłać fale częściej, na przykład co trzy dni, skoro najsilniejsze są kilka, kilkanaście godzin po rzuceniu zaklęcia, albo skupimy się bardziej przy oddawaniu uczuć, wspomnień i przekonań, zwłaszcza tych trudniejszych do zaakceptowania. Choć od razu ci powiem, że z tym drugim będzie ciężko, ostatnim razem ledwo wstałem z fotela.

Rookwood znów się zamyślił. To nie to. Zupełnie nie to. Zamiast zapalać nawet dziesięć świeczek zamiast jednej musieli rzucić płonącą żagiew w morze oliwy, żeby buchnął ogień tak wielki, by rozjaśnił nawet najczarniejszą noc.

Tylko jak to zrobić?!

– Twój entuzjazm dla mojej propozycji łamie mi serce – rzucił z doskonale udawanym żalem Dris, obejrzał różdżkę i dostrzegłszy jakąś plamkę przesunął po niej palcem i na nowo zaczął ją polerować. – Ale skoro nie, to jak możemy to zrobić?

– Właśnie nad tym się zastanawiam. I myślę, że będziesz musiał odwiedzić księgarnię i kupić kilka książek.

– I mam teraz zamienić się w mola książkowego? Gus, szkołę skończyłem dobrze ponad dziesięć lat temu i nie mam ochoty powtarzać tego doświadczenia. Nie znasz jakiegoś mistrza zaklęć, którego moglibyśmy tu ściągnąć? Może nawet byłby w miarę gotowy, by do nas dołączyć, wtedy nie musielibyśmy niszczyć mu pamięci, czy się go… Znasz?!

Z początku nie zwrócił uwagi na uśmiech starszego czarodzieja i perorował dalej, przekonany że to jego reakcja na wzmiankę o szkole, lecz gdy uśmiech Gusa się pogłębił, piknęła w nim nadzieja. A nawet dwie nadzieje. Ktoś, kto się zna i kto jest gotowy…!

Rookwood pokiwał głową na tak i na nie.

– Można tak powiedzieć. Hermiona Granger.

– Granger…? – wytrzeszczył oczy Dris.

– Dokładnie, mój drogi Ali-Babo. Musisz przyznać, że pasuje idealnie! – Rookwoodowi pomysł podobał się z każdą chwilą coraz bardziej. – Nie dość, że studiuje uzdrawianie umysłu to jeszcze od czasu do czasu zastępuje profesora Zaklęć w Hogwarcie.

Dris posłał mu krzywe spojrzenie, bo nie lubił, gdy Gus nazywał go Ali-Babą, ale natychmiast się rozpogodził. Istotnie, dziewczyna nadawała się doskonale!

Na początku ich projektu zbierał trochę informacji na temat interesujących czarodziejów i czarownic. Granger było bardzo prosto obserwować – w ciągu tygodnia chodziła do szkoły lub na praktyki czy żeby zastąpić tego jakiegoś małego kurdupla (nigdy nie mógł zapamiętać nazwiska profesora), w weekendy zaś nie ruszała się z domu. Z pewnością się uczyła, bo była najlepszą studentką na roku. Było tylko jedno „ale”

– Faktycznie pasuje, ale na pewno nie jest jeszcze gotowa, a jeśli będę musiał na nią wpłynąć po mojemu, jest ryzyko, że będziemy musieli się jej pozbyć. A szkoda byłoby ją stracić.

Rookwood mrugnął do niego okiem. Oczywiście, że Granger nie była jeszcze gotowa. Ze Złotej Trójcy wpierw miał ulec ich przekonaniom Potter, a potem Weasley. Ale doskonale rozumiał, czemu jego wspólnik się niepokoił.

– Och dobrze wiem, że zarezerwowałeś dla niej zaszczytne miejsce w twoim haremie. Nie bój się, myślę, że możemy nakłonić ją do współpracy tak, że nawet się nie zorientuje.

– Imperius?

– Wykluczone, Imperius pozostawia ślady o wiele dłużej niż Avada i cholera wie, co mógłby znaleźć jej przyjaciel Auror. Nie, wymyślę coś, a ty spróbuj się z nią zaprzyjaźnić.

Dris poprawił włosy i uśmiechnął się czarująco.

– Z przyjemnością.

 

 

Hogwart,

 

Ten Mroczny Znak był zupełnie inny od tego, który Hermiona widziała tydzień temu.

Jak zahipnotyzowana przesunęła wzrokiem po szarawej smudze w kształcie przekreślonej ósemki. Potem przeniosła go na plamę w miejscu, gdzie spomiędzy zębów czaszki powinien wysuwać się wąż. Prześledziła jeszcze raz sploty, odnajdując w pamięci rzeczywiste kształty, aż do o wiele mniejszej plamki, która musiała być łbem gada, a wyglądała jak pozostałość po małym siniaku.

Z każdym calem jej obawy znikały, unoszone bladością skóry i niewyraźnymi liniami.

Wygląda jak… cień.

Bo tylko tym był. Cieniem Przeszłości. Ciemnością rozproszoną przez Światło. Jak jej własny cień, gdy tu szła.

Gdy Granger spojrzała na niego, wyraz jej twarzy nie zmienił się, ale Snape mógłby przysiąc, że zmieniło się w niej wszystko. Powoli uśmiechnęła się do niego.

– Dziękuję. Bardzo panu dziękuję.

Czarodziej skinął głową, opuszczając rękę, ale wskazała ją krótkim gestem.

– Jak odkrył pan, że to tylko tatuaż?

– Powiedziała mi to dziewczyna Hawkinsa. Która miała dokładnie taki sam.

– Ta, o której pisali w Proroku?

– Owszem – potwierdził, ale nie rozwinął tematu. – Sądzę, że możemy uznać, że teraz wiesz już wystarczająco dużo, by przestać się bać.

Kolejka w wesołym miasteczku zjechała gwałtownie na dół i wreszcie się zatrzymała.

Hermiona potaknęła, ścisnęła mocniej różdżkę i zawahała się, niepewna co powiedzieć. Równie dobrze mogli się już nigdy więcej nie zobaczyć i zwykłe „do widzenia” wydało się jej nagle niewystarczające.

– Naprawdę bardzo panu dziękuję. Za wszystko – obrzuciła profesora Snape’a wzrokiem jeszcze raz. W luźnym, zupełnie nieformalnym ubraniu stracił niemal całą mroczną aurę, która go zawsze otaczała, przestał być tak bardzo onieśmielający i stał się o wiele przystępniejszy. Dlatego uśmiechnęła się szeroko i dodała: – W razie gdybyśmy się już nie spotkali… Miłych wakacji i powodzenia. I być może do zobaczenia.

Wyraz twarzy mężczyzny nie zmienił się ani na jotę.

– Będzie lepiej, jak pani pójdzie, panno Granger. Ufam, że nie muszę pani odprowadzać.

Uczynił jakiś dziwny ruch głową, ni to kiwnął na pożegnanie, ni to wskazał drogę do wyjścia, po czym odwrócił się, wszedł do swoich komnat i z trzaskiem zamknął za sobą drzwi.

Zwykłe „do widzenia” by cię nie zabiło. Profesorze. O uśmiechu już nie mówiąc. Hermiona przewróciła oczami, również odwróciła się i ruszyła długim korytarzem do wyjścia.

Korytarzem, który w sumie wcale nie był taki długi.

Rozdziały<< Trzeci Raz – Rozdział IIITrzeci Raz – Rozdział V >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Ten post ma 8 komentarzy

    1. dokladnie!
      tez bym chciala tam pojsc…
      ogolnie to po tym ficku i Goniac Szczescie nabralam sentymentu do tego kraju 🙂Wróć do czytania

  1. Nienawidzę ludzi z którymi rozmowa dotyczy tylko i wyłącznie ich dziecka. Nie wszyscy lubią, nie wszyscy chcą, nie wszyscy są gotowi, ale każdy ma to w poważaniu, bo bąbelek.Wróć do czytania

    1. Harry jest tu bardzo pod wplywem Weasley’ow, przede wszystkim Molly i Artura, ktorzy maja wiadome poglady na te sprawe
      No i fale tez mu pomogly…

Dodaj komentarz