Trzeci Raz – Rozdział XXVI

To zaś znaczyło, że miał alibi – właśnie o to mu chodziło i dlatego nie zamykał drzwi na klucz czy nie wywieszał kartki „nie przeszkadzać”. I jak zwykle miałeś szczęście!

Podwójne, a raczej potrójne! Gdyby do Azkabanu poszedł ktoś, kogo nigdy nie spotkał osobiście, nie mógłby przejąć jego jaźni, ale padło na Gawaina. Żadna szkoda, nigdy za nim nie przepadał.

No i udało mu się zablokować Gusa.

A raczej miało mu się udać, bo do tego brakowało jednego króciutkiego spotkania.

Zamykając drzwi na klucz obrócił się w myślach w przeciwną stronę i drżąc z niecierpliwości spojrzał na środek gabinetu.

Podmuch wiatru narysował lekką kreskę na grubej wykładzinie i błyskawicznie przemienił się w spiralę – najwyraźniej Ifryt wyczuwał, że jego Panu się spieszy. Sypnęło gorącym, brązowym piaskiem i w kilka sekund uformował się wir sięgający niemal sufitu. Widząc jak porwał dokumenty z biurka i przewrócił kałamarz, Dris skrzywił się – będzie musiał potem posprzątać.

Zerknąwszy na drzwi, zza których dobiegł go jakiś hałas krótkim ruchem ręki zatrzymał wir i zaprosił do siebie Ifryta.

– Człowiek, który został przed Azkabanem – warknął cicho po arabsku. – Pozbądź się go. Jak chcesz, ale ma to być zrobione błyskawicznie i nie ma prawa zostać po nim żaden ślad. Potem wracaj szukać tego, którego ostatnio kazałem ci zabić. Yalla!

Kolejny podmuch wiatru szarpnął zasłonami, zakołysał liśćmi palmy i zgasił dwa jarzące się punkciki. Jeszcze tylko zawirował mocno, zabierając ze sobą piasek.

Dris przekręcił klucz w zamku, wyciągnął kartkę i śmiejąc się bezgłośnie wrócił do biurka.

Zanim posprzątał bałagan, temperatura w gabinecie zdążyła opaść, ale jego wciąż rozgrzewało poczucie triumfu.

 

 

Morze Północne, Azkaban

Minuta później

 

Znając miejsce z umysłu swojego Pana Ifryt pojawił się niedaleko lądu.

Wpierw na mocno pofalowanym morzu pojawiła się ciemniejsza okrągła plama. W jednej chwili zburzyła odwieczny rytm fal, zakręciła nimi potężnie i w kilka sekund na powierzchni wody uformowała się spirala.

Znikąd sypnęły tumany rozgrzanego piasku i niemal natychmiast w gęstym mroku, gdzieś gdzie morze stykało się z niebem błysnęło i równocześnie rozległ się suchy, przerażający trzask, który trwał i trwał…

Tymczasem spirala rozszerzała się z każdym obrotem coraz mocniej, a niewielkie początkowo wgłębienie pośrodku pogłębiało się, otwierając ziejący w głąb morza lej. Piach zbił się z kroplami wody, tworząc olbrzymi lej o potężnych splotach, które ze wściekłym rykiem obracały się z szaloną prędkością 200 mil na godzinę*.

Ifryt wypatrzył niewielką postać przed wejściem do twierdzy. Poza nią nie widział ani nie wyczuwał obecności żadnych innych istot, tylko ślady po nich.

Człowiek próbował się odczołgać.

Miało być szybko i bez śladów…

W tym momencie od głównej trąby oderwała się mniejsza i chwiejąc się tylko odrobinę popłynęła w kierunku lądu. Wdarła się na skały, omijając leżące ciało w jednej chwili sięgnęła po człowieka i porwawszy go, uniosła ku górze, a potem równie nagle cofnęła się nad wodę, ku olbrzymiemu lejowi.

Przez kilka chwil obracała się jeszcze, po czym nagle rozpadła – krople wody wystrzeliły we wszystkie strony, a o wiele cięższy człowiek runął z rozdzierającym krzykiem prosto w dół.

Ifryt był zadowolony. Czas było się zbierać i czekać na nagrodę.

Piach zniknął równie nagle jak się pojawił, w kilka sekund wir się zatrzymał i chwilę później po morzu znów gnały ku lądowi wielkie, spienione fale.

Wszystko wyglądało jak zawsze.

————-

* Wbrew powszechnemu mniemaniu, w tym do teraz mojemu 😉 lej trąby wodnej nie tworzy zasysana w górę woda morska, lecz jest chmurą skondensowanych, mikroskopijnych kropel.

A propos prędkości – 200 mil na godzinę to 320 kilometrów.

 

Londyn, Ministerstwo Magii, Archiwum

10:50

 

Godzinę i kilka dokumentów później Hermiona zaczęła dostrzegać zarysy projektu Mens Dominatio. Pominęła zupełnie genezę powstania i naukowe rozważania na temat za i przeciw – to nie to ich interesowało, poza tym jej zdaniem nie było żadnego usprawiedliwienia dla manipulacji czyimś umysłem. Przekartkowała za to uważnie plan projektu i omówienia poszczególnych faz, etapów i podetapów oraz sposobów na stworzenie odpowiedniego gruntu dla „podmiotów” – bo w tym upiornym projekcie ludzie traktowani byli jak przedmiot, jak żywe stworzenie bez praw, bez wolnej woli i bez własnej wizji przyszłości.

Przeglądając tytuły miała wrażenie, że patrzy nie na hipotetyczne rozważania, lecz na opis ostatnich miesięcy i na swój raport, który doskonale to wszystko ilustrował. Tak doskonale, jakby to była kolejna próba realizowana w ramach projektu, którą ona udokumentowała!

To było przerażające, lecz o wiele gorsza była część dalsza – każda strona, każdy nagłówek ukazywały wizję przyszłości, która ich czekała. I w którą zanurzali się coraz głębiej i coraz pewniej, niczym nieświadome swego losu zwierzęta, podążające wytyczoną drogą wiodącą prosto do pułapki. Widziała wyraźnie, gdzie w tej chwili byli oraz ile im jeszcze zostało do przejścia, by zostać posłusznymi marionetkami w czyimś teatrzyku.

Oszołomiony umysł ruszył i bez trudu wyobraziła sobie, jak to będzie wyglądało. A wraz z tym przyszło Zrozumienie.

Merlinie, teraz to już droga z górki. I nikt tego nie zobaczy, nikt nie będzie miał wątpliwości…!

I nie w „czyimś” teatrzyku. W teatrzyku Ministerstwa!

Bo to był projekt zlecony przez Ministerstwo. I teraz ktoś musiał po prostu z niego skorzystać. A biorąc pod uwagę, jak bardzo chronione były wszystkie informacje, na pewno nie był to ktoś z zewnątrz.

To zaś znaczy, że nie możecie rozmawiać ani z Kingsleyem, ani…

W tym momencie poczuła się, jakby wpadła na ścianę.

– O, cholera…!

Nie tyle „nie mogli” ile to ONA nie mogła o tym rozmawiać – nie tylko z Kingsleyem czy kimś innym z Ministerstwa, nie mogła również powiedzieć Severusowi o tym, czego się dowiedziała.

Została z tym wszystkim zupełnie sama.

 

 

Gabinet Kingsleya / Kwatera Główna Aurorów / Azkaban

11:00

 

Gdy zegarek wskazał jedenastą, Kingsley cisnął na stół akta Rookwooda, które mu przyniesiono, a z których od dobrej pół godziny rozumiał coraz mniej. Czy raczej przez ostatni kwadrans nie rozumiał ani słowa, tylko miął coraz bardziej brzegi, patrząc niewidzącym wzrokiem na rząd literek.

Merlinie, niemożliwe, żeby Rookwood stawiał się w Azkabanie! Żeby Gawain musiał negocjować już tam, żeby…

Coś musi być nie tak. Cholernie nie tak!

Zerknął jeszcze tysięczny raz na pusty magiczny pergamin, używany do porozumiewania się w wyjątkowych wypadkach i zerwał się od biurka tak, że fotel przechylił się i poleciał z łomotem na ziemię, lecz to do niego nawet nie dotarło, bo już szedł do drzwi.

– Schodzę do Kwatery Aurorów – rzucił przez ramię obu sekretarkom i siedzącemu przy drzwiach ochroniarzowi. – Chodź, Pete.

Jedna z wind stała właśnie na piętrze. Z krótkotrwałą ulgą Kingsley wpadł do niej, uderzył w guzik z numerem 2 i już w chwilę potem obaj mężczyźni ruszyli długim, jakże znajomym czarnoskóremu czarodziejowi korytarzem piętro niżej.

Przed drzwiami Kwatery Kingsley gestem kazał pilnującemu go ochroniarzowi zostać i pchnął mocno drzwi.

– Gawain wrócił? Gdzie jest? – spytał w przestrzeń, wchodząc do środka.

Siedzący przy najbliższym boksie młody chłopak zerwał się i wyprężył na jego widok.

– Dzień dobry, panie Ministrze!

Kingsley skinął mu głową, rozglądając się za kimś innym. Chciał… nie, MUSIAŁ wiedzieć, co się dzieje. W TEJ CHWILI.

 

Słysząc głos Kingsleya Harry odetchnął z ulgą i dość podobnym ruchem odrzucił Poradnik Zaawansowanej Magii Obronnej. Przeglądał go, żeby się czymś zająć – wpierw, żeby zapomnieć o Rookwoodzie, jego procesie i przestać szukać w myślach powodu, dla którego mogli go potrzebować, od niedawna zaś by ukryć rosnący niepokój.

– Nie ma go – zawołał, zrywając się. – Dzień dobry… – urwał, bo choć wszyscy wiedzieli, że są z Ministrem na „ty”, prawie nikt inny nie miał do tego prawa i zawsze czuł się z tym trochę niezręcznie.

Spojrzenia obu czarodziejów się spotkały i była w nich ta sama, rosnąca obawa.

– Co tu robisz? – zapytał Kingsley, podchodząc do niego.

– Gawain kazał mi zostać.

– To z kim tam poszedł?!

– Z Richem…

– Cholera… – starszy czarodziej zacisnął mocno usta.

Poszli we dwóch. Jeden doskonały Auror, drugi niemal równie dobry. To jednak wcale go nie uspokoiło.

– Chodź ze mną do aresztu, Harry – mruknął i nie czekając ruszył do wyjścia.

Po twarzy Harry’ego przemknął krótki uśmiech. Normalnie słysząc coś takiego wybuchnąłby śmiechem, bo zabrzmiało jak ciekawa odmiana od zwykłego „Jesteś aresztowany”, lecz dziś nie bardzo go to bawiło.

Ta sama winda stała wciąż na piętrze – cudem, bo obaj nie wytrzymaliby czekania. Harry ustąpił pierwszeństwa Ministrowi, wcisnąwszy guzik z obdrapaną dziewiątką cofnął się aż do tylnej ścianki by zrobić miejsce rosłemu ochroniarzowi i słysząc zgrzyt kraty poprawił nerwowo okulary.

Cud długo nie potrwał. Trzy cele niewielkiego aresztu okazały się puste.

– Cholera! – zaklął Harry.

Kingsley uderzył otwartą dłonią w kraty, spojrzał na zegarek i wyciągnął z kieszeni różdżkę.

– Teleportujemy się do Azkabanu – zdecydował.

– Mowy nie ma! – zawołał Harry, zastępując mu drogę.

– Jak chcesz. Ja idę. Pete…

– Kingsley, mowy nie ma, żebyś TY się tam wybrał!

– Jestem Ministrem, to nie ty będziesz mi mówił, co mi wolno… – po zwykle pełnym ciepła, uspokajającym głosie Kingsleya nie było nawet śladu, przypominał raczej ostrzegawcze warknięcie Snape’a.

– No właśnie, jesteś MINISTREM! Co będzie, jak ci się coś stanie?! – wrzasnął Harry i obaj na chwilę wstrzymali powietrze, żeby się uspokoić. – Posłuchaj, proszę – powiedział już ciszej. – Daj mi pięć minut, ściągnę wszystkich, którzy są w Kwaterze. Pete jest świetnym ochroniarzem, ale cholera wie, co się tam stało, a z hordą rozwścieczonych dementorów czy oszalałym Śmierciożercą poradzą sobie tylko Aurorzy!

Kingsley odetchnął głęboko kilka razy i skinął głową.

– Masz pięć minut, Harry.

 

Takiego straceńczego biegu Harry nie pamiętał już od dawna. Korytarze i schody migały mu przed oczami, gdy gnał do windy. Stojąc we wspinającej się powoli kabinie zaciskał zęby i dłonie i dyszał ciężko, lecz nie ze zmęczenia. Winda zatrzymała się na kilku piętrach, jednak gestem powstrzymywał każdego przed wejściem, bo wiedział, że nie wytrzymałby nawet najkrótszej rozmowy. Pękłby. Dlatego zaciskając zęby przeczekiwał, aż zamknie się krata i w myślach ponaglał dźwig. PRĘDZEJ! MERLINIE, PRĘDZEJ!!!

A gdy ten wreszcie zatrzymał się na drugim piętrze, chłopak znów puścił się biegiem.

W Kwaterze było siedem osób. Paul, Roger, Max, Bob, Michael, Andrij i Benny, który niedawno zaczął pracę. Nieważne, bierz wszystkich!

– Rzucajcie wszystko, chłopaki! – krzyknął, podbiegając do biurka Benny’ego. – Zbieramy się do Azkabanu, NATYCHMIAST! Minister czeka na nas w areszcie!

– Co się… – zaczął Max.

– Wyjaśnię wam po drodze! – przerwał mu Harry, zerknął na zegarek i zacisnął kurczowo trzęsące się z niecierpliwości dłonie. – Ruszcie się, Kingsley zaraz pójdzie tam bez nas!

Dużo do wyjaśnienia nie było, bo Harry aż tak wiele nie wiedział. Ale najważniejsza była wiadomość, która była cholernie jasna: Gawain może być w niebezpieczeństwie.

Kabina opadała w dół i z każdym jardem, każdym calem! Harry zanurzał się w bagnie wspomnień z nie tak dawnej przeszłości, zupełnie jakby dementorzy byli tam na dole i już sięgali po niego swoimi długimi, oślizłymi rękami topielców.

Nie dosłyszeli słów „Departament Tajemnic”, bo runęli biegiem długim, ponurym korytarzem. Po kilkudziesięciu jardach skręcili w lewo, do wejścia, a potem przeskakując po kilka stopni zbiegli piętro niżej.

Ośmiu mężczyzn przebiegło z łomotem wzdłuż sal rozpraw i wpadło do znajdującego się za nimi aresztu.

Minister trzymał już otwarte drzwi do celi, w której zaczynał się korytarz aportacyjny. Czy też kończył, dodał ponuro w myślach Harry.

– Użyjemy teleportacji łącznej – odezwał się Kingsley.

– Kameleon? – zaproponował mu któryś z chłopaków.

– Nie. – Twarde i zdecydowane.

– Tak jest, panie Ministrze.

Kingsley odchrząknął w zaciśniętą pięść.

– Na trzy. Raz…

Harry przywarł do jego boku i położył mu rękę na ramieniu. Pozostali Aurorzy otoczyli go i złapali albo jego rękę, albo chwycili się kogoś innego.

– Dwa.

Obok niego stanął Pete. Przy nich wszystkich wyglądał trochę jak Hagrid. Na pewno nie był przygotowany na spotkanie z czeredą dementorów, ale Harry go rozumiał – jego pracą było strzeżenie Ministra i gotów był rzucić się na nich z gołymi rękoma, byle tylko dać swojemu szefowi czas na ucieczkę.

– Trzy!

Pete wciągnął zabawnie powietrze i Harry zdążył się uśmiechnąć, gdy ciemność zamknęła się dookoła nich i ścisnęła, niemal wypchała powietrze z płuc… Nacisk zaczął przeradzać się w ból, gdy nagle otworzyła się pustka. Równie ciemna jak ta przed chwilą i z pewnością o wiele bardziej niebezpieczna.

Wszyscy natychmiast rozsypali się w okrąg wokół Kingsleya, wyczarowując równocześnie Patronusy. Nawet Pete wyczarował swojego – błyszczącego Koguta, ale to Harry musiał rzucić na niego Statis Patronum, choć zrobił to dopiero po postawieniu Tarczy. Te same dwa zaklęcia przetoczyły się dookoła, zostali otoczeni przeróżnymi rozjarzonymi Patronusami i dopiero wtedy rzucili Lumos i rozejrzeli się po nagiej skale oraz sinych chmurach.

Harry dostrzegł zawieszone nad nimi chude, długie sylwetki – nie wyglądały na źle nastawione – nie bardziej niż zazwyczaj, dlatego obrzucił uważnym spojrzeniem okolicę wejścia do twierdzy.

– Co… – zawołał któryś z chłopaków, chyba Michael i urwał.

???!!!

– Muffliato! – rzucił cicho Michael i ciągnął już normalnym, choć napiętym głosem. – Trzymajcie okrąg. Czekajcie!

Harry natychmiast pojął. To mogła być pułapka i w żadnym wypadku nie wolno im było oddalać się od Kingsleya. Dlatego wspiął się tylko na palce i ponad ramieniem Rogera przyglądał się, jak Michael i Andrij podbiegli do przodu.

– NIE!!!! – głośny krzyk odbił się od ściany twierdzy i wrócił do nich echem, razem z innym: – NE!

Michael padł na ziemię przy czymś ciemnym, Andrij zaś wrzasnął „CZEKAJTI!” i pobiegł do wejścia.

Trzęsąc się jak w febrze Harry wstrzymał powietrze. Merlinie, nie. Proszę. Tylko nie to. TYLKO NIE KTÓRYŚ Z NICH. BŁAGAM.

– Puść mnie! – warknął równocześnie Kingsley, odepchnął któregoś z chłopaków i rzucił się biegiem w stronę Michaela.

– NIE!!! – zawołał Harry. Sam nie wiedział, co miał na myśli.

A potem też zaczął biec.

 

Szczupła postać leżała twarzą w dół i pomimo blasku Patronusów i światła z różdżek mógłby jej nie poznać, gdyby nie długie do bioder, proste włosy. Teraz rozrzucone mokrymi strąkami po plecach i skale.

– Nie…!

Kingsley dopadł do Gawaina pierwszy, runął na ziemię i z jękiem potrząsnął nieruchomym ciałem. Harry i Paul osunęli się tuż koło niego równocześnie ledwie chwilę później; Paul sięgnął do pleców Gawaina, Harry zaś ukrył twarz w dłoniach i kiwnął się do przodu, ale natychmiast wyprostował.

– Rich…?! Rich…!!

Kingsley też się podniósł, spojrzał na Harry’ego, a potem obaj przenieśli wzrok na nadchodzącego ze zwieszoną głową Ukraińca. I z każdym jego krokiem w Harry’m rósł rozpaczliwy protest.

Nie. Nie! NIE!!!

Andrij podszedł, uścisnął Harry’emu ramię i patrząc na Kingsleya pokręcił głową.

– Leżi na Wartowni. Prikro mi.

Kingsley bez słowa odwrócił się, bardzo ostrożnie przekręcił zwłoki Gawaina na plecy i pochyliwszy się oparł czoło o jego pierś.

Ktoś coś mówił, pytał, ktoś klepał Harry’ego po plecach, ale nic z tego tak naprawdę do niego nie docierało. W tym momencie nie potrzebował Patronusa, żeby dementorzy nie ośmielili się do niego nie zbliżyć.

Godzinę temu jeszcze obaj żyli. Jeszcze godzinę temu wszystko było inaczej…

I nagle dotarło do niego, PO CO obaj wybrali się do Azkabanu. PO KOGO.

– Jest tam ktoś jeszcze?! – Andrij zaprzeczył. – Na Wartowni?! – Kolejne zaprzeczenie. – Na zewnątrz?! – I następne. – Przed??!

Nie ma go… Merlinie, nie ma go… Uciekł…

Uciekł!

Zabił ich i uciekł!!!!

Wściekłość rozdarła mu serce i umysł i poczuł, że jeśli czegoś nie zrobi, za chwilę oszaleje!

– ROOKWOOD!!! – wrzasnął. – Ty skurwielu! ZABIJĘ CIĘ!!!!!

Wydarł się tak głośno, że chyba usłyszeli go aż w Londynie! Jego krzyk przebił się pewnie nawet przez Muffliato!

W następnej sekundzie dotarło do niego, że gdyby z nimi poszedł, mógłby to zrobić, mógłby ich uratować. Zginęli, bo ciebie zabrakło!!

Złapał się z rozpaczy za włosy, szarpnął i zawył.

 

 

Ministerstwo Magii, Gabinet Drisa

45 minut później

 

– Czyli Rookwood zamordował ich i uciekł? – podsumował Dris, przechadzając się pod oknem.

W jego gabinecie siedziało trzech innych czarodziejów – Kingsley oraz Harry i Paul, którzy dołączyli kilka minut po nim. Wyglądali jakby przeszli przez wszystkie kręgi piekieł i Arab przyglądał im się, kryjąc zaciekawienie i zapisując w myślach na później ich rozmaite reakcje.

– Prawie wszystko na to wskazuje – potwierdził Paul.

– Prawie…?

– Biorąc pod uwagę warunki, jakie tam panują, było za późno, żeby zebrać jakiekolwiek ślady magii na zewnątrz – wyjaśnił. – Mamy tylko analizę Wartowni, ciała i Priori Incantatem. To takie zaklęcie, które pozwala….

– Czytałem o tym – kiwnął głową Dris. – Mów dalej, mój drogi.

– Skupiliśmy się na zaklęciach, które obaj rzucili po wpisaniu się do Rejestru, bo to pozwala usytuować ich w czasie i w miejscu – Paul odchrząknął i kontynuował. – Potem mamy już tylko jedno Lumos na różdżce Richa i Avadę na różdżce Gawaina. Ślady klątw na ich ciałach wskazują na to, że obaj zostali trafieni Avadą. To znaczy, że druga klątwa musiała zostać rzucona trzecią różdżką. A ponieważ wiemy, że poszli po Rookwooda, Rookwooda nie ma, jego różdżki też nie, więc mamy względnie jasny obraz sytuacji. Wpierw z góry zszedł Rich, potem Rookwood, a potem Gawain. Rich odebrał swoją różdżkę z głazu…

– Nie miał różdżki? – zdziwił się Dris.

– Nie – odparł Kingsley, siląc się na spokojny, neutralny ton. – Wszyscy zostawiają różdżki na Wartowni, pod nadzorem dementorów.

Paul spuścił wzrok, odczekał aż Minister umilknie i podjął wyjaśnienia.

– Więc Rich zabrał swoją różdżkę. Zgodnie z procedurą powinien zabrać wszystkie trzy…

– Trzy? – dziwna reakcja Paula nie umknęła uwagi Drisa. Mogło kryć się za tym coś ważnego.

– Tak, bo w przypadku zwolnień więźniów dementorzy wydają ich różdżki. Tym razem na pewno przynieśli różdżkę Rookwooda, bo nie znaleźliśmy jej na miejscu – odparł, podnosząc głowę i znów ją opuścił. – I tu mamy pierwszą niejasność… – powiedział i zaciął się.

– Zgodnie z procedurą pierwszy schodzący Auror zabiera wszystkie różdżki i przekazuje je Partnerowi lub Partnerom poza zasięgiem więźnia – powiedział z goryczą Harry, patrząc w przestrzeń.

Kingsley nie skomentował tego, co w pewien sposób było gorsze niż gdyby zrobił jakąkolwiek uwagę.

Dris chłonął przez chwilę miny trzech czarodziejów. To było wspaniałe studium zachowań!

– Nie wiemy, dlaczego tego nie zrobił… I nie damy rady tego ustalić – podjął Paul, wyginając sobie palce. – Rookwood musiał rzucić się na głaz, zabrać obie różdżki i rzucić swoją własną Avadę na Richa. Druga rzecz, której nie rozumiemy to fakt, że Gawain wyszedł przed twierdzę sam z siebie…

Dris zmarszczył brwi i potrząsnął bezradnie głową, więc wyjaśnił:

– Na Wartowni udało się nam zebrać rzucane zaklęcia, które pokrywają się idealnie z tymi z Priori Incantatem. Czyli Rookwood nie rzucił na niego Imperiusa.

– Podejrzewamy – dodał Harry pewniejszym tonem – że nie mając różdżki wybiegł na dwór i chciał się tam zaczaić na Rookwooda. To jedyne wyjaśnienie, jakie nam przychodzi do głowy.

– I bardzo sensowne – poparł go Kingsley, pocierając mocno oczy. – To była jedyna opcja, przecież nie mógł stać i czekać, aż ten go przeklnie. Postąpiłbym dokładnie tak samo. Ile to dało, wiemy. Sukinsyn zabił go jego własną różdżką, rzucił ją i się deportował.

– Czemu jego? – wymamrotał Harry i machnął ręką. – Nieważne. Nie ma przepisu, że Avadę rzuca się własną różdżką.

– Może po prostu akurat tę miał w ręku. Skoro i tak miał ją wyrzucić… – Kingsley urwał i potrząsnął głową. – Dziwi mnie tylko fakt, że Rookwood był w tak dobrym stanie. Po tylu latach w więzieniu powinien ledwo trzymać się na nogach.

– Na jego miejscu chyba bym nawet latał – stwierdził z goryczą Paul.

Na krótką chwilę zapadła cisza – czując, że Aurorzy powiedzieli już wszystko Dris przesunął wzrokiem między Harry’m i Paulem.

– Jesteście niesamowici. Ustalić tak wiele, w tak krótkim czasie – powiedział z głębokim podziwem, podchodząc do nich.

– Było nas ośmiu i pomógł nam Minister Shacklebolt – zaprzeczył natychmiast Paul.

– I łatwo zebrać wszystkie ślady w miejscu, w którym praktycznie ich nie ma – dodał ponuro Harry. – Praktycznie nikt tam nie bywa, więc już z założenia jest ich niewiele, a poza tym większość zdążyła bezpowrotnie zniknąć zanim przybyliśmy. Zostały tylko… zwłoki do zbadania.

– W każdym razie dziękuję wam bardzo za wyjaśnienia. Teraz sprawa jest dla mnie jasna – zatrzymał się i poprawił chustę. – Moi drodzy, możecie teraz zostawić mnie z Ministrem? – skłonił przed nimi lekko głowę. – Czekajcie na nas na dole.

Harry i Paul wstali i wyszli w milczeniu. Dris odczekał, aż drzwi się zamkną, oparł się biodrami o biurko i wyprostowawszy nogi spojrzał na Kingsleya.

– Jest mi bardzo przykro. Mogę się tylko domyślać, jak się czujesz – starszy czarodziej odwrócił głowę. Dris odczekał chwilę i ciągnął, lecz zupełnie innym tonem. Twardym, pełnym zdecydowania. – Ale to nie czas na opłakiwanie zmarłych. Jeszcze nie. Rano powiedziałeś, że sytuacja zaczyna robić się krytyczna… Więc właśnie STAŁA SIĘ krytyczna. Prócz jakiegoś szaleńca czy szaleńców, którzy porywają ludzi właśnie uciekł z Azkabanu seryjny morderca, zwolennik Voldemorta… – wymówił to imię z całkowitym rozmysłem, zawiesił na moment głos i dodał. – I do tego człowiek, który nosi w głowie pełno tajemnic tego kraju.

Na ostatnie słowa Kingsley drgnął, po czym wyprostował się, a jego rysy stwardniały.

– Tak, zdaję sobie z tego sprawę. I dziękuję, że mną potrząsnąłeś – przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. – Kazałem Paulowi ściągnąć natychmiast wszystkich Aurorów do Kwatery, zawiesiłem wszystkie sprawy i kazałem zająć się poszukiwaniami. Pewnie dlatego przyszli z Harry’m kilka minut po mnie. W tej chwili to jest dla nich absolutny priorytet. Roger Cox zajmuje się sprawą… – urwał gwałtownie, jakby coś chwyciło go za gardło, zupełnie jak Hermiona i dopiero po chwili rozluźnił się i dodał – zaginięć. Paul jest zastępcą Gawaina, jak tylko…

– Nie – przerwał mu Dris. – Mamy kryzys, to wszystko to za mało i zaprowadzi nas donikąd. Wybacz, ale… wy wszyscy jesteście za bardzo dotknięci tym, co się stało, żeby w tej chwili trzeźwo ocenić całą sytuację i móc odpowiednio reagować.

Kingsley milczał chwilę, po czym skinął głową.

– Mów proszę dalej.

– Musimy odzyskać nad wszystkim kontrolę – Dris wstał i ruszył powoli w kierunku okna. – Pierwsza sprawa to Rookwood. Druga to sprawa tych zniknięć, a trzecia zwykłe codzienne życie. Paul jest za młody i stoi za nisko, żeby dać sobie w takiej sytuacji ze wszystkim radę. Zastąp póki co Gawaina i ściągnij do pomocy ludzi ze Służby Bezpieczeństwa, Czarodziejskiej Policji i ochrony. Niech większość współpracuje z Aurorami, a do najpilniejszych spraw na stanowiskach zostanie absolutne minimum. – Zatrzymał się koło okna i spojrzał na nicość za szybą. – Skoro dalsze śledztwo nic więcej nie wykaże, skupcie się na szukaniu Rookwooda. Sami go nie znajdziecie, więc roześlij za nim natychmiast list gończy. Wyznacz cenę za jego głowę. Horrendalnie wysoką – powiedział, przesuwając między palcami grubą zasłonę. Żegnaj, Gus. Możesz móc bronić swoją jaźń przede mną, możesz próbować chować się przed moim Ifrytem, ale nie umkniesz przed tysiącami czarodziejów… A oni zaprowadzą cię prosto do mnie. – Druga rzecz – podjął. – Ten drań będzie próbował uciec z kraju. Zakładanie, że już to zrobił nic nam nie da, więc załóżmy, że wciąż tu jest. Wprowadź natychmiast… NATYCHMIAST – powtórzył twardo – magiczną blokadę na obszarze całej Wielkiej Brytanii. Blokadę teleportacyjną i blokadę granic dla osób magicznych – uściślił. – W Arabii to jest możliwe, tu na pewno też. – Och, co do tego nie miał wątpliwości. – Skoro go zablokujemy, będzie szukał pomocy z zewnątrz, więc zarządź całkowitą blokadę sowiej poczty poza granice kraju. Albo… – zawahał się i odwrócił. – Skoro na Dunbara z Departamentu Transportu nie ma co liczyć, zajmę się tym ja. Każ mu tylko raportować do mnie, resztę biorę na siebie. Zaś Roger niech dalej szuka tego sposobu, o którym mówiłeś rano.

 

Wchodząc do gabinetu swojego doradcy Kingsley czuł się, jakby dźwigał na ramionach cały świat. Teraz z każdym słowem Drisa robiło mu się lżej. Znikał kamień za kamieniem, pozwalając podnieść głowę i zobaczyć wyjście z tego koszmaru.

Oczywiście, że oni wszyscy byli zbyt dotknięci śmiercią Gawaina i Richa, żeby jasno myśleć; Gawain był jego przyjacielem, Rich należał do Aurorów, którzy zawsze byli mu bliscy. Harry, Paul i reszta czuli się na pewno podobnie po stracie uwielbianego szefa i kolegi.

Oni wszyscy potrzebowali czasu i… mocnego potrząśnięcia.

I tylko Dris mógł to zrobić. Nie znał Richa, Gawaina spotkał raptem parę razy, więc teraz miał na wszystko o wiele szersze spojrzenie. Poza tym przecież odebrał pod tym kątem staranną edukację.

Gdyby to był ktoś inny, Kingsleya pewnie raziłby rozkazujący ton podwładnego, ale nie u Drisa. Nie w tej sytuacji. Poza tym ty tylko nazywasz się KINGsley, a on jest prawdziwym synem Króla olbrzymiego państwa. Merlinie, co za szczęście, że go masz!

– To co teraz nakreśliłeś – powiedział, podnosząc się i podchodząc do Drisa – u nas nazywa się Czarny Klucz. Zbiór procedur opracowanych z myślą o tego typu sytuacjach. I czas go ogłosić – wyciągnął do niego rękę. – Jeszcze raz dziękuję.

Arab uścisnął ją mocno, po czym skłonił na swój zwykły sposób: przechylając lekko głowę.

– Mój drogi, wierz mi, zawsze możesz na mnie liczyć. A teraz chodźmy do Aurorów – położył rękę na ramieniu Ministra i powiódł go w kierunku drzwi. – A propos. Chciałbym ich wszystkich poznać. Tak na wszelki wypadek, jakbyś był akurat zajęty czymś innym.

– Przedstawię ci ich wszystkich. I vice-versa.

Rozdziały<< Trzeci Raz – Rozdział XXVTrzeci Raz – Rozdział XXVII >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz