Trzeci Raz – Rozdział XII

Znikąd sypnął tuman gorącego, rozpalonego słońcem piasku. Niewielki lej porwał go i od razu nabrał mocy, przemieniając się w wir. Przez chwilę masa piasku obracała się grubymi splotami na wysokości metra, gdy wtem huraganowy wiatr szarpnął wszystkim dookoła: zasłonami, obrusem na stoliku oraz derką zakrywającą łóżko, rozbujał dziko żyrandol, nie porwał ich jednak, lecz dołączył do wiru. Sploty momentalnie pocieniały i wystrzeliły aż pod sufit, a do głośnego szumu doszedł ostry, rozdzierający zgrzyt, gdy olbrzymia moc miażdżyła drobiny piasku, mieląc je na pył.

Wszystko skończyło się równie nagle jak zaczęło; Dris uniósł rękę, jakby się nią osłaniając, wir cisnął pył dookoła, omijając Araba i rozsypał się, malując brązową spiralę na podłodze. Ni to pamiątkę tego, co ustało – ni to zwiastun czegoś, co nadchodziło.

Bo w tym samym momencie w środku spirali coś zamajaczyło. Wyglądało jak niewyraźna mgła, która popłynęła do góry i nagle pojawiły się w niej dwa żarzące się punkciki.

Oczy najpotężniejszego z arabskich dżinnów.

Jeśli w tym momencie myślicie o dobrym duszku, wyłaniającym się z lampy i spełniającym Wasze trzy życzenia to bardzo się mylicie. Prócz dobrych dżinnów istnieją też złe: ghule oraz ifryty i zwłaszcza te ostatnie, powstałe z ognia bez dymu, są wyjątkowo okrutne. Ten zaś należał do najbardziej przerażających ifrytów całego arabskiego świata.* Te dobre dżinny, pomagające ludziom można jeszcze sobie podporządkować, ale żaden ifryt nigdy nie służył człowiekowi.

Do czasów Drisa.

Jeszcze jako młody chłopak, posługując się starymi zakazanymi praktykami zwanymi sihr, otworzył przejście do świata dżinnów, odnalazł najbardziej nikczemną wspólnotę ifrytów potrafiącą posiąść ludzkie serca, umysły i dusze i złożył im ofertę: oddał własną duszę i zaproponował własne ciało jako gościnę w zamian za pomoc w objęcie w posiadanie wybranych ludzi.

Z czasem lista „wybranych” rozrosła się, arabscy czarodzieje i mugole zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje i ruszyli w pogoń za… człowiekiem bez twarzy, imienia oraz nazwiska.

– Salām – powiedział Dris, skłaniając lekko przechyloną na bok głowę, po czym z trudem przełknął ślinę, bo od gorąca zaschło mu w ustach i ciągnął po arabsku: – Byłeś dziś nad wyraz powściągliwy, więc spotka cię nagroda.

Czasem ifryt nie był mu do końca posłuszny i ofiary bardzo szybko zdawały sobie sprawę z ich obecności, zaś kiedy Dris musiał w końcu je zabić, nie zawsze odbywało się to tak, jak powinno.

To i fakt, że nawet z uległym ifrytem mógł posiąść ludzi na ograniczony czas był powodem, dla którego nie chciał tego robić z Hermioną.

A już tym bardziej teraz, kiedy ją poznałeś.

Z pudełka, które trzymał w szafce przy łóżku wyjął kilka daktyli. Ledwie potarł palcami prawej ręki o kciuk, w dłoni pojawiła się dżambia. Skrzywiwszy się tylko odrobinę naciął nią dość płytko lewe przedramię – nóż był bardzo ostry i nie sprawiało to wielkiego bólu, ale też nie należało do przyjemności. Ścisnął nacięcie kilka razy, żeby rana zaczęła mocno krwawić, unurzał daktyle we krwi i wyciągnął je w stronę dżinna.

– Weź.

Niewyraźna mgiełka z dwoma płonącymi punktami podpłynęła do niego i daktyle znikły.

Krew ciekła dalej, więc mężczyzna szybko przesunął palcami nad rozcięciem, żeby ją zatamować i otarł rękę. Nie zapewniał ifrytowi pożywienia, ale zawsze rekompensował wyjątkowo dobrą służbę. A teraz zależało mu na niej jeszcze bardziej niż zwykle.

– Musisz wiedzieć dwie rzeczy – przemówił. Język arabski nie należy do miękkich, ma ostre, natarczywe brzmienie, ale gdyby ktokolwiek teraz go usłyszał, byłby przerażony. – Pierwsza, ta kobieta jest moja. Pod ŻADNYM pozorem nie wolno ci jej tknąć – przesunął palcami jeszcze raz nad zasklepioną już raną i nacięcie znikło zupełnie. – Druga, to że niedługo możesz liczyć na prawdziwą, długą ucztę – uśmiechnął się szeroko. Bo ciał niebawem miało być o wiele, wiele więcej. – Możesz odejść.

Mocny podmuch wiatru zgasił dwa rozjarzone punkciki, zawirował zasysając cały piasek i w przeciągu kilku sekund zmalał i zniknął zupełnie.

Dris podszedł otworzyć okno i wpatrzył się w czarną, głęboką noc. Na jej tle, niczym na gigantycznym mugolskim ekranie rozbłysły wydarzenia dzisiejszego wieczora, a po nich na krótką chwilę pojawiły się myśli dotyczące jutra.

Każdy człowiek skupiłby się z pewnością na nich, dręczony niepewnością, zżerany lękiem przed nadchodzącym życiowym egzaminem, lecz Drisowi ten lęk był obcy, dlatego wrócił do rozmowy z Hermioną i już po chwili rozpamiętywał jej głos, jej uśmiech, krótki pocałunek, którym obiecał jej przyszłość… dotyk jej ciała, które już niedługo miało należeć do niego… i myślał o tym, co ona mogła obiecać nim jemu.

 

* Dla zainteresowanych – szczegóły na temat dżinnów jak zwykle nie są przeze mnie wymyślone, więcej możecie znaleźć pod poniższymi linkami:

https://blankakatarzynadzugaj.wordpress.com/2019/06/25/dzinny-w-kulturze-arabsko-muzulmanskiej/

https://bestiariusz.fandom.com/pl/wiki/D%C5%BCinn

 

 

Pluckey, Nawiedzony Dom

Koło północy

 

W głębokim mroku panującym w gabinecie ledwo można było dostrzec sylwetkę mężczyzny stojącego przy oknie. Jeszcze jakiś kwadrans temu przemierzał powoli całą szerokość pomieszczenia – wtedy słychać było nierównomierne kroki, ciche poskrzypywanie drewnianej podłogi, szelest szat i czasem głośniejsze westchnięcia. Potem zastygł w bezruchu, wpatrzony w ciemność za oknem i jedynym odgłosem jaki można było usłyszeć był monotonny szmer deszczu.

Jutro, a może już dziś – Rookwood nie wiedział, ale nie widział potrzeby spoglądania na zegarek – był jednym z najważniejszych dni w planie. Mieli przejść z fazy pierwszej do drugiej. Wyjść na światło dzienne i sięgnąć po władzę w chwili, kiedy ludzie będą na to gotowi.

Przypomniał sobie słowa Drisa „Jutro będę księciem wieczoru” i zacisnął pięści tak mocno, że aż zatrzeszczały kości.

Właśnie na tym polegał problem. Cały JEGO plan spoczywał w rękach Drisa. A rysa, którą ujrzał – w jego osobowości, więc i w SWOIM planie – dziś się pogłębiła, i to bardzo.

Wcześniej tego nie dostrzegał, ale teraz widział coraz wyraźniej, że Dris był zbyt pewny siebie. „Dziecko szczęścia”, mówił o sobie. „Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą”. Do tej pory istotnie tak było – czego nie dotknął, kończyło się doskonale. Jak choćby eliksir Granger. Chcieli zaklęcia zwiększającego moc fal, dostali eliksir, który przeszedł ich najśmielsze oczekiwania!

Ale ktoś, kto jest zbyt pewny siebie nie bierze pod uwagę niepowodzenia, nie zakłada najgorszego, jego umysł nie analizuje wszystkich możliwych opcji i nie wybiera najbezpieczniejszej drogi.

Dris pozbył się Arvina, który gwarantował im bezpieczny dostęp do Granger zanim jeszcze przekonali się, czy eliksir dobrze działa. Poza tym pomijając fakt, że eliksir okazał się cudem, mogli potrzebować jej do… do…

W tym momencie myśl, która umknęła mu kilka godzin temu i którą bezskutecznie próbował uchwycić wróciła, lecz niewyraźna, niczym czarny kruk nocą, gotowa zniknąć za jednym machnięciem skrzydeł, więc złapał ją kurczowo i zaczął chaotycznie odkrywać.

Eliksir był genialny, bo Granger była genialna! Najmądrzejsza czarownica na przestrzeni kilku stuleci! Najmądrzejsza i niewątpliwie mająca wielką moc. A oni chcieli otoczyć się tymi, którzy są potężni i mądrzy!

Lecz Granger była kobietą, co kłóciło się z ich przekonaniami. Nie twoimi! Dla ciebie płeć nie gra roli. To Dris przykłada do tego znaczenie!

Nie ty!

Nie wiedział, czy kiedykolwiek zastanawiał się, czy w wyjątkowych wypadkach mogliby dopuścić kobiety do udziału we władzy. Może zrobił to w podświadomości? Może po prostu się nad tym nie zastanawiał, bo to było dla niego coś nowego i nie było priorytetem? A może NIE zakładał, że tego NIE zrobią?

W każdym razie teraz było już za późno. Hermiona to, Hermiona tamto. Od kiedy Dris spotkał się z nią, niedawna „panna Granger” stała się dla niego Hermioną.

Niczym błyskawica przemknęła mu przez myśl scena, gdy Dris wybuchnął śmiechem na sugestię, że eliksir mógłby nie działać i swój szok, gdy uzmysłowił sobie, że Arab dostał na jej tle obsesji.

Za późno. Teraz nie było najmniejszych szans, by zgodził się zostawić ją w spokoju, pozwolił jej z nimi współpracować, nie przy jego innych obsesjach: poczucia własności, posiadania kobiet i rodziny oraz „posiadania” ich w dokładnym tego słowa znaczeniu.

Własności… Własności… Och, na pewno!

Rookwood zaklął w myślach, bo uzmysłowił sobie, że wyjaśnienie Drisa dlaczego musiał pozbyć się Arvina mogło być tylko bajeczką, którą mu sprzedał, a tak naprawdę Arab chciał się go pozbyć, bo chłopak był zbyt blisko Granger. I z każdą sekundą był tego coraz bardziej pewien.

Niech szlag trafi Drisa, Merlina i cały świat!!!

Rysa na szkle pogłębiła się jeszcze bardziej i gdy Gus spojrzał na cały plan przez jej pryzmat, zobaczył że Dris ściągnął go z drogi. Szli ścieżką obok, ale to nie była JEGO ścieżka. I w każdej chwili mogła skręcić gwałtownie lub…

Się skończyć.

Och, ile dałby za to, by w tej chwili na miejscu młodego Araba był Severus!

Cierpliwości. Musisz jeszcze trochę poczekać. Udawać, że dajesz się prowadzić i czekać, aż oficjalnie wrócisz między wolnych ludzi. A wtedy…

Wtedy będzie mógł wziąć sprawy w swoje ręce i złożyć Severusowi bardzo ciekawą ofertę.

Ktoś, kto jest zbyt pewny siebie nie bierze pod uwagę niepowodzenia, a wtedy przy najlżejszym potknięciu traci równowagę. A on postanowił zadbać, by Dris się potknął. I to porządnie.

 

 

Piątek, 2 lipca

Wiltshire, Dwór Malfoyów

11:00

 

Tym razem Lucjusz Malfoy czekał na Snape’a w ogrodzie na tyłach dworu. Ubrany nieco mniej elegancko niż zwykle, przechadzał się po wysypanej drobnymi białymi kamykami ścieżce z rękoma splecionymi za plecami i wzrokiem wbitym gdzieś w przestrzeń. Od ostatniego spotkania z Severusem minął praktycznie tydzień i o ile z początku po jego wyjaśnieniach wróciła mu zwykła pewność siebie, wczorajszy widok pociemniałego Mrocznego Znaku Draco trochę tą pewnością zachwiał.

Gdy służący otworzył przed Snape’em drzwi na taras, Lucjusz odwrócił się i przywołał go ruchem ręki.

– Severusie! Jak dobrze cię widzieć! – zawołał radośnie, co o dziwo przyszło mu całkiem łatwo.

– Nie wątpię – skomentował to Snape, schodząc po schodach lekkim krokiem i przypomniawszy sobie Narcyzę, która tydzień temu wyszła po niego zamiast służącej z rozpaczliwą nadzieją dowiedzenia się czegoś, dodał z drwiącym uśmieszkiem. – Jeśli chowasz się tu przed rodziną to sugerowałbym albo zmienić miejsce, albo rzucić Kameleona. Widać cię – podał mu rękę na powitanie.

– Daruj sobie – burknął Lucjusz. Nie miał nastroju na żarty i zjadliwe docinki, ale też nie miał ochoty się z nim kłócić. – Poza tym nikogo nie ma. No więc jak, znalazłeś ich? Udało ci się coś ustalić? Chodź, przejdźmy się – kiwnął ręką w stronę ogrodu i nie czekając ruszył kamienistą ścieżką.

– Byłeś bardzo przekonujący, jak mówiłeś że jestem nowym Czarnym Panem – zaczął Snape, ruszając razem z nim.

– Wzięli to na poważnie?

– Powiedziałbym, że… śmiertelnie.

Przy wtórze miarowego chrzęszczenia i poskrzypywania kamyków Snape zrelacjonował spotkanie z Trawersem, a potem Rowle’em. Na wieść o katastrofalnym w skutkach rozszczepieniu jednego z ich byłych kompanów, Lucjusz przystanął na chwilę i zmarszczył brwi, ale nie wyglądał na wstrząśniętego, raczej jakby odczuł ulgę.

I istotnie tak było. To, co Severus znalazł w umyśle Trawersa i fakt, że Rowle musiał być spanikowany, żeby się tak rozszczepić był dowodem na to, że to nie z ich powodu reagował Mroczny Znak – taka ewentualność była mniej groźna niż powrót samego Czarnego Pana, ale wciąż niepokojąca. Poza tym nie widział powodu, by ich żałować – żaden z nich nie zaliczał się do Wewnętrznego Kręgu, byli tylko mało rozgarniętymi, chciwymi i obłudnymi sługusami i zawsze gdy któryś z nich stawał obok miał ochotę spojrzeć na but i powiedzieć, że chyba coś przykleiło mu się do podeszwy.

Ale skoro nie oni, to kto?

– To cały czas nie rozwiązuje naszego… – powiedział, zupełnie odruchowo sięgając do lewej ręki i pocierając przedramię.

Snape przerwał mu krótkim gestem i przeszedł do odkryć Pottera, oczywiście z pominięciem jego nazwiska – to by niczego nie ułatwiło. Gdy skończył, skręcili z głównej alejki w o wiele węższą, zarośniętą starymi dębami i kasztanami.

– Więc wygląda na to, że to żaden z nas – mruknął Lucjusz, bardziej do siebie niż do niego. – Swoją drogą jak to odkryłeś? Bo chyba nie wybrałeś się do Azkabanu?

Nagły chłód, który odczuli nie miał nic wspólnego z cieniem rzucanym przez rozłożyste konary i gdy spojrzeli na siebie, w ich oczach mignął ten sam błysk przerażenia, bólu i odrazy. Przeszłość, która niewiele brakowało, a stałaby się Teraźniejszością i Przyszłością.

– Mam swoje sposoby – odparł krótko Severus, wzruszając ramionami.

Nie postawił Osłon – przed każdym innym by to zrobił, ale przed Lucjuszem nie musiał. Obaj przeszli przez ten sam koszmar i obraz, który pojawił się w jego umyśle: zimnej, pogrążonej w wiecznym mroku celi, przeżartych przez rdzę krat, skowyt i błagalne krzyki czegoś, co kiedyś było ludźmi, wszechobecne zimno, głód, smród i nade wszystko beznadzieja – był lustrzanym odbiciem tego, który mógł dojrzeć w oczach starszego czarodzieja.

– Zawsze miałeś różne dojścia – skomentował to Lucjusz, odgarniając laską kilka spadłych z drzewa liści. – Całkiem użyteczne, muszę przyznać. Ale wracając do sprawy, skoro to nie Czarny Pan i nikt z nas, to kto? Bo ktokolwiek to jest i cokolwiek robi, to nadal trwa. Specjalnie nie oglądałem Znaku Dracona przez ten tydzień, żeby łatwiej widzieć jak się zmienia i bardzo pociemniał.

Och, to akurat Snape dobrze wiedział. Faktycznie patrząc na Znak codziennie ciężko było zobaczyć zmiany, ale gdy porównał w myślodsiewni wspomnienia z ponad tygodnia, dostrzegł je z łatwością. Zwłaszcza różnicę między wczorajszym i dzisiejszym. Coraz mocniej zarysowane krawędzie, wyraźniejsze wzory na splotach, bardziej widoczną górę czaszki… Jakby każdego dnia ktoś nakładał na niego kolejną warstwę cienia. Albo jakby COŚ się rodziło.

To COŚ zmieniało ich Mroczny Znak. Pytanie było – CO JESZCZE w nich zmieniało. W równie podstępny, niezauważalny – jeśli ktoś nie zdawał sobie z tego sprawy – sposób.

Tego niestety nie wiedział, tak samo jak nie potrafił powiedzieć, kim ten ktoś mógł być. Wczoraj od wyjścia Granger przeanalizował wszystko od początku, próbując spojrzeć na to z różnych perspektyw, ale prawda była taka, że pespektyw było mało, a wszystkie sprawdzone dotychczas tropy prowadziły w ślepe zaułki. „Płynny Imperius” nie dawał mu spokoju, lecz choć przejrzał połowę swoich ksiąg, nie znalazł żadnej, która mówiłaby o wszczepianiu zalążka magii w… cokolwiek. Wodę, powietrze, jedzenie czy choćby głupi egzemplarz Proroka, z którego mogłaby przez dotyk przeniknąć do ciał i umysłów czarodziejów. Dziś po rozmowie z Lucjuszem planował przejrzeć Dział Ksiąg Zakazanych w Hogwarcie.

I równocześnie instynkt podpowiadał mu, że nie powinien się aż tak bardzo sugerować tym, co mówiła Granger, bo równie dobrze mogło chodzić o coś zupełnie innego. Najważniejsze było nie zamykać umysłu, nie zatrzymywać się na jakimś pomyśle, lecz nieustannie szukać innych rozwiązań. Tylko jakich?!

Gdzieś zza pobliskich drzew dobiegło ich pokrzykiwanie pawi, bardzo podobne do pomiaukiwania kotów i Snape otrząsnął się z zamyślenia. Został jeszcze drugi trop, który rodził bardzo płonne nadzieje, ale w ich sytuacji nic nie mogło zostać zlekceważone.

– Pamiętasz, jak mówiłem wam, że coś może dziać się w Ministerstwie?

– Owszem, pamiętam – przyznał Lucjusz, posyłając mu uważne spojrzenie. – I że to odbija się na ogólnej atmosferze. Rozmawialiśmy o tym z Draco i jeśli mam być szczery, to byłoby idealne rozwiązanie.

– Fakt, że jeden czy więcej wysoko postawionych urzędników wprowadza absurdalne prawa rzucając być może masowo Imperiusa by podporządkować sobie resztę, co odbija się negatywnie na nas wszystkich uważasz za idealne rozwiązanie?

– Och, mój drogi, teraz to zaczynasz brzmieć bardzo melodramatycznie, wiesz? Czy kiedykolwiek tak naprawdę obowiązywały nas jakieś prawa? – na myśl o tym, że Severus Snape nagle zaczął przejmować się prawami i zasadami, Lucjusz parsknął śmiechem. – Poza tym nie wszystkie są absurdalne, popieram jak najbardziej niektóre z nich. I co najważniejsze, na nas to się nie odbija, jedynym negatywnym skutkiem jest reakcja Mrocznego Znaku. Bo z tego co wiem, nie uczestniczyłeś w żadnym pojedynku ani nie maszerowałeś na żadnym proteście, które swoją drogą jakby ostatnio przycichły. Więc mając jako alternatywę powrót Czarnego Pana powiedz, co może nas obchodzić fakt, że inni ludzie na to reagują, czy to czystej krwi, czy mugolskiego pochodzenia? – On ze swoim złotem i Severus ze swoją aparycją i zdolnościami doprawdy nie mieli się czym martwić. – Więc co z tym Ministerstwem?

Snape już miał mu odpowiedzieć, gdy coś w tym co powiedział Lucjusz go uderzyło, choć nie potrafił określić co. Jakby usłyszał jedną fałszywą nutę, która sprawiła, że cały utwór zabrzmiał… dziwnie.

Jego też nie obchodzili inni ludzie, mogli sobie protestować czy być poirytowani, a jedyne absurdalne prawo, które tak naprawdę mu przeszkadzało dotyczyło jego własnego biznesu. Który będziesz mógł przenieść gdzie indziej, szczególnie teraz…

Ale to nie o te nuty chodziło…

Później, nakazał sobie i skinął głową.

– Przyjrzyj się każdemu ze sfery decyzyjnej. Sprawdź czy w ciągu ostatniego… roku nie było żadnych drastycznych zmian w ich życiu, zarówno prywatnym jak i służbowym, jak wygląda ich stan majątkowy, co dzieje się z ich rodzinami… Wszystko, co może łączyć się z próbą wpłynięcia na nich. W jakikolwiek sposób.

Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. Nie potrzebowali słów, by się zrozumieć.

– Jest ich koło dziesięciu, plus ich rodziny… Domyślam się, że nie mogę wydać wielkiego balu, wyjaśnić wszystkiego Narcyzie i czynić tylko honory domu? – westchnął Lucjusz, zerkając z ukosa na młodszego czarodzieja. – Szkoda. Dowiedziałaby się wszystkiego w ciągu jednego wieczora, ale skoro mam zająć się tym tylko ja, powinienem skończyć w tym stuleciu. Mógłbyś choć wziąć na siebie jednego czy dwóch – dodał z wyrzutem.

– Kogo? Gumboila czy Robardsa? – zaproponował zjadliwie Snape. – Poza tym twój pomysł z balem jest… nad wyraz trafiony, pomiń tylko tę część z Narcyzą. Nikt nie może wiedzieć. Nawet Draco – dodał z naciskiem.

Lucjusz poczuł lekkie poirytowanie, nie z uwagi na trzymanie Dracona od tego z daleka, ale dlatego, że Severus tak bezceremonialnie zrzucił wszystko na niego. To prawda, że miał wiele bardzo użytecznych kontaktów i żeby mieć część odpowiedzi wystarczyło porozmawiać porządnie z żoną, ale… wciąż było tego dużo. I pewnie jeszcze chce mieć to na jutro.

– Nie omieszkam zaprosić cię na ten bal.

– Życzę ci powodzenia.

– Rozumiem, że mam nie brać pod uwagę twojego napiętego kalendarza, tak? – Na ścieżce leżał mały kasztan w zielonej łupinie. Lucjusz przysunął do niego koniec laski, wziąwszy zamach uderzył weń mocno i odetchnął głębiej. – Dobrze, ale będziesz musiał trochę poczekać. Nie mogę zorganizować balu na najbliższy weekend i liczyć na to, że ktokolwiek się zjawi. Poza tym obowiązuje mnie etykieta towarzyska, więc nie licz na nic… przed końcem lipca. A w takim razie co TY będziesz robił?

Obaj powiedli wzrokiem za niewielką zieloną kulką, która odbiła się kilka razy od ziemi i znieruchomiała na soczystej trawie kilkanaście jardów dalej.

– Marnujesz talent do Quidditcha – odpowiedział Snape i na widok pełnego zniecierpliwienia spojrzenia zadrgał mu kącik ust. – To i owo. Mam pewne plany, ale powiem ci, gdy uznam że przyszedł właściwy moment. Swoją drogą, gdzie jest Draco?

Blondyn pokręcił głową. Niech cię Merlin kopnie, szpiegu. Wyglądało na to, że Severus tak naprawdę nie ufał nikomu i nie zamierzał dzielić się całą swoją wiedzą, co nie przeszkadzało mu w oczekiwaniu wielu rzeczy od innych. To też go irytowało, ale kolejny raz się poddał się. W końcu to było DLA NICH.

– Jest z Astorią i Narcyzą w Klinice.

Snape uniósł brew w pełnym kpiny zdumieniu.

– Shacklebolt nie chce sprzedać Kliniki tobie, więc wysyłasz tam całą swoją rodzinę? Cóż za… nieoczekiwane posunięcie!

– Och nie – zaśmiał się Lucjusz. – Astoria i Draco mają umówioną prywatną wizytę na Oddziale Kobiecym i udało mi się namówić Narcyzę, żeby im towarzyszyła. Wygląda na to, że Draco posłuchał moich porad, co mnie bardzo cieszy – dodał z nutką satysfakcji w głosie. – Są już wystarczająco długo po ślubie, żeby zacząć myśleć o dziedzicu, nie sądzisz?

Snape pod tym względem nie sądził nic. Czy raczej jego plany zakładały trzymanie się w niedalekiej przyszłości jak najdalej od małych Malfoyów, Potterów, Weasleyów i wszelkich innych „małych” dzięki pomocy panny Granger. Jego myśli powędrowały do Gryfonki i wzruszył ramionami.

– Czyli za jedenaście lat do Hogwartu zawita latorośl Draco.

– Nie, nie tak szybko – przystopował go Lucjusz. – To tylko wstępne badania. Co prawda rodzina Astorii to jedna z najstarszych rodzin czystej krwi, ale przy oszałamiającej ilości charłaków to doskonały pomysł. A właśnie, skoro już jesteśmy przy Klinice, nie miałem okazji ci powiedzieć! W ubiegłym tygodniu spotkałem tam Artura Weasleya.

– Nic o tym nie pisali w Proroku, więc albo zabrakło tam ich wszędobylskich reporterów, albo udało się wam nie pobić.

– Zdziwisz się, jak ci powiem, że bardzo dobrze się nam ze sobą rozmawiało – Lucjusz sam się dziwił, bo istotnie, wszystkie ich poprzednie spotkania polegały na ignorowaniu się nawzajem lub widać było po nich otwartą wrogość. To niesamowite, że Weasley wreszcie cię zrozumiał. – Z początku oczywiście poruszył kwestię mojego podejścia do mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia, ale wszystko sobie ładnie wyjaśniliśmy, a nawet znaleźliśmy punkty wspólne. Uwierzysz, że zgodził się ze mną, że magia to naprawdę potęga? I że podobnie jak….

Dalsze słowa Lucjusza oddaliły się, gdy w umyśle słuchającego go Severusa rozbrzmiewało echem kilka poprzednich. „…podejścia do mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia…”, „mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia…”

I nie tylko to, chwilę wcześniej powiedział to samo. Wtedy, kiedy ci coś nie pasowało!

O cholera. O jasna cholera.

Ledwie garstka słów, niczym promienie słońca, przebijające przez drzewa i rzucające jasne plamki na trawę i kamienistą ścieżkę… Ale wystarczyły, by go oświecić.

– …mile to mnie zaskoczyło, jak ten człowiek się zmienił. Dorósł – usłyszał na nowo głos Lucjusza i zatrzymał się. Od jakiejś chwili szli coraz wolniej i teraz starszy czarodziej również stanął, uśmiechnął się i spojrzał pytająco.

„Jak się zmienił…” „Dorósł.” Cholera, a nie dorósł!

Do tej pory podczas ich rozmów nigdy nie słyszał określenia „czarodzieje mugolskiego pochodzenia”. Nawet gdy Lucjusz dowiedział się o jego dawnym uczuciu do Lily, nie powstrzymało go to od używania słowa „szlamy”. Przy innych zastępował je pejoratywnym określeniem „mugolaki”, choć w jego ustach brzmiało niewiele lepiej. Ale nigdy nie powiedział „mugolskiego pochodzenia”!

Na tle bladej męskiej twarzy wypłynęła inna – o wiele drobniejsza, delikatniejsza, spojrzała na niego z wyraźnym błaganiem w dużych brązowych oczach i szepnęła:

„Proszę. Posłuchajcie mnie. Musicie reagować na to, co się dzieje, tak jak wszyscy. Inaczej nigdy byście się tak nie zachowali…”

– Mój drogi, wyglądasz, jakby ktoś cię spetryfikował – odezwał się Lucjusz.

Severus skinął głową.

– Powiedz mi, co wiesz o Hermionie Granger.

– Co? – roześmiał się Lucjusz. – O Hermionie Granger? Oszalałeś? Co to ma…

– Po prostu powiedz mi, co o niej wiesz – przerwał mu ostro Severus.

– Ale…

– Do cholery, czy to takie trudne?

Lucjusz jeszcze chwilę wpatrywał się w młodszego czarodzieja, próbując zrozumieć, o co mu chodzi, ale gdy ten zwęził niebezpiecznie oczy, uśmieszek spełzł z jego twarzy i zaczął mówić:

– Czarownica mugolskiego pochodzenia, lat dwadzieścia pięć, bo jest rok starsza od Draco, najbliższa przyjaciółka Harry’ego Pottera, Gryfonka… Co chcesz, żebym ci jeszcze powiedział…?

Severus znów pokiwał głową. Dokładnie. Kiedyś była mugolaczką i szlamą Pottera. Tak właśnie brzmiała fałszywa nuta sprzed chwili.

– MUGOLSKIEGO Pochodzenia… Nie tylko Mroczny Znak reaguje na to, co się dzieje. I to nie Weasley się zmienił, a raczej NIE TYLKO on – zamilkł na chwilę, patrząc jak twarz Lucjusza się wydłuża, a w szarych oczach pojawia się błysk zrozumienia. – Nie wiem, do czego ten ktoś dąży, ale zmienia nas wszystkich.

Zrozumienie zastąpiła zgroza i gdyby nie postawił Osłon, oczy Lucjusza byłyby lustrzanym odbiciem jego własnych.

Do dworu wracali w milczeniu, przebiegając wzrokiem wzory wyrysowane kamykami i jednocześnie nie dostrzegając ich. Snape nie zauważał nawet czubków czarnych butów, pojawiających się w zgodnym rytmie na białym tle.

Granger miała rację. Od samego początku miała rację! Ale wobec tego jak ON się zmienił?

W swoim zachowaniu nie widział nic dziwnego. Ale z drugiej strony Lucjusz też nie widział.

Nie miał ochoty rozmawiać z Weasleyami. Nawet z Arturem, choć nigdy nie doszło między nimi do żadnej sprzeczki.

Do… czarodziejów mugolskiego pochodzenia, czyli mugolaków nigdy nic nie miał, do Śmierciożerców dołączył nie dlatego, że ich nienawidził. Więc jego podejście pod tym względem zupełnie się nie zmieniło.

Granger… Owszem, miał z nią teraz częstszy kontakt. Ale irytowała go nadal, tak samo zresztą jak Potter. Dobrze, mniej. Ale pod tym względem nikt nie może dorównać Potterowi. Poza tym kontaktował się z nią tylko z powodu „tej sprawy”. I jej uzdolnień. Bo to, co zrobiła z mugolskimi lekami było wyjątkowe. Chyba fakt, że chciał je wykorzystać, żeby rozwinąć swój biznes i móc uwolnić się raz na zawsze od Hogwartu nie był niczym dziwnym? Wręcz przeciwnie, jego zdaniem to było bardzo po ślizgońsku!

Jeśli chodzi o poczynania rządu, generalnie były mu obojętne. Mogły wpływać na innych, ale on zawsze był aspołeczny, zawsze znajdował sposób, by robić to, co mógł zaakceptować i nie pozwalał sobie niczego narzucać.

Nie miał ochoty ani częściej widywać ludzi, ani przed nimi się chować. Eliksiry pasjonowały go tak samo jak zawsze. Nie ciągnęło go do czarnej magii, ale też nie poczuł do niej nagle wstrętu…

Zawsze stałeś na marginesie społeczeństwa, więc może cokolwiek ten ktoś robi, na ciebie to nie wpływa?

Bo Mroczny Znak Lucjusza już ostatnio był tak żywy jak kiedyś, a jego tylko pociemniał, może to świadczyło, że był bardziej odporny? Ale cały czas ciemnieje. A to znaczy, że niebawem ciebie też to COŚ dosięgnie.

Niebawem. Ale JESZCZE cię to nie dotknęło.

Czując promyczek nadziei podniósł głowę i jego oczom ukazał się niesamowity widok.

Dochodzili właśnie do głównej alejki wiodącej do dworu. Po wielkim trawniku nieopodal przechadzały się dostojnie dwa białe pawie, trzymając dumnie wyprostowane koronowane głowy i ciągnąc za sobą długie ogony, trzeci zaś siedział na pniu ściętego drzewa, tyłem do nich. Ale ich nadejście zwróciło jego uwagę i najprawdopodobniej przestraszył się nieznanego sobie człowieka, bo sfrunął z pnia, rozchylił lekko przepyszny ogon i ruszył po trawie, szeleszcząc nim łagodnie.

Wyglądał…. Wspaniale. Niczym… panna młoda. Pełna niewinności i wdzięku, o smukłej szyi i pełnych kształtach, odziana w jedwabistą suknię z białym trenem, którego biel skrzyła się w promieniach słońca.

Nie wiedzieć czemu nagle zapragnął podejść i… dotknąć miękkich piór, przesunąć po nich ręką. I równocześnie poczuł leciutkie ukłucie w serce, że to tylko ptak i że na pewno by mu uciekł.

– Oktawiusz jest piękny, prawda? – Lucjusz wyciągnął z kieszeni garść orzeszków ziemnych, rzucił je daleko i pawie natychmiast podbiegły w tamtym kierunku.

Severusa ogarnęła dziwna pustka. Powinien zadrwić z przyjaciela, który nadał imiona głupim zwierzętom, ale zamiast tego przełknął ślinę i nie odpowiadając skierował się w stronę schodów na taras.

Nawet jeśli na niego to coś specjalnie nie wpływało, czas był wybrać się do biblioteki w Hogwarcie i nie wychodzić stamtąd, aż nie znajdzie księgi o wszczepianiu zalążków magii.

 

 

Piątek, 2 lipca    (fragment z uśmieszkiem dla tych, którzy czytali SK i GSz 😉

Londyn, Ministerstwo Magii, Kwatera Główna Aurorów

16h45

 

– Hej, wybrańcy, czas się zbierać – zawołał Rich, wstając od biurka i mrugając porozumiewawczo do Harry’ego. – Za kwadrans się zaczyna.

No wreszcie! Harry od pół godziny siedział na krawędzi krzesła, choć należało raczej powiedzieć, że się nad nim unosił. Najchętniej zacząłby się zbierać o wiele wcześniej, ale nie chciał wyjść na idiotę, więc przygryzał wnętrze ust i targał rozpaczliwie włosy, próbując zająć czymś ręce.

Słysząc pierwsze słowa partnera zerwał się, krzesło z peleryną przewieszoną przez oparcie przewróciło się na ziemię i reszta wypowiedzi Richa praktycznie zginęła w przytłumionym łupnięciu.

– Wyluzuj. To nie Ekspres Hogwart, nie odjedzie – rzucił filozoficznie siedzący kilka boksów dalej Anthony, ale o dziwo podniósł się i zaczął przeglądać kieszenie. – Nikt nie widział mojej odznaki?

Zza ścianki dobiegło głośne parsknięcie Klaudii.

– Ten baran kiedyś własnej dupy zapomni.

Zewsząd dobiegło szuranie krzeseł, szelest zwijanych pergaminów i stuknięcia zamykanych zaklęciami szuflad. Harry odwiesił na wieszak swoją szatę, odznakę wsunął do wewnętrznej kieszeni eleganckiej marynarki (bardzo płytkiej, więc łatwo było ją wyjąć, a nikt nie mógł mu jej ukraść), po czym spróbował przygładzić nastroszoną czuprynę.

– Aż dziw, że nie nauczyłeś się jeszcze zaklęcia – skomentowała to Klaudia, czyniąc skomplikowane ruchy różdżką i poluźniony już kok ścisnął się elegancko, a luźne kosmyki włosów przylgnęły do głowy.

– Ginny to nie przeszkadza, a druga taka okazja przydarzy się pewnie za kilka tysięcy lat – odburknął.

Istotnie, okazja była wyjątkowa. Wczoraj Wielka Brytania przejęła od Niemców na rok przewodnictwo w ICW – Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów. W związku z tym Ministerstwo Magii, jak każde inne, zorganizowało uroczysty bankiet, na który zaproszeni byli wszyscy reprezentanci ICW. Oznaczało to setki potencjalnych gości, na całe szczęście jednak ich ilość zawsze ograniczała się do VIPów i niektórych delegatów z ościennych krajów. Tak więc i tym razem mało kto był na tyle zdeterminowany, żeby zdecydować się wybrać do Anglii, by wysłuchać mało godnych uwagi przemówień Ministrów Wielkiej Brytanii i Niemiec i załapać się na równie mało interesujący poczęstunek.

– Nie miałem okazji zerknąć na listę gości, wiecie czy są jakieś babki, z którymi warto by nawiązać stosunki? – spytał w przestrzeń Pete. – Bo wyginiemy jak dinozaury.

Z boksu Klaudii dobiegł trzask pękającego pióra i ostre przekleństwo, a przechodzący obok Andrij poklepał Pete’a po ramieniu.

– Tak. Jest adna olbrimka. Ale jak dla nij ti to za malenkij… interes – i wyszedł, zanosząc się śmiechem.

Harry czym prędzej zerknął na listę i przesunął wzrokiem po spisie gości. Była krótka, ledwie dwadzieścia jeden imion i nazwisk, ale po niektórych trudno było ocenić płeć, nie mówiąc już o rasie.

– Gawain na odprawie nic nie mówił… Poważnie będzie olbrzymka? Może przesłonić sobą innych – wymamrotał do Richa, zupełnie odruchowo drapiąc się po głowie.

– Bez paniki, nie ma, więc przestań, bo już nigdy się nie doczeszesz – uspokoił go jego partner. – Naszemu Andrijowi wyostrzył się dowcip. Poza tym razem z tymi, którzy występują dziś oficjalnie jest nas więcej niż gości z zagranicy, więc teraz to ty wyluzuj. Nic się nie stanie.

Wszystko na to wskazywało. Bankiet odbywał się w Atrium, które zostało dokładnie zabezpieczone. Wczoraj o północy, kiedy ostatnia sprzątaczka opuściła gmach Ministerstwa wszystkie kominki zostały odłączone od Sieci Fiuu, zewnętrzna winda wyłączona, zamknięte zostały również toalety i grupka Aurorów i chłopaków ze Służby Bezpieczeństwa dosłownie przeczesała cały budynek – na ostatnim sprawdzanym piętrze magia zaklęć wciąż jarzyła się w powietrzu.

Dziś w pracy stawili się tylko ludzie z obu wydziałów, kilku pracowników Departamentu Transportu Magicznego oraz najbliższego otoczenia Ministra i brytyjscy reprezentanci ICW. Oczywiście kręciło się pełno osób z zewnątrz – dekoratorów Atrium, muzyków, kelnerów ze „Sweet Paradise” oraz od „Babci Kirke”, tłumaczy czy reporterów, ale wszyscy byli dokładnie sprawdzani.

Goście też pewnie zaczęli już przybywać. Specjalnie na tę okazję Departament Transportu stworzył strzeżony kanał aportacyjny między Atrium i wzgórzem Mole w Norbury Park w południowej Anglii, oraz świstokliki, które otrzymali tylko ci, którzy zapowiedzieli swoją obecność.

Oficjalnym powodem była chęć uniknięcia zamieszania w mugolskim Londynie, tak naprawdę jednak pozwoliło to Służbie Bezpieczeństwa nie tylko przyjrzeć im się zawczasu, ale też upewnić co do ich tożsamości i intencji – na wzgórzu bowiem wszyscy musieli przejść przez bramę, na którą rzucono z tuzin różnych zaklęć, między innymi odpowiednik Wodospadu Złodzieja oraz zaklęcie, które pomagało ustalić czystość zamiarów. Nie działało zbyt dobrze (zdaniem Aurorów było do luftu, ale wynalazł je jakiś pociotek kogoś ze sfery decyzyjnej, zgarnął za to worki galeonów i teraz musieli się z nim bujać), dlatego Harry najchętniej pozabierałby wszystkim różdżki. Co prawda zgodnie z niepisaną zasadą na tego typu uroczystościach goście nie powinni ich używać i trzymać je głęboko schowane, ale to mu nie wystarczało. Ostatnią rzeczą, jaką dziś potrzebowali to porwanie lub morderstwo.

Niestety odebranie różdżek nie wchodziło w grę. Dlatego prócz występujących oficjalnie Aurorów i pracowników Służby Bezpieczeństwa Gawain wyznaczył cztery zespoły, które w cywilnych ubraniach miały wmieszać się między delegacje różnych krajów i nie spuszczać z nich oka. A zwłaszcza z ośmiu OP – Osobistości Priorytetowych, od których nie wolno im było się oddalać na odległość zasięgu Tarczy. Harry’emu przypadła Marijke Van Averneat, belgijska członkini Rady Delegatów i choć cieszył się, że Gawain wreszcie go wyróżnił, dziękował Merlinowi, że nie dał mu Kingsleya. Ciężar odpowiedzialności był… miażdżący.

Ginny, kiedy się o tym dowiedziała, stwierdziła, że to idiotyzm, bo przecież każdy musiał go poznać. I dokładnie o to chodziło Gawainowi. Była to wiadomość „rozpoznaliście Harry’ego Pottera, ale jest wielu innych, których nie rozpoznajecie”. Zawierała też inną, dyskretną ale oczywistą – gościom mówiła, że są bardzo ważni i doskonale chronieni, a komuś, kto nie miał dobrych intencji… że będzie lepiej, jak daruje sobie cokolwiek planował, bo i tak nie ma szans.

– W formularzu dla gości zaznaczyłem, że nie toleruję ani odrobiny soli, mam nadzieję, że dostawcy żarcia wzięli to pod uwagę – westchnął żarliwie Daniel, podchodząc do drzwi.

Rich pchnął je i obejrzał się na Harry’ego.

– Mam kiepską nowinę. Słyszałem od „Babci”, że formularze dostali dopiero wczoraj, więc chyba skorzystali z porad Trelawney.

Merlinie, tylko nie Trelawney!, pomyślał jeszcze bardziej żarliwie Harry.

Przy niej wszyscy byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

 

 

Pluckey, Nawiedzony Dwór

O tej samej porze

 

Wraz z nastaniem dnia Rookwood wrócił do starego zwyczaju ukrywania własnej gry. Był w tym dobry, w dodatku tym razem miał o wiele większą motywację. Zaczął już, gdy Dris zjawił się na wczesne śniadanie i kontynuował, gdy przeszli do gabinetu. I szło mu tak doskonale, że na zewnątrz po wczorajszych rozterkach nie pozostało ani śladu. Chyba setny i zarazem ostatni raz przejrzeli ruchome zdjęcia i notatki dotyczące każdej obecnej na bankiecie osoby, wycinki z gazet, wybrane wspomnienia Rookwooda, plan Ministerstwa i przeanalizowali każdy, nawet najmniej prawdopodobny scenariusz.

Pół godziny temu Dris poszedł się przygotować. Doskonale się składało, bo wyraźnie miał dość powtarzania mu tych samych wskazówek i ostrzeżeń, chyba na równi z Rookwoodem, który miał dość jego spokojnego, wręcz protekcjonalnego tonu głosu, powolnego czyszczenia różdżki, tego jak chodził, jak się uśmiechał czy jak oddychał. Merlinie, ogólnie wszystkiego.

– Musisz przyznać, że dobrze się prezentuję – powiedział Dris, stając w drzwiach.

Rookwood obrzucił go krótkim spojrzeniem i odwrócił wzrok, żeby nie widzieć jego radosnego uśmiechu.

– Zajęło ci to więcej czasu niż kobiecie.

– Och, mój drogi, teraz to przesadziłeś! – roześmiał się Arab, wchodząc do gabinetu. – Jesteś dziś strasznie kąśliwy, mam wrażenie, że się stresujesz, ale zupełnie niepotrzebnie, wierz mi. Plan jest idealny, twoje wspomnienia nieocenione, więc wejdę tam bez problemów, wybiorę najlepszy moment i… – uniósł ręce w górę.

– Więc idź już – warknął Rookwood i wymaszerował na korytarz.

W tym momencie dotarł do granicy tego, co mógł znieść. Każde słowo było krokiem naprzód.

Uśmiechając się Dris spojrzał na zegarek i przygładził wąsy. Istotnie, nadszedł czas odmienić życie wielu ludzi.

Rozdziały<< Trzeci Raz – Rozdział XITrzeci Raz – Rozdział XIII >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz