Trzeci Raz – Rozdział XIII

się w najbardziej strategicznych punktach Atrium i zarazem w pobliżu OP każdego z nich.

Echo oklasków ucichło i zastąpiło je szuranie krzeseł, które od razu zginęło w gwarze rozmów, wybuchach śmiechu i odgłosach kroków dziesiątek osób, otwierając tym trudniejszą część wieczoru.

Przestronne nagle Atrium zwęziło się i ściany i sufit zaczęły napierać na Harry’ego z każdej strony. Jednocześnie chyba nigdy dotychczas nie postrzegał wszystkiego tak jak teraz: czas toczył się jak zawsze, jednak miał wrażenie, że przepływa obok niego w zwolnionym tempie, że widzi i słyszy wyraźniej, ODCZUWA wszystko, jakby to jego mózg obracał się na przyspieszonych obrotach.

Merlinie, właśnie pisze się historia… Był tego pewien. Ile dałby za to, by móc obrócić szybciej jej karty i zajrzeć do tego, co nadchodziło…!

Leciwy Hiszpan z lewej strony podniósł się z trudem z krzesła. Harry podtrzymał go z uśmiechem.

– Wspaniała mowa. Koniecznie trzeba to uczcić – stwierdził trzęsącym się głosem stary czarodziej i poprawiając różową pikowaną szatę, podobną do podomki ciotki Petunii rozejrzał dookoła. – Wie pan może, gdzie…

– Po drugiej stronie fontanny – odparł domyślnie Harry, śledząc kątem oka drobniutką blondynkę, Marijke Van Averneat trzy jardy dalej, która ruszyła właśnie w tamtą stronę z dźwięcznym postukiwaniem obcasów. – Pozwoli pan sobie pomóc…

Ledwie wyłonili się zza fontanny, ujrzeli dwa rzędy stołów, ciągnące się wzdłuż ścian z kominkami, uginające się od potraw z różnych krajów, bogatej zastawy i dekoracji. Na widok kwiatów poruszających lekko płatkami, fruwających złotych motyli, przysiadających czasem ludziom na ramionach czy włosach, rozległo się kilka kobiecych westchnień pełnych zachwytu. Mężczyźni byli bardziej praktyczni i większość tłoczyła się już przy kelnerach serwujących drinki i mocniejszy alkohol.

Harry podprowadził hiszpańskiego czarodzieja do jednego z kelnerów, stanął przy sąsiednim stoliku i dostrzegł nadchodzącego Gawaina w towarzystwie czarownicy oraz czarodzieja z Departamentu Transportu Magicznego. Cała trójka minęła ich energicznym krokiem i podeszła do punktów teleportacyjnych, którymi aportowali się goście.

Wszyscy już przybyli, jesteśmy w komplecie, więc pewnie będą je przestawiać z aportacji na deportację, uznał Harry.

Marijke utknęła koło ruchomego obrazu zasłaniającego wyjście z najbliższego kominka, więc Harry wychylił się trochę, by rzucić okiem na szefa. I zobaczył, jak jeden z punktów błyska nieregularnie.

Albo przestawiają jeden po drugim, albo… Na wszelki wypadek oparł się plecami o ścianę, tak by mieć dobry widok na koniec Atrium i swoją OP.

 

 

Pół godziny później

 

Kinsgely podziękował za krótką rozmowę korpulentnej czarownicy z Francji, podszedł do najbliższego stołu po kolejny nowy talerzyk i przysunął do siebie stojącą trochę dalej tacę z potrawami kongijskimi. Sam nie miał żadnych specjalnych życzeń jeśli chodzi o menu, ale był to ukłon w stronę Babajide i wyraźnie było widać, że nikt prócz ich dwóch ich nie tyka. Nakładał sobie właśnie dużą łyżkę fumbwy, czyli liści duszonych w maśle z orzeszków ziemnych, trochę manioku i kawałek suszonej ryby, gdy usłyszał za sobą piskliwy, nosowy głos.

– Kogo my tu widzimy! Minister Shacklebolt!

Merlinie, proszę, tylko nie ten kretyn… Korzystając z okazji, że nikt prócz stojącego nieopodal Aurora nie mógł zobaczyć jego twarzy przewrócił oczami.

– Quillon – odparł, odstawiwszy talerzyk i odwrócił się z ciężkim westchnieniem. – Moja obecność nie jest tajemnicą, szczególnie od… – zerknął na zegarek – praktycznie dwóch godzin.

– Owszem, co było widać i słychać. Porywająca mowa, sam ją pan pisał?

Stojący przed nim Quillon Toad uśmiechnął się szeroko i Kingsley musiał przyznać, że Harry miał rację, mówiąc że jeszcze nigdy nie widział, by nazwisko oddawało tak dobrze czyjąś aparycję. Bo Toad pod każdym względem przypominał żabę: wąskimi ustami, które rozciągały się w fałszywym uśmiechu od ucha do ucha, licznymi pryszczami na twarzy, wyglądającymi jak purchle, obwisłą skórą pod brodą, swoją posturą i kolorem szat. Oraz czasami jadowitymi uwagami, rzucanymi na ogół za plecami. Tylko charakter nie pasował – był równie tchórzliwy co Pettigrew, będąc w Ministerstwie od wielu lat zawsze opowiadał się po stronie, która akurat wygrywała i Kingsley do dziś nie pojmował, jakim cudem załapał się do ICW.

– Jak to kiedyś komuś powiedziałeś, mam od tego ludzi – spojrzał z góry na niskiego czarodzieja. – Ale cieszę się, że ci się podobało, bo dobiegły mnie słuchy, że sugerowałeś, że powinienem zmienić ekipę.

Toad upił trochę wina i otarł palcem usta.

– Było naprawdę doskonałe. Tylko… Może odrobinę za długo rozwodził się pan na temat Hogwartu i możliwości, jakie daje szkoła. Przy starej McGonagall i równie starej kadrze nauczycielskiej o to ciężko.

 

Marijke dało się bardzo łatwo pilnować; czarownica wdawała się w bardzo długie pogawędki nie odstępując od stołu z wyśmienitymi skądinąd belgijskimi frytkami i niepewność i zdenerwowanie Harry’ego dość szybko zbladły. Nie znikły zupełnie, o nie, ale nie trawiły go tak jak na początku. Atrium powoli przybrało zwykłe rozmiary i trzymając się wciąż w pobliżu pozwolił sobie na krótkie dyskusje z gośćmi, nałożył sobie odrobinę duszonej w winie wołowiny i kilka frytek. Jednocześnie podpatrywał zachowanie innych Aurorów, starając się czegoś od nich nauczyć – dla niego zarówno rola „tajniaka” jak i ochrona tak wielu wysoko postawionych osobistości była zupełną nowością, ale przecież zawsze jest ten pierwszy raz, prawda?

Kilka minut temu zbliżył się do niego Kingsley. Zerknął na nietknięte jedzenie na jego talerzyku, szturchnął lekko w żebro i szepnął, mrugając porozumiewawczo.

– Tylko się nie przejedz.

Stojący dalej Daniel, który go pilnował zrobił do Harry’ego minę. Pięknie, widać już się z ciebie nabijali. Zdrajcy jedni. Ale Harry nie miał czasu się odgryźć, bo z boku napłynęła ciężka woń perfum i podeszła do nich niska, pulchna czarownica, wołając „Monsieur Le Ministre!”. Od ciężkiego różanego zapachu zakręciło mu się w głowie, więc zaczął przechadzać się między niewielkimi grupkami ludzi podjadając frytki, a gdy kilka chwil później obrócił się, po Francuzce z wyjątkiem perfum nie zostało ani śladu, zaś koło Kingsleya pojawił się Ropuszec – jak w sekrecie nazywał Toada, którego wyjątkowo nie cierpiał. Kojarzył mu się z Umbridge.

Harry ruszył w ich kierunku, minął Marijke i odstawiwszy talerzyk stanął tyłem do nich.

– Poza tym – mówił właśnie Ropuszec – ktoś mógł się pogubić i nie wiedzieć, z jakiej okazji jest ta przemowa, przejęcia przewodnictwa w ICW czy może utworzenia Hogwartu…

– Przy następnej takiej okazji wezmę pod uwagę twoje uwagi.

Sądząc po kpiącym tonie głosu chłopak z łatwością mógł wyobrazić sobie minę Kingsleya.

Koło niego pojawiła się fioletowa szata ciemnoskórego czarodzieja i równocześnie Toad wymamrotał na odchodnym:

– A może szósta rocznica KORONOWANIA.

W Harry’m aż zagotowało się z wściekłości. !!!!!!! Ty gówno!!! Jak… Kingsley złapał go za łokieć i ścisnął mocno, zatrzymując w miejscu, gdy nagle usłyszeli głośne stuknięcie odstawianej na stół szklanki i czyjś głos:

– W moim kraju pies, który ośmieliłby się ugryźć swojego pana już leżałby martwy na ziemi. Zwłaszcza pies, który nie wie, po której stronie stoi jego buda.

??????

Rozmowy w najbliższym sąsiedztwie zamilkły jak nożem uciął. Harry i Kingsley wymienili zszokowane spojrzenia, odwrócili się równocześnie i ujrzeli stojącego tuż za nimi młodego Araba.

Mężczyzna ubrany był w śnieżnobiałą galabiję – wąską, długą aż do ziemi szatę, której przód i ramiona haftowane były złotem oraz białe buty, na głowie zaś miał równie białą chustę, którą przytrzymywały dwie czarne opaski.

Stojący jeszcze chwilę temu kawałek dalej Daniel wyrósł przy Kingsleyu jak duch, a kątem oka Harry dostrzegł podbiegających ku nim dwóch Aurorów.

Arab skłonił lekko głowę przed Ministrem i znów spojrzał na Toada zmrużonymi oczami.

– Minister Shacklebolt ma na głowie całe państwo, więc nie może reagować na tego typu prowokacje, ale ja z przyjemnością wystąpię w jego imieniu – mówiąc to uczynił gest, jakby chciał sięgnąć do kieszeni.

Lecz nawet jej nie dotknął. Daniel jednym płynnym ruchem wyciągnął swoją różdżkę i przycisnął mu nią rękę do biodra. Równocześnie Michael odgrodził go od Kingsleya, a Bob osłonił plecy Ministra.

Dopiero wtedy Harry podskoczył do Marijke. OP byli ważni, ale Minister był najważniejszy. Zaskoczona czarownica cofnęła się, ale przytrzymał ją, omiatając wzrokiem otoczenie i ściskając różdżkę, którą nie wiedzieć kiedy wydobył.

– Proszę się nie odsuwać.

To wszystko trwało raptem kilka sekund. W czasie tych kilku sekund stojący bliżej ludzie rozpierzchli się na boki, ci stojący dalej zauważyli, że coś się dzieje i postąpili ku nim, ale o dziwo zamiast krzyków panowała względna cisza.

Arab nawet nie spojrzał na Daniela – nie odrywał pałających pogardą oczu od Toada, który nagle zmalał o dobrych kilka cali, zbladł i potoczył dookoła spłoszonym wzrokiem.

– Nie… niemiałem nic złego… PanieMi-strze… Był żart. Tylko… taki żart… – wybełkotał.

W tym momencie bardziej niż kiedykolwiek przypominał żabę. I aż chciało się na niego nastąpić i go zgnieść!

– Masz wyjątkowe poczucie humoru, Quillon – skwitował Kingsley. Jego głęboki, spokojny głos sprawił, że napięcie w powietrzu gwałtownie opadło i wszyscy się rozluźnili. – Szkoda, że tylko tyle – dodał z rozczarowaniem. – Najlepiej będzie, jak wrócisz do domu zabawiać nim rodzinę, nie nas.

Mówiąc to wskazał go ruchem głowy Michaelowi. Lecz Toad nie potrzebował pomocy – wycofał się kilka kroków tyłem, odwrócił i niemal pobiegł za fontannę.

Ktoś parsknął głośno, rozległo się kilka śmiechów i dookoła buchnął gwar, o wiele głośniejszy niż przed incydentem.

– Dziękuję ci bardzo, mój drogi – Kingsley poklepał Daniela po ramieniu i wyciągnął do Araba rękę. – Książę Benhammada, czyż nie? Nie mieliśmy jeszcze okazji porozmawiać. Miło mi pana poznać.

Daniel i Bob rozstąpili się. Arab podziękował im krótkim skinieniem i uścisnął mocno rękę Kingsleya.

– Cała przyjemność po mojej stronie, panie Ministrze. I proszę pominąć „księcia”.

 

Widząc, że sytuacja wraca do normy, ale Daniel i Bob wciąż pilnują Kingsleya, Harry odwrócił się do Marijke, chowając różdżkę do kieszeni.

– Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć.

– Pan… mnie pilnuje? – zapytała zaskoczona czarownica.

– Auror Harry Potter. Jestem dziś pani cieniem – uśmiechnął się Harry.

Jej wzrok, jak wszystkich innych powędrował do czoła chłopaka, ale niemal natychmiast spojrzała na młodego Araba.

– Zna pan tego człowieka? Wygląda… szalenie sympatycznie – zarumieniła się lekko.

TO było dla Harry’ego nowością i to bardzo mile widzianą. Miał już dość cisnących się do niego ludzi i powtarzanego nieustannie „TEN Harry Potter”?

– Książę Idris Benhammada, syn króla Arabii Saudyjskiej – wyjaśnił, przypominając sobie listę gości.

Nic więcej o nim nie wiedział, ale już go lubił. Człowieka, który publicznie nakopał Toadowi nie można było nie lubić.

 

Kingsley posłał swojemu rozmówcy zaskoczone spojrzenie.

– Nie dba pan o tytuł?

– Och, to tylko tytuł. Który nigdy się nie zmieni – wzruszył ramionami w odpowiedzi Arab. – Nie wdając się w rodzinne historie, jestem dwunastym synem mojego ojca, więc o panowaniu nie mam co marzyć. Dlatego proszę mówić mi Dris. Będę zaszczycony – skłonił głowę, przechylając ją lekko w prawo.

Kingsley gestem kazał jednemu z kelnerów podać nową szklankę z sokiem z dyni, bo poprzednią czarodziej odstawił tak gwałtownie, że część napoju rozlała się na stół.

– W takim razie bardzo panu dziękuję, Dris – obaj uśmiechnęli się do siebie. – Ale Quillonem Toadem nie ma się co przejmować. Gdybym miał zawracać nim sobie głowę, dawno bym oszalał.

Dris Benhammada rzucił okiem w stronę fontanny, pochylił się lekko ku niemu i powiedział cicho.

– Panie Ministrze, proszę nie odebrać tego jako pouczanie, nie śmiałbym, ale na pańskim miejscu pozbyłbym się go z rządu i ICW, i to szybko.

– Niestety to nie jest takie proste.

Na twarzy Drisa pojawił się zagadkowy uśmieszek.

– Ależ oczywiście, że jest. Bardzo proste i bardzo niewinne.

Kingsley rozejrzał się dookoła. Czarodzieje oraz czarownice wciąż dyskutowali w niewielkich grupkach, lecz posyłali w ich stronę zaciekawione spojrzenia i wyraźnie nadstawiali ucha. Nie mając ochoty rozmawiać przy nich na takie tematy wskazał Drisowi drugi koniec Atrium.

– Może przejdźmy się.

 

Gdy Minister Wielkiej Brytanii i ubrany po arabsku czarodziej minęli reprezentanta Niemiec i starszą czarownicę z Irlandii Południowej, kobieta urwała w pół zdania i oboje chwilę patrzyli na dwóch mężczyzn.

– Widziałam, że na wzgórze przyleciał na przepięknym latającym dywanie.

– Ja nie. Za to widziałem jak zwijali dywan i stawiali przy nim strażnika. To trochę próżne, nie sądzi pani? Szczególnie, że aportacja jest o wiele praktyczniejsza.

– Próżne? – zaśmiała się czarownica. – Tu nie chodzi o to, czy aportacja jest lepsza czy nie, ale o WEJŚCIE.

Niemiec zerknął na Araba i musiał przyznać jej rację. Wyglądało na to, że mogliby zacząć śpiewać, a i tak nikt nie zwróciłby na nich uwagi. Oczy wszystkich były zwrócone na tajemniczego czarodzieja.

– Nie miałam jeszcze okazji zamienić z nim słowa…

– Ja też nie. Ustąpię pani pierwszeństwa – odparł z nutką goryczy w głosie.

– Ależ z pana dżentelmen!

 

Idąc wolno Kingsley i Dris zatrzymali się koło odgrodzonych czerwonymi linami punktów aportacyjnych.

– Wydaje się pan całkiem dobrze znać naszą historię – zauważył Kingsley, patrząc na wyrysowane na ziemi duże kwadraty.

– Bo w ramach edukacji, jaką u nas odbierają synowie władcy państwa jest dużo historii innych krajów i polityki. Oczywiście mugolskiej – wyjaśnił Dris, gładząc palcem liny. – Ja też ją odebrałem, choć w moim przypadku to było trochę bez sensu, ale prawda jest taka, że ta wiedza zawsze się przydaje. A ponieważ jestem czarodziejem, uznałem że należy poznać również historię magiczną. NASZĄ historię. I wie pan co? Zakochałem się w niej. Zwłaszcza w waszej. Dwie wojny, karygodna rola Ministerstwa Magii, Zakon Feniksa, podwójny szpieg, trójka dzieci, które przeciwstawiły się Voldemortowi… – pokręcił głową z niedowierzeniem. – Proszę mi wierzyć, do dziś zdarza mi się wertować „Ostateczne Zwycięstwo”, w wydaniu angielskim naturalnie, takie to pasjonujące! Więc wiem, z czym miał pan do czynienia jako Minister, wiem że udało się panu odbudować ten kraj…

Setki różnych scen, faktów przeleciały Kingsleyowi przez głowę z prędkością błyskawicy i już-już miał potaknąć, gdy Dris zawiesił głos i dało się w tym wyczuć jakieś ALE.

– Tak? – Arab wyraźnie się zawahał, więc dodał ośmielającym tonem. – Proszę mówić, zapewniam pana, że nie wezmę tego za pouczanie.

– Doskonale, panie Ministrze. Słuchanie pouczeń to przejaw inteligencji władcy, a nie głupoty czy słabości – odparł z aprobatą Dris. – Moim zdaniem jesteście za słabi. Żeby mieć gwarancję, że za chwilę nie pojawi się jakiś sukcesor Voldemorta potrzebujecie dużo więcej. Na to oczywiście trzeba czasu i właśnie czas się za to zabrać. Powinien otoczyć się pan potężnymi czarodziejami i zbudować silne państwo. Imperium. Tak silne, by żaden zwariowany czarnoksiężnik nawet nie odważył się pomyśleć, by je przejąć. Tylko w ten sposób da pan ludziom gwarancję spokoju, którego oczekują.

Z całej postawy Drisa emanowała pewność i siła, tak rzadka wśród ludzi, z którymi Kingsley miał do czynienia. I to, co mówił było zbieżne z poradami zmarłego niedawno Clarka Feleo, jego doradcy.

Hmmmm…. Ten Dris brzmi całkiem…do rzeczy.

Oczywiście nie zamierzał się w nic angażować, podejmować pochopnych decyzji, nic z tych rzeczy! Przecież to był obcy człowiek, którego poznał kilka minut temu. Po prostu… może dobrze byłoby móc spotkać się choćby prywatnie i porozmawiać na ten temat…? Wymienić opinie. Tylko tyle.

Jakby świadomy burzy wątpliwości i pragnień jaką rozpętał tymi słowami w Kingsleyu, Dris przekrzywił głowę i spojrzał na niego z uśmiechem. To było… uspokajające. I cichy głosik w głowie Kingsleya, doszukujący się problemów i źródeł skandalu politycznego poddał się wreszcie, co czarodziej przyjął z dużą ulgą.

– Muszę przyznać, że to bardzo ciekawa rozmowa – stwierdził i złapał się na tym, że bezwiednie bawi się kolczykiem. – Z chęcią bym ją kontynuował, ale w innej scenerii – rzut oka na kilka osób patrzących wyraźnie na nich tłumaczył narastający szmer za ich plecami i mówił sam za siebie. – Moglibyśmy się spotkać… powiedzmy w poniedziałek wieczorem? Na luźną wymianę poglądów?

Dris skłonił przed nim głowę, a gdy ją podniósł, Kingsley dostrzegł rozbawienie na jego twarzy.

– Pod jednym warunkiem, panie Ministrze. Mógłby pan… – mężczyzna urwał i zaśmiał się cicho – poprosić kogoś, by pokazał mi wejście do waszego Ministerstwa przez toalety? Nigdy czegoś takiego nie widziałem!

Obaj wybuchnęli śmiechem. Kingsley wyłowił spośród coraz liczniejszych ludzi czarną, zmierzwioną czuprynę i przechylił się ku Drisowi.

– Oczywiście. Poproszę Harry’ego Pottera, może być? Ale to dopiero jak skończy się bankiet, a póki co zostawię pana na pastwę wielbicielek i wielbicieli.

– Niech Allah ma mnie w swojej opiece – roześmiał się Dris.

Kingsley podszedł do Daniela, odwrócił się i zobaczył, jak drobna blondynka rzuciła zabójcze spojrzenie Siobhan Grace z ICW z Irlandii i niemal podbiegła do Araba…

 

 

Pluckey, Nawiedzony Dwór

Dwie godziny później

 

– Potem przyszła reprezentantka z Dublina, Minister Niemiec, sama Szycha z ICW, jakiś staruszek z Hiszpanii… Nie będę ci ich wyliczał, ale w sumie przyszli wszyscy. Wszyscy, Gus, rozumiesz? A na samym końcu zjawił się również Robards – roześmiał się Dris. – Ucięliśmy sobie wspaniałą pogawędkę i gdy wspomniałem, że moim zdaniem liczy się komunikacja między departamentami, myślałem, że mnie uściska! Już widzę, że zostaniemy przyjaciółmi. A potem, jak już wszyscy się deportowali, nasz… może nie Pożądany Numer Jeden, ale prawie, oprowadził mnie po toaletach. Coś okropnego! Nie mów mi, że ty też właziłeś do środka, spuszczałeś wodę i zlatywałeś na dół?!

– Oczywiście! A ponieważ byłem Niewymownym, nie wolno mi było się nawet odezwać! – odparł Rookwood i obaj wybuchnęli śmiechem.

Na dworze było jeszcze jasno, ciepło, więc rozsiedli się w ogrodzie na tyłach dworku i zaczęli świętować.

Rookwood, który do powrotu Drisa nie potrafił wysiedzieć i ciskał się między ścianami gabinetu wypił już dwie porządne szklaneczki whisky, rozluźnił się i teraz zaśmiewał jak dziecko. Sam nie wiedział, czy to z powodu kolejnych szklaneczek czy zniewalającej ulgi, w każdym razie przypuszczał, że nie będzie mógł się podnieść.

Teraz otarł palcami łzy z kącików oczu. Nie miał pojęcia, że ten durny dowcip, który krążył po Ministerstwie gdy tam pracował może nadal być taki śmieszny. I drugi też był niezły!

– A mówił ci, że są takie, którymi można również wychodzić? – dodał i znów zachichotał. – Ale w drugą stronę to gówniana podróż!

Dris również zachichotał, choć prawdę mówiąc nie widział w tym nic śmiesznego, lecz dobrze było widzieć Gusa w tak dobrym humorze. Szczególnie w porównaniu do ostatnich dni. I tych, które mają nadejść.

Doskonale bowiem pamiętał, że jego drogi wspólnik zamierzał mieć na niego oko. A on zamierzał zrobić wszystko, żeby nic nie zobaczył. W końcu za chwilę będzie miał wielu dobrze ustawionych przyjaciół.

– Właśnie – spoważniał nagle Rookwood i zmarszczył mocno brwi – Jesteś pewien, że nie ma ryzyka, że ktoś zna prawdziwego księcia i zobaczy, że ty to nie ty?

– Mój drogi, sam mi mówiłeś, że dla ciebie wszyscy Arabowie wyglądają podobnie – odparł uspokajająco.

Prawdziwy książę, który również nazywał się Idris Benhammada, a raczej Idris Benhammada al-Aziz Al Su’ud poza imieniem i nazwiskiem sporo się od niego różnił, ale Dris nie widział powodów do niepokoju.

Przede wszystkim dlatego, że po tym, jak trzy miesiące temu zmusił go do oświadczenia rodzinie, że zmienia wyznanie, młody książę musiał uciekać, żeby uniknąć kary śmierci*. Po drugie nawet gdyby jednak ktoś z nich go szukał, nie miał szansy dowiedzieć się o jego rzekomym pojawieniu się w magicznej Wielkiej Brytanii, bo tak naprawdę cała rodzina królewska była mugolami.

Arabscy czarodzieje tę szansę mieli, ale oni z kolei nie mogli go rozpoznać, bo z tego co ustalił, jak z Gusem zaczęli opracowywać plan, książę praktycznie nie opuszczał pałacu i miał niewielkie kontakty towarzyskie.

A po trzecie, żeby ustalić podobieństwo, należałoby móc ich porównać, co było niemożliwe. Po uczcie lampartów zostały po księciu tylko podarte, zakrwawione szmaty.

Rookwood pokiwał kilka razy głową, dolał sobie whisky i uniósł w górę szklaneczkę.

– Więc nie gol się.

Westchnąwszy ciężko Dris zabrał mu butelkę z Ognistą, zakorkował porządnie i ścisnął rękę. Butelka momentalnie znikła, ale na wszelki wypadek postanowił zostać na noc w Pluckey, choć teraz powinien bywać jak najczęściej w posiadłości w Kelty.

– Myślę, że na dziś koniec. W niedzielę mamy fale do wysłania i musimy się naprawdę mocno skupić na uległości i naszej wizji świata – powiedział. – W poniedziałek kochany Minister i reszta naszych nowych przyjaciół mają mieć wielką ochotę do współpracy.

——-

* – W Arabii Saudyjskiej za apostazję orzekana jest kara śmierci.

Rozdziały<< Trzeci Raz – Rozdział XIITrzeci Raz – Rozdział XIV >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz