Trzeci Raz – Rozdział XXX

Kochani, zanim zaczniecie czytać – chciałam przestrzec, że ten rozdział nie będzie lekki i przyjemny…

Druga sprawa – dedykuję go Dubhean – za poradę odnośnie Gibraltaru oraz… „za całokształt” 😉 Za wszystkie porady, pomoc, pogaduszki… Kochana, dziękuję Ci bardzo!


Połączenie obowiązków Ministra z zastępstwem Szefa Aurorów już w normalnej sytuacji pochłaniałoby wiele czasu, a teraz mieli sytuację kryzysową i poważnie zastanawiał się nad skorzystaniem ze Zmieniacza Czasu. W zasadzie jedynym powodem, który go od tego powstrzymywał był fakt, że z racji swojego… swoich stanowisk na pewno złamałby zasadę „nikt nie może cię zobaczyć” – przez jego gabinet i biuro Gawaina przelewał się tłum ludzi i sam już nie wiedział kogo widział, a kogo nie i gdzie będzie musiał za chwilę pójść. Merlinie, nawet nie bardzo umiał powiedzieć, co robił i czuł się, jak wypluty.

Dris wyglądał lepiej. Może dlatego, że jest młodszy. Choć ta sytuacja odbiła się również na nim; wczoraj wieczorem stał się wyraźnie spięty i, jak na niego, bardzo oszczędny w słowach, choć jego mina wystarczyła, by ludzie bez szemrania robili, co do nich należało.

– Zobaczymy, co znalazł Roger – dodał Dris, siadając w fotelu i odstawiając herbatę na stolik obok. – Na naradzie za pół godziny musimy uzgodnić linię postępowania z ICW i bez tej wiadomości będzie…

W tym momencie drzwi otwarły się i do gabinetu wszedł Cox.

– Kingsley… Dris – odezwał się cichym, trochę zachrypłym głosem, odchrząknął, ale nie dodał nic więcej, tylko podszedł do nich i wyciągnął na powitanie rękę.

Uścisk jego dłoni był zadziwiająco delikatny, lecz czarodziej przeciągnął go; jakby się wahał i jednocześnie jakby nie chciał, by ustał. Był trochę jak cień uścisku; cień, który chce zostać w miejscu, choć powinien pójść dalej.

– Dobrze, że prosiłem wczoraj Aidana, by cię wtajemniczył – powiedział do Drisa ze słabym uśmiechem, po czym usiadł na brzegu trzeciego fotela i pochyliwszy się do przodu oparł łokcie o kolana. – Żeby nie przeciągać… – zaczął, patrząc na podłogę. – Znalazłem sposób na zamknięcie Portalu. Ktoś musi przejść przez niego dobrowolnie. Będąc świadomym tego, co robi. Te-Z-Drugiej-Strony przejdą wcześniej, żeby tu nie zostać, gdy Portal się zamknie.

Przejść dobrowolnie…? Zrozumienie, co to oznacza zajęło Kingsleyowi kilka sekund, tak nieoczekiwana i szokująca to była nowina. A wtedy poczuł, jak do żołądka wpadł mu olbrzymi kamień. Tak olbrzymi, że na chwilę odebrał mu oddech i głos. Dobrowolnie… To znaczy…

Merlinie przenajświętszy, to znaczy… Nie umiał, bał się to powiedzieć choćby w myślach.

– Ja to zrobię – oświadczył Roger.

Oddech wrócił, lecz słowa nie. Kingsley poderwał opuszczoną nie wiedzieć kiedy głowę, ale nie był w stanie się odezwać. Nie! Roger, nie! Dławiąc się pokręcił nią gwałtownie.

– Tak – powtórzył miękko Cox, widząc jego reakcję.

– Nie! – gdy Roger uśmiechnął się lekko, uderzył ręką w podłokietnik i zawołał, zrywając się. – Nie zrobisz tego!

– Kingsley… przestań. Proszę.

– … Nie!

Lecz wydawało się, że to były tylko puste słowa, które odpływały, ledwo zostały wypowiedziane, ginęły, nie pozostawiając po sobie nawet echa.

– Spokojnie – odezwał się Dris. – Roger… Przejrzałeś wszystkie akta? Może jest jakiś inny sposób, o którym jeszcze nie wiemy?

– Przecież skoro otworzyliście Portal podczas badań, musieliście go jakoś zamknąć?! – poparł go prędko Kingsley, siadając z powrotem.

– Owszem – westchnął ciężko Cox. – Nie mogę wdawać się w szczegóły, ale… Za pierwszym razem Niewymowni myśleli, że powrót jest możliwy. A za drugim zrobił to Rookwood. Tylko on może… MÓGŁBY wszystko uratować, nie… nie odchodząc przy tym.

Nadzieja, którą na chwilę poczuł Kingsley okazała się ledwie muśnięciem skrzydła motyla, równie zwiewnym, a gdy znikła, wszystko stało się jeszcze bardziej ciężkie i ciemne.

– Więc poczekamy, Roger – zaprotestował, próbując odepchnąć od siebie mrok. – Może za chwilę znajdziemy Rookwooda…

– A jeśli go nie znajdziemy? – przerwał mu Cox, patrząc w rozświetlone blaskiem porannego słońca okno. To miał być jego ostatni poranek i od wczoraj zdążył się z tym pogodzić. Nie było to łatwe i tym bardziej nie chciał, by ktoś niweczył ten wysiłek. – Sam w to nie wierzysz, Kingsley. Rookwood uciekł, jest teraz daleko stąd, każdy na jego miejscu by to zrobił. Możemy czekać, jeśli chodzi o szukanie go, ale nie jeśli chodzi o życie ludzi. Portal zamyka się sam, gdy Te-Z-Drugiej-Strony nasycą swój głód lub gdy zabraknie im ofiar. Tymczasem w Londynie mają ich pod dostatkiem i stają się coraz bardziej zuchwałe, ledwie wczoraj zniknęło prawie dwadzieścia osób. Wygląda na to, że są bardzo wygłodniałe i że jest ich coraz więcej, więc na szybkie zamknięcie Portalu nie ma co liczyć. Ile jeszcze setek ludzi musi umrzeć, żebyś uznał, że… nie można już dłużej czekać i trzeba to powstrzymać? – mówił cicho, powtarzając na głos swoje własne argumenty z wczoraj. I z dzisiejszej bezsennej nocy. I poranka. – A wtedy kto z nas to zrobi? Ty? – spojrzał na Kingsleya. – Jesteś Ministrem, wykluczone.

Przez rozpacz, zalewającą umysł czarnoskórego czarodzieja, niczym ostrze sztyletu przebiło się króciutkie ukłucie strachu i ugodziło go prosto w serce. Bogowie, nie! Ale też nie Roger!

Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Cox zerknął na siedzącego obok Araba.

– Ty też nie. To nawet nie jest twoja ojczyzna, tylko nam pomagasz… – pokręcił głową. – Znacie jeszcze kogoś, kto byłby na to gotów? Czy też ogłosicie, że Ministerstwo szuka kogoś, kto by się poświęcił, nie mogąc przy tym nic wyjaśnić?

Po tych słowach na chwilę zapadło dławiące milczenie.

Jedno życie zamiast setek innych… Cox powtarzał to sobie nieustannie. Nie było innego wyjścia, któryś z nich musiał to zrobić zanim te stwory dopadną ich wszystkich. Bo tak się stanie, tylko wtedy ich życia nie będą miały takiej samej wartości.

Oni chyba też to pojęli, bo siedzieli w ciszy. Więc nadszedł czas.

To była chwila, którą wyobrażał sobie od wczoraj wiele razy; myślał, że był na nią gotów, lecz wtedy to była tylko wyimaginowana scena, teraz zaś niczym fala zalało go Zrozumienie. I o dziwo pchnęło dalej. Już czas.

– Dlatego… – odezwał się w końcu – proszę… Nie utrudniajcie mi tego. – Podjął decyzję i w pewnym sensie funkcjonował teraz jak automat. I musiał iść do przodu, gdyby zaczął rozważać sens tego, co robi, złamałby się i pewnie stchórzył. – Zrobiłem wszystko, co należy… – w nocy przejrzał krótki testament, żeby mieć pewność, że zadbał o wszystkich mu bliskich. – Pożegnałem się… – Nie mógł nic powiedzieć rodzinie, ale spędził z nimi wieczór, patrzył na nich w nocy i spojrzał ten ostatni raz przed wyjściem. – Teraz chciałbym móc wyjść stąd w spokoju. O nic więcej was nie proszę – podniósł się i ruszył powoli do drzwi. – Nie mówcie nic, niech tak zostanie… – położywszy rękę na klamce spojrzał również i na nich i uśmiechnąwszy się lekko pokręcił głową, po czym wyszedł.

Nie było sensu mówić „do widzenia”.

 

Kingsley siedział w fotelu niczym półprzytomny. Gorączkowo próbował podjąć jakąś decyzję, lecz Merlinie, lata sprawowania tego urzędu nie przygotowały go na coś takiego!

I musiał ją podjąć teraz, natychmiast! Bo za chwilę miało być już za późno. Ta presja jeszcze bardziej niż cokolwiek innego sprawiała, że coraz trudniej było mu zebrać myśli.

Jego uczucia przypominały statek, lichą łupinkę, którą huragan ciskał na szczyt fal po to, by potem zepchnąć w dół – ledwie któraś decyzja zaczynała przeważać, ledwie wspięła się na samą górę, natychmiast spadała z krzykiem, który rozrywał mu serce i duszę.

Chciał powstrzymać Rogera, ocalić go, zaproponować cokolwiek innego, czy nawet przytrzymać na siłę… lecz ledwie o tym pomyślał, w głowie pojawiał się obraz porywanych ludzi, którzy nie mieli już nigdy wrócić. Portal nie miał się zamknąć, póki nie zginą wszyscy… Na myśl o tym oczami duszy widział setki czarodziejów idących jeden za drugim, niczym sznur skazańców na szubienicę.

Jeden zamiast setek.

Ale nie Roger! Merlinie, nie on!

Ale dlaczego? To, że nie znasz innych nie oznacza, że ich życie jest mniej warte od jego… Po KAŻDYM zostają ci, którzy cierpią.

W takim razie kto?

NIE WIEM! Ale to nie może być on!

– Nie on! Musimy go powstrzymać! – wyrzucił z siebie, zrywając się i zataczając jak pijany. – Dris, musimy go…

 

Dris podtrzymał Kingsleya i zatrzymał w miejscu.

– Słyszałeś, o co prosił. Pozwól mu zrobić to, co uważa za słuszne.

– Dris, nie! Znajdziemy jakieś inne rozwiązanie! Musimy…

– Przestań myśleć jak przyjaciel jednego człowieka, a zacznij jak Minister tysięcy ludzi. Jak wyobrażasz sobie spojrzeć im w oczy wiedząc, że mogłeś uratować ich bliskich? – spytał i ścisnął mu ramię. – Poza tym być może jest coś, o czym Roger nie mógł nam powiedzieć i dlatego podjął taką decyzję? Albo czuł się winny? W każdym razie prosił, by mu na to pozwolić i to jest dokładnie to, co musimy zrobić.

Wiedział, że powstrzymując Kingsleya ryzykował swoją pozycją, i to bardzo. Dotychczas Kingsley aprobował wszystkie jego decyzje i zaczynał mu ślepo ufać, lecz ta mogła zrujnować most zaufania, jaki między nimi istniał i pogrzebać pod gruzami jego marzenia.

Jednak nie miał innego wyjścia – dopiero teraz zrozumiał do końca zagranie Gusa; ten szczwany drań nie „przypuszczał”, że Ministerstwo będzie chciało się z nim ułożyć – on miał absolutną pewność! Tylko on mógł to zrobić i biorąc pod uwagę, że te jakieś straszydła pojawiły się w Londynie, należało je zagnać z powrotem na drugą stronę. Nie zamierzał dać się porwać! Poza tym należało jak najszybciej zakończyć tę sprawę, miał wystarczająco dużo na głowie w związku z Gusem.

W ostateczności zaś zawsze mógł wyeliminować Kingsleya i posadzić na jego miejscu kogoś innego, w końcu prędzej czy później to musiało nastąpić.

 

Kingsley poczuł, jak osuwa się z powrotem w fotel, a gorycz porażki wbiła go weń jeszcze bardziej. W swoim życiu widział już ludzi ryzykujących i poświęcających się za innych. Scrimgeour, Moody, Dumbledore, Harry… Nawet Snape… Te nazwiska i twarze ożyły w jego głowie niczym upiory, a ich szepty, że poświęcenie istnieje kaleczyły jego udręczoną duszę.

Ale wtedy była wojna! Teraz to nie powinno się dziać! Więc to, co robił Roger to było coś zupełnie innego!!

A może wcale nie? Sam nie wiedział, czyj głosik w jego głowie to powiedział, jego czy upiorów. Bogowie, nic już nie wiedział. Przestawał cokolwiek ogarniać. Mógł tylko czuć i teraz czuł wyraźnie, że lichy stateczek nie zatrzyma się na dole fali, na którą się wspiął i właśnie runął w dół. Tylko przebije dziobem wzburzoną powierzchnię i osunie się w głębinę.

Dokładnie jak Roger…

– Zostaw mnie – szepnął do Drisa przez ściśnięte gardło. – Idź na naradę i nie czekajcie na mnie.

Arab uścisnął mu ramię, zabrał swoją herbatę i powoli wyszedł z gabinetu.

Słysząc dźwięk zamykanych drzwi Kingsley pochylił się i ukrył twarz w dłoniach i w momencie, gdy poczuł łzy pod palcami, jak przez mgłę usłyszał czyjś zdławiony szloch.

Jakaś jego część chciała być teraz z Rogerem i zamierzał tu zostać i choć w ten sposób mu towarzyszyć.

 

 

West Wood pod Oxfordem,

Kwadrans później

 

Jeszcze w Ministerstwie, idąc przez Atrium Roger Cox zastanawiał się, jak uda mu się znaleźć Portal – przecież ten w Departamencie Tajemnic był widoczny. Lecz z każdym krokiem nabierał pewności, że mu się uda, tak samo jak z każdym krokiem był coraz bardziej sam, choć wciąż otoczony przez ludzi.

I gdy zjawił się na małej plaży nad jeziorkiem, koło wioski czarodziejów, to jego Dusza odnalazła drogę. Stąd, z miejsca, do którego dotarł nie było już odwrotu.

Ruszył więc przed siebie, chłonąc wzrokiem brąz piasku, zieleń drzew i błękit nieba. Nie odliczał kroków, nie myślał… nie czuł – możliwe, że jakaś jego część już umarła, albo odpłynęła tam, gdzie zostało wszystko, co warte było życia. Tak samo zniknął strach.

Nogi zaniosły go za pierwszą linię drzew. Zatrzymał się przed trzema dużymi świerkami, zarośniętymi krzakami oraz paprociami i w jednym miejscu dostrzegł połamane gałęzie i zdeptane liście.

To musiało być tu.

Postąpił krok do przodu, sięgnął przed siebie ręką i… dotknął Jej. Zasłony. Wyraźnie odchylonej na bok – czy to za sprawą sił z Tej czy Tamtej Strony.

– Jestem – szepnął niemal bezgłośnie.

Jak na sygnał, dookoła naraz zaroiło się od czegoś… przerażająco OBCEGO, czego nie widział, ale wyczuwał; ni to muśnięcia, ni szarpnięcia, jakby coś przemykało prędko koło niego. To musiały być Te-Z-Drugiej-Strony, wracające tam, skąd przyszły.

Roger czekał, aż ta niesamowita procesja do Świata Umarłych ustanie. Wtedy odwrócił się i ogarnął ostatnim spojrzeniem Świat Żywych. Kolory, kształty… Wystawił jeszcze twarz na ostatni promień słońca, złapał w rękę ostatni podmuch wiatru… po czym przeszedł przez Zasłonę, zaciągając ją za sobą.

 

Świat odetchnął z ulgą. Wpierw niepewnie, potem coraz śmielej rozświergotały się ptaki. Bardzo szybko zawtórowały im żaby z szuwarów i zaczęły prawdziwy żabi koncert, głusząc zupełnie pluski dochodzące z brzegów jeziora. Skądś dobiegło pierwsze stukanie dzięcioła, do którego wkrótce dołączyły kolejne, a wesołe echo sprawiło, że las rozbrzmiał nieustannym terkotem.

Te dźwięki zbudziły pszczoły, muchy, ciężkie chrząszcze oraz świerszcze i powietrze wypełniło monotonne bzyczenie i o wiele głośniejsze, rytmiczne cykanie.

Chwilę potem rozległ się cichy tętent i na ścieżkę niedaleko wypadła mała sarenka. Zwierzątko bryknęło śmiesznie tylnymi nóżkami, zamarło, a gdy gdzieś za jego plecami rozległo się ostrzegawcze szczeknięcie sarny, zerwało się jak szalone i pomknęło w głąb lasu.

Nie przebrzmiało jeszcze echo małych kopytek, gdy kilkanaście jardów dalej zaszeleściły liście i spomiędzy nich wychyliła się głowa małego zajączka.

Już w chwilę potem cały las zbudził się do życia.

 

 

Dover

09:30

 

– Pieprzony złodziej! – wrzasnął za Gusem sprzedawca w jednej z nadmorskich budek z pamiątkami.

Przecisnąwszy się między licznymi turystami Gus wypadł na zatłoczoną alejkę i czym prędzej wmieszał się między ludzi, ściskając w ręku mugolski ołówek i zestaw kolorowych kopert z kartkami pocztowymi.

Jego dość wątpliwą przepustkę do wolności.

Dopiero kilka zejść na plażę dalej usiadł na niewielkim murku, położył na kolanie pierwszą kartkę, ze zdjęciem olbrzymich, białych klifów w Dover i zaczął pisać.

 

 

To powinno wystarczyć – oczywiście pod warunkiem, że list nie zostanie przechwycony. Bo na miejscu Drisa przechwytywałby i kontrolował choćby listy międzynarodowe, skoro niemożliwością było wstrzymywanie tysięcy przesyłek dziennie w kraju.

Dlatego też napisał jeszcze dwa identyczne listy, włożył je do kopert i zaadresował:

 

MINISTERSTWO MAGII
Do Aurorów / Wydziału Bezpieczeństwa   WAŻNE  PILNE
MAROKO, RABAT

 

Zamierzał wysłać je w odstępstwie jednego dnia; miał nadzieję, że Dris, znalazłszy dwa listy uspokoi się i rozluźni kontrolę, czy nawet zniesie ją zupełnie i trzeci dotrze do miejsca przeznaczenia.

Podniósłszy głowę spojrzał prosto na morze – po wczorajszym lekkim deszczu powietrze oczyściło się, świeciło słońce i daleko na horyzoncie widać było niewyraźny zarys klifów w pobliżu francuskiego Calais. Tak blisko i tak daleko. Gdyby tylko mógł wydostać się z Anglii, choćby na drugą stronę Kanału…

Widok na chwilę przesłoniła mu jakaś duża grupa turystów, a gdy ujrzał na powrót jasną, nierówną od góry plamę skojarzyła mu się z innym, dość podobnym widokiem.

Gibraltar! Atlas! Maroko!

O Merlinie!

Miał szansę jedną na tysiąc, że się uda. Jedną na milion! Ale miał!

Tak jak z Dover widać było Francję, tak z Gibraltaru widać było Maroko. Różnica polegała na tym, że Dover znajdowało się W Wielkiej Brytanii, Gibraltar zaś był tylko terytorium zależnym.

Tyle i aż! Od zawsze, gdy Brytyjczycy musieli coś zorganizować, ciągle przytrafiały się nieporozumienia, czy chodzi tylko o terytorium Wielkiej Brytanii czy również terytoria zależne!

Nieustanne zmęczenie, które odczuwał znikło, zastąpione przez nagłe ożywienie i Gus prędko znalazł miejsce, w którym mógłby rzucić na siebie Kameleona.

 

Prawie pół godziny zajęło zwabienie jakiejś sowy wracającej na pocztę w Hogsmeade i porwanie jej. Wtedy rzucił Zaklęcie Kameleona również na nią, skupił się na plaży u podnóża Skały Gibraltarskiej, nabrał głęboko powietrza i zawahawszy tylko na moment obrócił się na pięcie.

To mogło kosztować go życie jak i mu je wrócić.

 

Uczucie ściskania trwało o wiele dłużej niż zwykle, zanim jeszcze otworzył oczy, poczuł palącą gorąc i już wiedział, że mu się udało!

Uchyliwszy powieki ujrzał rozciągający się przed nim pas morza, po drugiej stronie którego wznosiły się pofałdowane góry Atlas. Afryka. Maroko. Niemal o wyciągnięcie ręki.

Każdy inny na jego miejscu zachwycałby się głębokim błękitem, usianym białymi plamkami, znaczącymi grzbiety fal, wielkimi, małymi i malutkimi statkami oraz cieszył słońcem, morską bryzą na twarzy, wiatrem rozwiewającym włosy, lecz Gus widział tylko ciemny, jeszcze trochę zamglony kształt gór. Dla niego były obietnicą wolności.

Obietnicą, bo idiota, który zdecydował się rozszerzyć blokadę granic na wszystkie terytoria zależne zamiast uwięzić go na jak najmniejszej powierzchni kraju mógł również zdecydować przechwytywać sowy na Bermudach czy na wyspach Turks i Caicos.

Już zaraz się przekonasz!

Trzęsącymi się lekko dłońmi wyciągnął z kieszeni jeden list, rozejrzawszy się dookoła podał sowie kopertę i zdjął z niej Kameleona.

– Leć. I pospiesz się!

Sowa łypnęła krzywo w kierunku, z którego dobiegł jego głos, jednym mocnym machnięciem skrzydeł wzbiła się w powietrze i pofrunęła w kierunku ciemnego, nierównego pasa gór.

Nie tylko Gus obserwował jej lot – ludzie na plaży pokazywali ją sobie palcami, lecz tylko on wstrzymywał oddech i bał się mrugać powiekami, by nie przegapić widoku, którego jednocześnie tak bardzo nie chciał ujrzeć – jak sowa nagle znika, przechwycona magią.

Gdyby kontrola poczty obejmowała Gibraltar, powinna zniknąć jakoś teraz… Może kilka jardów dalej… A może jeszcze dalej…? Nie miał pojęcia, gdzie przebiegała magiczna granica, ale…

Nagle gdzieś z boku rozległ się głośny krzyk. Gusem aż podrzuciło i spojrzał w tamtym kierunku – kawałek dalej stał jakiś chłopak i przyglądał się sowie przez mugolską wersję omniokularów. Sekundę później odsunął je i gestykulując w kierunku nieba zaczął coś wołać po włosku, Gus zaś poczuł się, jakby ktoś wepchnął mu rękę do gardła, złapał za żołądek i zaczął go wyciągać.

??!!!!!!

Bo znikła??! Zobaczył jak znikła??

Błyskawicznie odwrócił się i spróbował odnaleźć na szarym, nagle odległym o całe miliardy mil paśmie kształt sowy, lecz nic nie dostrzegał. Mimo to szukał jej desperacko, aż od wytężania wzroku zaczęły boleć go oczy.

Nie było jej! Nie było…!!!

Jasny, cholerny, pieprzony szlag!!!!! Nie panując nad sobą Gus zaklął pod nosem i kopnął mocno piasek. Wiatr porwał jego słowa, lecz pióropusza piachu, który sypnął aż na siedzącą przed nim parę nie sposób było nie zauważyć; kilka osób rozejrzało się z lekkim zaskoczeniem, ale ich uwagę natychmiast przykuł krzyczący Włoch.

Gus posłał mu mordercze spojrzenie, jakby to była jego wina i jeszcze raz popatrzył w niebo.

Nie miał innego wyjścia, jak spróbować wysłać kolejne listy z Anglii. Trzy, jak zamierzał. Albo tysiąc.

Jeśli Książę Pieprzony Wice-Minister Benhammada znajdzie list z Gibraltaru i inny z Anglii, może się uspokoi, złagodzi kontrolę i może – może wtedy mu się uda…?

Lecz nie bardzo w to wierzył. On by nie odpuścił, a znał Drisa na tyle dobrze, że wiedział, że nie wolno go lekceważyć. Do tej pory jego wychowanek przewidział wszystkie jego zagrania i za każdym razem go blokował, więc teraz pewnie też będzie to robił.

 

Do młodego chłopaka z lornetką podszedł jego przyjaciel i klepnął go w ramię.

– Co się drzesz?

– Miała list! Mówię ci! Tam poleciała sowa z listem w łapach!!

Przyjaciel wytrzeszczył na niego oczy, zerknął na niebo i z powrotem na chłopaka.

– Giuseppe, bredzisz. Jaka sowa? Jaki list? Ileś ty wczoraj wypił?

 

Od drugiego brzegu sowę oddzielało raptem dwanaście mil – przebycie tego dystansu zajęło sowie nieco ponad kwadrans, bo pomógł jej dość silny północno-zachodni wiatr. Trochę spychał ją w kierunku Algierii, strosząc delikatne piórka, lecz ptak co jakiś czas korygował lot. Znalazłszy się wreszcie nad lądem wzniósł się na wyższy pułap i kontynuował drogę do odległego Rabatu.

 

 

Wtorek, 20 lipca,

Londyn, Ministerstwo Magii

Tuż przed 11-tą

 

To był pierwszy raz, gdy na widok Ministerstwa Severus nie poczuł poirytowania. Ba, w pewnej chwili ogarnęło go nawet rozbawienie – gdy zewnętrzna winda dotarła do Atrium; przez krótki moment, zanim kabina nie zjechała na sam dół, miał wspaniały widok na dziesiątki ludzi.

Nie miał też ochoty przekląć starego czarodzieja, który wziął od niego różdżkę do kontroli, po prostu cierpliwie czekał, aż mu ją odda (na szczęście zaliczał się do bardzo wąskiego grona osób, które miały prawo ją zatrzymać).

I czuł się tak od samego rana. Zbudziwszy się, przez dobrą godzinę nie potrafił zebrać myśli. Jego ciało również było w dziwnym stanie; wpierw nie reagowało na nic, a potem… wręcz przeciwnie.

Pomógł w końcu zimny prysznic i kawa na śniadanie, lecz tylko trochę. Bo choć próbował analizować aluzje i rebusy Hermiony Granger, szło mu to równie ciężko jak czarowanie przy użyciu kija od miotły zamiast różdżki.

Ale trudno się dziwić – trudno rozwiązywać zagadki, jeśli myślami błądzicie daleko, daleko stąd, gdzieś w chmurach, a jak cudem skupicie się na rozmowie, którą macie przeanalizować… cóż, jest to rozmowa z osobą, która ten błogi stan wywołała.

Jeden raz z Hermioną Granger miał zmienić Wszystko. Bogowie, już zmienił!

Ledwie przymykał oczy, wracał jej głos, jej dotyk, smak, zapach, jej słowa… Nie, nie musiał nawet zamykać oczu, ich chwile razem ożywały na tle białej firanki w oknie, boazerii na ścianie…

Nigdy nie był w ten sposób całowany – z zupełnie rozbrajającą delikatnością, czułością zmieszaną z jakąś szaloną desperacją i dzikim głodem. Ale bez tej delikatności i czułości mógłby się obyć. Za to wiedział z porażającą jasnością, że nigdy nie zapomni czegoś innego – jej głosu szepcącego jego imię, gdy wiła się od jego pieszczot, powtarzającego je niczym mantrę zmieszaną z błaganiami i wołającą je, gdy wreszcie ją wziął oraz gdy doszła.

Dotychczas nienawidził swojego imienia, ale teraz… zaczynał pragnąć usłyszeć je jeszcze raz. I jeszcze. I znów. Zaczynał tęsknić za tym dźwiękiem na równi z jej ciałem.

Nigdy już seks z jakąkolwiek kobietą nie będzie taki sam – tego był absolutnie pewny. Inne mogłyby wołać go nawet głośniej, ale żaden „John”, „Adam” czy „Blaise” nigdy nie będą brzmiały tak, jak „Severus”.

Chwilami czuł, jakby to był pierwszy prawdziwy seks w jego życiu. Kiedy nie udawał nikogo innego, kiedy był sobą i kobieta, z którą był znała go i akceptowała. Pewnie dlatego odrzucał niezbyt liczne i jeszcze mniej udane wieczory z czasów, gdy wymykał się z balów organizowanych przez Śmierciożerców. Wtedy przecież też grał, musiał się pilnować i nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę odprężenia.

Do tej pory po każdym stosunku zawsze chciał jak najprędzej zniknąć – żeby móc wreszcie być sam, bo to oznaczało, że mógł wreszcie przestać udawać. Teraz zaś marzył, żeby to powtórzyć i zostać. By znów poddała się jemu – właśnie jemu. Severusowi. I by mógł trwać w błogim stanie, czując ją koło siebie.

Wieczorem. Dziś wieczorem, pomyślał, zbliżając się do gabinetu Ministra i opanował chęć spojrzenia na zegarek. A teraz skup się na tym, co masz zrobić.

– Shacklebolt – rzucił na powitanie, wchodząc do środka.

– Witaj, Snape – odpowiedział siedzący za biurkiem rosły czarnoskóry czarodziej i krótkim skinieniem głowy podziękował sekretarce za wpuszczenie gościa. – Przyszedłeś w sprawie Rookwooda, tak? Siadaj – machnął ręką w kierunku krzesła.

Ostatni raz, gdy Severus widział Kingsleya Shacklebolta był podczas własnego procesu sześć lat temu, potem widywał już tylko jego zdjęcia w gazetach, lecz teraz mógłby przysiąc, że od tamtego czasu minęły co najmniej dwie dekady.

Zwykle dumnie wyprostowany mężczyzna, promieniejący godnością i spokojem dziś wyglądał jak swoje przeciwieństwo. Ramiona mu obwisły, pochylona i przechylona lekko na bok głowa kiwała się nieznacznie, jakby nie miał już siły jej utrzymać, twarz poznaczyły głębokie bruzdy, a zwykle bystre oczy zasnuł jakiś cień.

Oczywiście ostatnie wydarzenia musiały się na nim odbić, ale czy tylko? Czy też może jeszcze coś…?

Czas było to wybadać.

– Również – odparł, siadając i poprawił surdut. Wczoraj, rezerwując mu spotkanie Granger zaznaczyła je tylko jako „Bardzo ważne”, lecz po wczorajszych rewelacjach w Proroku powód nasuwał się sam. – Przypuszczam, że od wczoraj sytuacja się nie zmieniła?

– Dałbym Wszystko, żeby tak się stało – w głosie Shacklebolta zabrzmiał jakiś dziwny ton. – Niestety nie. Możesz nam jakoś pomóc?

– Mogę wam podać listę miejsc, w których Rookwood może się ukrywać, choć jeśli nie zamknęliście granic sekundę po jego ucieczce, moim zdaniem szukanie go to strata czasu.

Czarodziej milczał chwilę, patrząc na jakieś miejsce na biurku.

– Możliwe – stwierdził w końcu. – Ale równie dobrze mógł chcieć zostać, choćby po to, żeby się na tobie zemścić. Nie przyszło ci to do głowy? – sięgnął po pióro i rozejrzał się za czystym pergaminem.

Severus uśmiechnął się kącikiem ust.

– Uważasz, że tak bardzo chciałby mojej głowy, żeby ryzykować własne życie?

Sam był całkowicie pewien, że Augustus nie planował się na nim mścić. Po powrocie Czarnego Pana uczestniczyli razem w wielu spotkaniach Wewnętrznego Kręgu i nieraz odniósł wrażenie, że gorliwość Rookwooda w spełnianiu rozkazów i umiłowanie dla swego mistrza były tylko na pokaz, jednak czarodziej był zbyt cwany, by dać się na tym złapać, nawet nie znając się na Oklumencji. Co innego Bellatrix… Ona nie spoczęłaby, zanim by go nie dopadła!

– Nie wiem – wzruszył ramionami Shacklebolt i rozprostował świeżą rolkę. – Dobrze, Snape, mów, tylko szybko.

Severus podał mu kilka adresów miejsc, które przyszły mu do głowy, a które z Rookwoodem nie miały nic wspólnego i opisał je dokładnie. Tak jak Lucjusz, za dawnych czasów Augustus był kimś na kształt przyjaciela i nie zamierzał teraz w żaden sposób pomagać Aurorom go szukać. Chodziło mu o to, żeby w trakcie długich wyjaśnień przyjrzeć się uważnie zachowaniu Shacklebolta by móc wychwycić zmiany, gdy za chwilę przejdzie do prawdziwego powodu tego spotkania.

– To wszystko? – spytał Minister, kończąc zapisywać mozolnie ostatnie szczegóły i podnosząc głowę.

Severus odchylił się lekko w fotelu, założył nogę na nogę i strzepnął z czarnej nogawki jakiś paproch.

– Jeśli chodzi o Rookwooda owszem – powiedział powoli. – Ale jest jeszcze coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. Mianowicie twój mały-duży projekcik.

Przez dobre kilka sekund Shacklebolt nie reagował. Potem zmarszczył brwi i posłał mu trochę zagubione spojrzenie.

– Jaki „mały-duży projekcik”? O czym ty mówisz?

– Ty wiesz, ja wiem, więc możesz darować sobie udawanie.

 

Kingsley patrzył na Snape’a w milczeniu kolejną chwilę. Myślenie w tym momencie przypominało brnięcie pod prąd w rzece melasy i nawet jeśli udawało mu się zrobić krok czy dwa przed siebie, gęsty, bezwzględny nurt porywał go ze sobą w przeciwnym kierunku.

Niecałą godzinę temu Paul zawiadomił go, że Portal jest zamknięty. To oznaczało, że nikt więcej już nie umrze, że jeden z dwóch problemów przestał istnieć, ale choć to była dobra nowina, Kingsley nie potrafił spojrzeć na nią w ten sposób, ponieważ odczuwał jeszcze mocniej niż dotychczas to, co ze sobą niosła – ból po śmierci przyjaciela i koszmarne wyrzuty sumienia, że na to pozwolił. Wyrzuty, które miały go prześladować do końca jego dni.

Merlinie, nie mieli nawet ciała do pogrzebania. Będąc świadkiem śmierci Syriusza Blacka powinien był o tym pomyśleć, ale zupełnie zapomniał i wiadomość od Paula była kolejnym cierniem wbijającym mu się w serce.

Teraz próbował odsunąć ból na bok, tylko po to, by móc dalej pracować – Roger tego przecież właśnie chciał: by życie mogło toczyć się dalej – lecz nie dawał rady. Dlatego dobrą chwilę zajęło mu zrozumienie słów Snape’a.

A gdy je zrozumiał, równie powoli do głowy przyszedł mu Projekt TR. Mały, ale poważny projekt, który zaczął z czterema osobami, na które mógł liczyć. Z których dwie już nie żyją…

Z niemałym trudem odepchnął od siebie tę myśl i wrócił do Projektu. Ale jak to możliwe, żeby Snape o nim wiedział?

Niemożliwe.

– Snape, o czym ty mówisz? – powtórzył.

 

Reakcje Shacklebolta zupełnie nie pasowały do kogoś wciągniętego w sprawę Imperiusa, za to Severus wyczuwał w nich coś innego. Nie umiał jeszcze powiedzieć CO, lecz jego instynkt nakazywał mu ostrożność – Minister mógł nie mieć z tą sprawą nic wspólnego, za to istniało ryzyko, że miał jakiś kontakt z człowiekiem od Imperiusa. W takim razie Severus nie mógł powiedzieć nic takiego, co mogłoby naprowadzić tamtego na ślad jego i Granger, gdyby w jakiś sposób dowiedział się o tej rozmowie.

– O twoim pomyśle, jak Zapanować nad chaosem – odparł z lekkim naciskiem. – W Ministerstwie… I nie tylko – cóż, w stanie, w którym się znajdował nic lepszego nie przyszło mu do głowy, lecz na początek mogło być. Przede wszystkim brzmiało niewinnie i w razie czego można było to podciągnąć pod aluzję dotyczącą zatrudnienia Benhammady jako doradcy.

A jednak możliwe, uznał Kingsley. Chwilowo nie potrafił sobie wyobrazić, jakim cudem Severus Snape dowiedział się o ich spotkaniu, skoro nawet prasa niczego nie zwęszyła, ale w końcu miał przed sobą podwójnego szpiega, który musiał umieć nie tylko zdobywać wiadomości, lecz również wyciągać wnioski.

– Nie mam pojęcia, jak się o tym dowiedziałeś… ale skoro wiesz, to zakładam, że nie masz nic przeciw. Dotychczas nie obchodziła cię polityka.

– Gdybyś ograniczył się tylko do Ministerstwa, istotnie by mnie to nie obchodziło.

Kingsley zmarszczył brwi. Poza Ministerstwem mamy zająć się również brytyjskimi delegatami do ICW… Lecz przecież to już zupełnie go nie dotyczy…

– Nie rozumiem, w czym ci to przeszkadza.

– Powiedzmy, że nie lubię, jak się mnie od czegoś… zmusza.

Zmusza? Merlinie, jakie zmusza, do czego…? Kingsley potarł czoło, próbując odzyskać jasność myśli, lecz melasa w umyśle przerzedziła się tylko odrobinę, za to ta rozmowa zaczynała go męczyć.

Jeśli Snape czuł się do czegoś zmuszany, to nie mogło chodzić o Projekt TR. Więc może…

– Chodzi ci o ustawę o obrocie substancjami leczniczymi?

– To jest jeden ze skutków.

Jeden ze skutków. Prócz zmęczenia w Kingsleyu zaczęła wzbierać irytacja.

– Snape, posłuchaj mnie – odezwał się, patrząc na niego ciężko. – Jeśli masz coś do mnie, albo do Ministerstwa ogólnie, to powiedz to otwarcie. Bo… nie jest to moment, kiedy mam ochotę bawić się w słowne potyczki i gierki. Rozumiesz? – ten milczał, co było jeszcze bardziej denerwujące i Kingsley wręcz czuł, jak złość sączy się w każdą komórkę jego ciała i zaczyna palić, niczym kwas rozlany na gołej skórze. – Po twojej rozprawie zrozumiałem, że byłeś po naszej stronie i nawet nabrałem do ciebie szacunku. Więc jeśli nie chcesz, żeby to wszystko szlag trafił, zacznij mówić z sensem. Albo się wynoś.

To nie to. Coś było cholernie nie tak. Co – Severus nie miał pojęcia, ale na pewno to nie miało związku ze sprawą Imperiusa. Pierwsze wrażenie odniósł, gdy Shacklebolt powiedział, że dałby WSZYSTKO, by już złapali Rookwooda – w jego głosie nie brzmiała determinacja i chęć złapania Śmierciożercy, ani nawet wściekłość za zamordowanie Robardsa… ale gorycz, porażka i niewysłowione cierpienie. Potem czarodziej najwyraźniej skojarzył jego aluzje z czymś innym, a później z kretyńską ustawą, która bez wątpienia go dotyczyła. Zaś ostatnia reakcja już zupełnie do tego nie pasowała – nie doszukał się w nim śladu niepokoju, Shacklebolt nie próbował uciekać wzrokiem… za to zaczął się wściekać, co jak na kogoś uchodzącego za uosobienie spokoju było wręcz szokujące.

– Cóż, sądzę, że w takim razie najlepiej będzie, jak się pożegnamy – stwierdził, wstając. – Szacunek byłego Aurora i Ministra Magii do byłego Śmierciożercy i mordercy to coś, co… należy pielęgnować.

– Wyjdź. Proszę cię, wyjdź.

Te słowa nie wiedzieć czemu skojarzyły się Severusowi z tym, jak kazał wynosić się Russel ze swojego gabinetu i uznał, że istotnie, czas było się zbierać.

Poza tym miał to, po co przyszedł. Pewność, że Shacklebolt nie miał nic wspólnego ze sprawą Imperiusa. Co kombinował, jaki był jego „mały-duży projekcik” – to już Severusa nie obchodziło, nie przyszedł tu zbawiać świata.

– Powodzenia w szukaniu Rookwooda – powiedział z lekkim uśmieszkiem.

– …Dziękuję.

Gdy wychodził, spojrzał na Shacklebolta jeszcze raz i nagle rosły czarodziej za biurkiem wydał mu się mały, drobny i… szalenie kruchy.

 

Był już w połowie drogi do holu z windami, gdy z jakiegoś gabinetu trochę dalej wyszedł mężczyzna ubrany w białą szatę. Na jego widok pospiesznie zamknął drzwi i postąpiwszy do przodu zatrzymał się pośrodku korytarza, zastępując mu drogę.

– Severus! – zawołał. – Snape! – dorzucił, a jego śniada twarz rozbłysła w uśmiechu. – Na Allaha, jak to dobrze, że Minister pana wezwał! Sam zamierzałem to zrobić, ale jak widzę, Kingsley mnie ubiegł.

Severus zatrzymał się trzy kroki od niego i zmierzył go lodowatym spojrzeniem. Często stawał dalej od rozmówcy, lecz tym razem to nie był jego wybór. Coś – wygląd, zachowanie, postawa, ton głosu, mowa, ba – każde słowo!… w zasadzie Wszystko w tym mężczyźnie go odrzuciło. Zdarzało mu się już spotkać ludzi, do których natychmiast czuł instynktową niechęć czy odrazę, ale rzadko kiedy to uczucie było tak silne jak teraz. Było jak niewidoczny mur, który między nimi wyrósł i z każdą sekundą się poszerzał.

– Minął czas, kiedy odpowiadałem na wezwania – wycedził i dorzucił z lekkim grymasem. – PANIE Benhammada.

Arab stropił się wyraźnie, ale niemal natychmiast odzyskał panowanie nad sobą, co również mu się nie spodobało.

– Tak, tak, znam pańską historię. Rzekłbym… pasjonująca – pogłaskał się po krótkiej brodzie. – Czytałem „Ostateczne Zwycięstwo”, po angielsku naturalnie, więc wiem, że w czasie Drugiej Wojny stał się pan innym człowiekiem i zgodził zostać szpiegiem Zakonu.

Przedziwne wrażenie wzmogło się i przerodziło w fizyczne napięcie, jakby zesztywniała każda komórka jego ciała i każdy włosek na skórze zjeżył się w proteście. Innym człowiekiem??

Merlinie, jeśli Benhammada również nie miał się stać innym, a przede wszystkim MARTWYM człowiekiem, czas było stąd odejść!

Ale nie bez krótkiej nauczki. Och nie!

– Doprawdy? W takim razie polecałbym obniżyć aspiracje i sięgnąć po wersję arabską. Bo najwyraźniej niewiele pan zrozumiał. A teraz, skoro już to ustaliliśmy, nie będę pana zatrzymywał – uprzejmym słowom towarzyszył krótki, kontrastujący z nimi ruch głowy, którym kazał Benhammadzie zejść mu z drogi. I z oczu. I to prędko.

Twarz Araba poszarzała lekko, nozdrza zadrgały i kilka długich sekund obaj mierzyli się spojrzeniami tak ostrymi, że wydawały się ciąć powietrze między nimi, aż w końcu czarodziej uśmiechnął się dziwnie i cofnąwszy się pod ścianę gestem pokazał mu, że może przejść.

Nie zmieniając wyrazu twarzy ani na jotę Severus ruszył ku windom. I przez cały czas czuł na plecach wzrok tamtego.

 

Gus mówił kiedyś, że nie wróży dobrze człowiekowi, który ma przeciw sobie Severusa Snape’a. Dris wspominał właśnie tamtą rozmowę i… uśmiechał się, przyglądając odchodzącemu czarodziejowi.

Gus mógł tak myśleć, bo nie miał możliwości, jakie stwarzał układ z Ifrytem.

Dlatego bardzo szybko stłumił złość, która go ogarnęła, uspokoił się i rozluźnił. Wszystko, co mu było potrzebne to osobisty kontakt, jak właśnie taka krótka rozmowa.

Od teraz Severus Snape odpowie na twoje wezwanie, kiedy tylko zechcesz.

Rozdziały<< Trzeci Raz – Rozdział XXIXTrzeci Raz – Rozdział XXXI >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz