Trzeci Raz – Rozdział XIV

między jej palcami, a na piaszczystym dnie igrały jasne załamania fal. Merlinie, nawet oddychała głębiej niż zwykle.

To był efekt całych dwóch dni spędzonych na kupionym rok temu katamaranie rodziców. Oboje ostrzegali ją, że przesadza, ale oczywiście ich nie posłuchała, bo wszystko co widziała było tak piękne, tak wspaniałe, tak… INNE od tego, co znała, tak… MAGICZNE, że nie była w stanie powstrzymać się, by po jednej długiej sesji snorkelingu* nie wejść do wody jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze…

Całe szczęście, że chociaż nasmarowałaś się porządnie kremem z filtrem! Dzięki niemu oraz czarodziejskiej maści na oparzenia tylko trochę piekła ją skóra na czole, a jaśniejszy ślad po masce do nurkowania był praktycznie niewidoczny. Za to masz ślady po kostiumie kąpielowym w bardzo interesujących miejscach. Których na szczęście nikt nie ogląda, prychnęła z rozbawieniem. Właśnie dlatego leżała na brzuchu, a nie na plecach. Jak zwłoki. Nie, stop, zwłoki leżą na plecach.

W każdym razie tak się czuła. Bolały ją też trochę szczęki i mięśnie policzków od zaciskania warg dookoła ustnika rurki, żebra od oddychania w inny sposób i wciąż miała lekką gorączkę.

W zasadzie aż do powrotu do domu nie zdawała sobie sprawy JAK BARDZO była wykończona, pewnie dlatego, że w Australii była ustawicznie zajęta, lecz gdy wylądowała na swoim łóżku, zmęczenie wreszcie ją dogoniło. Ogarnął ją dziwny bezwład, któremu poddała się z szokującą łatwością i leżała, wpatrując się w pomiętą serwetkę-świstoklik na podłodze, niezdolna się ruszyć, czy nawet zebrać myśli. Po prostu miała ochotę tak zostać i… czekać, obojętnie na co.

Dopiero jakieś dobre pół godziny później udało się jej ruszyć. Przywołanie Patronusa przyszło jej całkiem łatwo, gorzej było z wyraźnym mówieniem.

– Dzień dobry, panie profesorze. Moglibyśmy się spotkać. Mam pewien pomysł – powiedziała płaskim głosem do siedzącej przed nią Wydry i dodała: – W ciągu dnia pracuję, więc może spotkamy się wieczorem…?

To było koło trzynastej i do tej pory wciąż nie dostała odpowiedzi.

Pomysłu tak naprawdę nie miała, ale takie coś przyszło jej do głowy w Australii, gdy zastanawiała się nad ich kolejnym spotkaniem i teraz powiedziała to całkiem odruchowo. Spotkania w planach też nie było i to ją trochę gnębiło – miała wrażenie, że ich układ jest strasznie… jednostronny. Że to zawsze ty inicjujesz każde z nich, masz jakieś propozycje czy informacje.

Tym razem nic nie miała, ale za to miała nadzieję, że coś zdąży jej przyjść do głowy, jak wreszcie uda się jej zebrać myśli. Póki co po prostu… miała pretekst.

Gdy w piątek czekała, aż rodzice wrócą z pracy zajrzała do „Ostatecznego Zwycięstwa”, które im kupiła, a w którym na końcu była krótka bibliografia kluczowych postaci Drugiej Wojny i sprawdziwszy datę urodzenia Severusa Snape’a wyliczyła, że teraz jest między nimi tylko dziesięć lat różnicy. Gdybyś przesadziła z cofaniem się w czasie jeszcze trochę, wyszłoby tak, jakbyś chodziła do Hogwartu razem z nim! Ta myśl ją rozśmieszyła, szczególnie gdy stwierdziła, że w takim wypadku przeklęłaby kilka osób, czego oczywiście nikt by nie rozumiał. Pięć, jeśli chodzi o ścisłość, choć do tego nie mogła przyznać się przed Harry’m.

Ale to było… zaskakujące. Do zupełnie nieformalnego ubrania, w którym kiedyś go widziała, kucyka, który go odmładzał i roboczego stroju, który też go zmieniał doszedł fakt, że dzieliło ich raptem dziesięć lat i ujrzała go w innym świetle. Diametralnie innym.

Chęć sprawdzenia różnicy wieku między nimi nie miała absolutnie żadnego związku z jej rumienieniem się podczas warzenia eliksirów. Gdy spojrzała na to z dystansu, uznała że to było idiotyczne. Po prostu zaskoczył cię jego wygląd i tyle. I oczywiście jego durne zachowanie! Odzwyczaiła się od stawania za jej plecami, od zjadliwych uwag, szeptanych do ucha niskim, aksamitnym głosem i zaglądania w oczy.

W każdym razie, żeby to było absolutnie jasne, sprawdziła też Dumbledore’a, Filiusa Flitwicka, Minerwę McGonagall i kilka innych osób.

W dodatku teraz cię wkurza, bo dostał wiadomość i nie odpowiada.

Na łóżko wskoczył stęskniony Krzywołap i zaczął ocierać spłaszczony pyszczek o jej rękę i twarz.

– No chodź tu, pieszczochu – wymamrotała z uśmiechem, bo wąsy połaskotały ją w twarz, obróciła się na bok i zerknąwszy na zegarek zaczęła go głaskać. – Mam nadzieję, że nie rozrabiałeś przez te kilka dni i byłeś miły dla Ginny. Bo Ginny była dla ciebie bardzo miła. Widzę, że dała ci nawet karmę do czyszczenia zębów i kocie kiełbaski.

Krzywołap rozmruczał się w odpowiedzi.

Po sesji drapania za uszami Hermiona zwlekła się z łóżka, poszła do kuchni i spędziła chwilę przed otwartą lodówką, zastanawiając się co ugotować na kolację. Nie doszedłszy do żadnych wniosków zamknęła ją i po prostu zjadła jabłko. Po czym oparła się plecami o szafki tak, by widzieć zegarek i kominek i próbowała wymyślić, co przygotować na jutro na obiad.

Może się nie odzywa, bo mu nie podziękowałaś? Bo chyba przez cztery godziny mógłby znaleźć choć chwilę, żeby ci odpowiedzieć?

W każdym razie nie zamierzała się wygłupiać i przesyłać mu teraz kolejnego Patronusa z samym „dziękuję”.

Ostatecznie w jutrzejszym menu znalazło się danie pod tytułem „Nie wiem”, Hermiona przeszła z powrotem do sypialni i nasłuchując dźwięków z salonu zaczęła wybierać ubrania na jutro.

——-

* snorkeling – popularny sposób oglądania podwodnego świata. To nie tyle nurkowanie, ale unoszenie się na powierzchni wody z zanurzoną głową; oddychanie możliwe jest dzięki masce i rurce.

 

 

Londyn, Ministerstwo Magii,

Gabinet Ministra

Po 18-tej

 

O szóstej wieczorem Ministerstwo pustoszało. Och, oczywiście zawsze była garstka osób, które pracowały do późna, ale zdecydowana większość pracowników wracała do domów, a co za tym idzie, nie było też petentów. Złote symbole na suficie Atrium znikały, gasły niemal wszystkie światła i coraz rzadziej można było dostrzec czarownice i czarodziejów zmierzających od wind w stronę kominków. W zwykle zatłoczonym i hałaśliwym holu ich kroki odbijały się od ścian zupełnie nienaturalnym echem.

O tej porze pojawiały się liczne pracujące tu sprzątaczki; widok wyskakujących z kominków kobiet stanowił dla strażników miłą odmianę po nieustającym w ciągu dnia paśmie odwiedzających Ministerstwo i zarazem preludium do cichego, monotonnego wieczoru.

Dziś tę monotonię przerwał widok zjeżdżającej powoli przeszklonej kabiny zewnętrznej windy.

– Kaktus, myślisz, że ktoś pomylił szóstą wieczorem z szóstą rano? – zagadnął Eryk swojego kolegę.

Drugi czarodziej, obdarzony bardzo rzadką, za to kłującą brodą zarechotał w odpowiedzi.

– Sie zdziwi, co?

Obaj przyjrzeli się, jak winda zwolniła tuż przed zatrzymaniem się na dole szybu, drzwi otwarły się i wyszedł z nich ktoś odziany na biało.

– Cholibka – szepnął Kaktus i pospiesznie zerknął do zaleceń wypisanych na dzisiejszy wieczór. – Ty! To ten ksiónże! – wymamrotał kątem ust, zrywając się z krzesła.

Eryk rozszyfrował słowo „ksiónże” i momentalnie poszedł w jego ślady.

 

Podszedłszy do dwóch strażników Dris obdarzył ich szerokim uśmiechem i skłonił lekko głowę. Sądząc po waszych tępych minach niedługo już was tu nie będzie.

– Przyszedłem z wizytą do Ministra Shacklebolta – powiedział, kładąc na biurku różdżkę.

Na widok złoceń w czarnym drewnie obaj czarodzieje zbaranieli zupełnie i choć otworzyli usta, nie wyszedł z nich żaden dźwięk.

– Czy mogę? – Dris wskazał bramkę prowadzącą do wind.

Eryk ocknął się, złapał różdżkę i jak najdelikatniej odłożył na mosiężną tacę. Ta zawibrowała i ze szczeliny poniżej wysunął się wąski pasek pergaminu.

– Dwanaście cali, czarny heban, rdzeń z włókna serca… szakala – odczytał, oderwawszy go.

Kaktus wciąż wpatrywał się w srebrną plakietkę na piersi gościa z napisem „IDRIS BENHAMMADA, SPOTKANIE Z MINISTREM SHACKLEBOLTEM”.

– Tak, tak, oczywiście! – zawołał Eryk. – Windy są zaraz za bramką, czy życzy sobie pan, żeby któryś z nas….

– Dziękuję bardzo, poradzę sobie – przerwał mu Dris i nie spoglądając nawet na różdżkę ruszył w kierunku wind.

Ogrom Ministerstwa i bijąca z niego potęga upajały go z każdym krokiem coraz bardziej. Wręcz widział tu swoje miejsce. To nie był przystanek po drodze, to był cel jego wędrówki, upragniona zielona oaza po niekończących się połaciach piasku, płonącego od żaru lejącego się z udręczonego nieba. Wreszcie mógł spocząć, wreszcie był bezpieczny i mógł brać od życia to, co mu się należało.

Windy bardzo mu się spodobały i choć było ich pełno, miał przeczucie, że będzie miał swoją ulubioną. Tym razem pozwolił, by nogi wybrały za niego, wsiadł do trzeciej windy z prawej strony i nacisnął przycisk z cyfrą 1. Kraty od razu się zasunęły i pobrzękując dźwięcznie kabina ruszyła w górę.

Istotnie, to droga NA SZCZYT. Bo to nie tylko winda się wznosiła. Wznosiło się całego jego życie. Wszystko. Najchętniej nabrałby głęboko powietrza… ale mógłby nie chcieć już go wypuścić.

Mijane piętra mrugały do niego przyjaźnie w regularnych odstępach, aż wreszcie dźwig zwolnił gwałtownie, od czego trochę zakręciło mu się w głowie, a kobiecy głos powiedział:

– Biuro Ministra Magii wraz z Sekretariatem i Służbami Pomocniczymi, Wydział Personalny, w tym Biura Administracyjne, Wydział Prawny, Wydział Płac oraz Wydział Osobowy, z Biurem Rejestracji i Usług.

Zgrzyt odsuwanych krat przytłumił słowa i Dris zmarszczył brwi, a nozdrza zadrżały mu lekko. To będzie trzeba naprawić. Cierpiał na tym wizerunek Ministerstwa, a wizerunek był częścią składową Potęgi, przed którą każdy miał chylić czoła.

Ochroniarz Ministra Shacklebolta upewnił się tylko, że Dris nie ma ze sobą różdżki, przepuścił go do gabinetu, ale został na zewnątrz – co Araba bardzo rozśmieszyło. Do zabicia niepotrzebna jest różdżka, mój drogi. Jeszcze się tego nauczysz.

– Witam, panie Ministrze – powiedział, wchodząc do środka.

Gabinet Ministra Magii był przestronnym pomieszczeniem. Ciemnoorzechowa, sztukowana złoceniami i bogato rzeźbiona boazeria pokrywała ściany oraz sufit, podłogę zaś wyściełał gruby, puszysty dywan w beżowym kolorze, z godłem Ministerstwa sięgającym dużego, eleganckiego biurka, przed którym stały dwa obite aksamitem krzesła dla gości.

Ze ścian zwieszały się kinkiety pełne świec, po obu stronach biurka stały duże lichtarze, lecz w tej chwili nie były potrzebne, bo aksamitne zasłony w trzech dużych oknach były rozsunięte i do środka wpadało ciepłe słoneczne światło, kładąc się miękkimi smugami na meblach i rozjaśniając portret jakiegoś czarodzieja o długich, pofalowanych białych włosach po prawej stronie biurka oraz ozdobną afrykańską maczetę.

W powietrzu, prócz zapachu drewna, wosku, wilgoci i ledwie uchwytnej woni pasty do polerowania mebli unosił się jeszcze inny, wyjątkowy zapach. Ten, który można było znaleźć tylko w gabinetach koronowanych głów, prezydentów, premierów czy ministrów magii. Wspaniały zapach potęgi, mocy, wielkości.

Dris czuł, jak go otoczył, muskając nieśmiało szatę, by złożyć mu pokłon – w odpowiedzi uczynił krótki gest dłonią, akceptując powitanie.

Shacklebolt pisał coś właśnie na dole długiej rolki pergaminu. Na jego widok skreślił ostatnie słowa i odstawił pióro do kałamarza.

– Dris! Witam – wyszedł zza biurka i z szerokim uśmiechem na okrągłej, ciemnobrązowej twarzy podał mu rękę na powitanie. – Cieszę się, że pan przyszedł.

Dris skłonił głowę, ściskając mocno jego dłoń.

– To dla mnie zaszczyt.

 

Kingsley wskazał gościowi fotele przy odległym stoliku pod oknem i sięgnął po szklaneczkę na barku tuż obok.

– Wody, soku? Niestety to nie dalsza część bankietu, więc będziemy musieli się zadowolić skromniejszym wyborem.

– Zwykła woda wystarczy w zupełności. – Gdyby Dris pijał od czasu do czasu alkohol, po piątkowej hulance Gusa, a przede wszystkim po jego sobotnim kacu z pewnością by przestał.

Kingsley również zdecydował się na wodę i przypominając sobie wyjaśnienia Harry’ego, że młody Arab był zachwycony toaletami zagadnął:

– Więc w jaki sposób dostał się pan do Ministerstwa?

– Windą – roześmiał się Dris. – Tą między mugolskimi blokami. To była długa podróż! Wiem, że są jeszcze kominki i widziałem w piątek po bankiecie jak działają, ale mój nie jest podłączony do waszej sieci Fiuu i szczerze mówiąc wolę, żeby tak pozostało. Więc dziś miałem kolejną okazję choć trochę zwiedzić Ministerstwo.

– I jak się panu podoba?

– Fascynujące. Oszałamiające. Bajeczne – odparł Dris z promiennym uśmiechem, unosząc ręce do góry. – W Arabii… Naszego Ministerstwa nie można nawet porównać do waszego, mamy bardzo szczątkową organizację, ponieważ musimy naprawdę dobrze się ukrywać, nie ze względu na Międzynarodowy Kodeks Tajności, ale z uwagi na to, że za uprawianie czarów mugole orzekają karę śmierci*. Można powiedzieć, że u nas wciąż trwa polowanie na czarownice.

– Z tego co wiem, mieszkacie normalnie z mugolami, ale wszystkie magiczne instytucje istnieją na pustyni? – do tej pory Kingsley nie interesował się tamtym państwem, ale w weekend przejrzał trochę książek i to, co wyczytał bardzo go zaciekawiło, choć nie było tego wiele. Polowanie na czarownice to idealne porównanie. Urodzenie się tam czarodziejem równie dobrze może być postrzegane jako Fatum.

– W Przeklętym Mieście Umarłych, Mada’in Saleh**. Panie Ministrze… – w głosie Drisa zabrzmiał autentyczny podziw, aczkolwiek wzruszenie musiał udać. – Najlepszym sposobem na okazanie komuś szacunku to zadanie sobie choć odrobiny trudu, by sprawić mu przyjemność rozmową. Naprawdę, bardzo panu dziękuję…

Zaczął opowiadać o tym, co poznał podczas kilkuletniego pobytu w Arabii Saudyjskiej. Kingsley Shacklebolt od czasu do czasu zadawał pytania, ale obaj dobrze wiedzieli, że to tylko konwenans i każda chwila, każde słowo przybliża ich do celu ich spotkania. Tak różnego dla każdego z nich, lecz równie mocno wyczekiwanego.

– Choćby pomysł okien w budynku tak głęboko pod ziemią – powiedział Dris, gdy rozmowa zatoczyła koło i wróciła do Wielkiej Brytanii. – Rewelacyjny!

Podszedł do najbliższego i wyjrzał przez nie – na zewnątrz widać było tylko jasną, jednolitą plamę światła, która wyglądała jak ściana sąsiedniego budynku oddalonego zaledwie o wyciągnięcie ręki i oświetlonego zachodzącym słońcem.

– Wyczytałem, że to wasze Służby Porządkowe ustalają pogodę za oknem – dodał, odwracając się z niemal chłopięcym uśmiechem.

– Owszem – zaśmiał się Kingsley, przy czym w jego głosie można było wyczuć mieszankę poirytowania i ulgi. – To pierwszy od… kilku miesięcy dzień, kiedy nie zacina bez przerwy deszcz. Wszyscy od dawna mieliśmy tego dość, nawet ja interweniowałem, ale ludzie ze Służb Porządkowych tłumaczyli, że nie są w stanie tego zmienić i to oddaje ich nastrój. Jak większości ludzi – dorzucił z goryczą.

To było to. Sygnał. Nieustalony i niewypowiedziany, ale jednocześnie jasny dla nich obu.

Czas zacząć polowanie na gazelę… Poważniejąc Dris wrócił na fotel i usiadł wygodnie.

– Jak się ma nasz przyjaciel Quillon Toad? – zagadnął, poprawiając szatę.

W odróżnieniu do Drisa, Kingsley wyprostował się lekko i odstawił niemal pustą szklankę z wodą. Po tym jak większość gazet opisała piątkowy incydent i poświęciła trochę miejsca, by przedstawić bardzo krótką i jeszcze bardziej niepochlebną historię Toada, czarodziej schodził dziś wszystkim z drogi.

– W udawaniu przed wszystkimi, że go nie ma prześcignął dziś chyba demimoza*** – uśmiechnął się lekko, sięgając do kolczyka.

Dris posłał mu przelotny uśmiech – był teraz uważnym doradcą, który docenił dobry żart, ale był zbyt pochłonięty problemem swojego rozmówcy, by na niego odpowiedzieć.

– Czytałem Proroka. Istotnie, nie chciałbym być w jego skórze – przyznał. – Co pan z nim zrobi?

Przed oczyma Kingsleya znów przewinęła się scena z piątkowego wieczoru. „Na pańskim miejscu pozbyłbym się go z rządu i ICW i to szybko. – Niestety to nie jest takie proste. – Ależ oczywiście, że jest. Bardzo proste i bardzo niewinne.”

Widząc za czasów Knota „Dekrety edukacyjne”, naginanie prawa przekraczające granice absurdu i zmiany w rządzie musiał bardzo nad sobą panować, by nie stracić swojej słynnej cierpliwości, choć jako zwykły Auror nie miał wtedy nic do powiedzenia. Kiedy został sekretarzem Premiera mugoli, przekonał się, że u nich dzieje się to samo. Brudne układy i układziki, wszelkiego rodzaju przekupstwo, szantaż i oczernianie…

Zostawszy tymczasowym Ministrem Magii miał nadzieję, że za jego kadencji tego nie będzie, że uda mu się rządzić tym krajem w czysty sposób… Ależ był naiwny! Jak dziecko.

W maju jego priorytetem było postawienie kraju na nogi, więc nie miał czasu reformować całego Ministerstwa, ledwo obsadzić wakujące stanowiska, by życie mogło toczyć się dalej. A potem, gdy (jak to ujął Toad) został KORONOWANY, było na to już za późno. I ku swej zgrozie odkrył, że to nieodłączne części polityki…

Sam starał się trzymać od tego z daleka. Owszem, posuwał się do szantażu czy wchodził w układy, ale lubił myśleć, że do właściwych celów. Na przykład kiedy jakiś nadgorliwy członek ICW chciał zgłosić wniosek o pozbawienie „Londynu” niektórych uprawnień na arenie międzynarodowej… Lecz było pełno innych czarownic i czarodziejów, którzy nie czuli przed tym żadnych oporów.

Tuż przed śmiercią Clark Feleo radził mu zająć się tym, jak tylko uda się zapanować nad falą protestów. Gordian, czarodziej z portretu, którego z racji wielowiekowego doświadczenia Kingsley traktował nie tylko jako łącznika z Premierem mugoli lecz swego rodzaju doradcę, również o tym wspominał.

Bardzo proste i bardzo niewinne. Czas dowiedzieć się więcej.

Odsuwając od siebie myśl, że to co właśnie robił mogło zostać uznane za „polityczne faux pas”, jeśli nie właśnie za wchodzenie w swojego rodzaju układzik, oderwał wzrok od pustej ściany i spojrzał na swojego gościa.

– A co PAN by z nim zrobił?

– Jest kilka sposobów – zaczął ten spokojnie. – Przypuszczam, że dwa pierwsze nie przypadną panu do gustu. W każdym razie ja ich nie uznaję, choć istotnie są bardzo proste. Prorok i inne gazety zrobiły z niego pośmiewisko, tak wielkie, że nawet pies taki jak on nie potrafi stawić temu czoła. Może pan pójść po linii prasy, zadbać o to, by to trochę potrwało i problem sam się rozwiąże. – Kingsley pokręcił głową, na co Dris uśmiechnął się i kontynuował. – Drugi to wezwanie go na rozmowę i otwarte zażądanie podania się do dymisji, jeśli nie chce rozdmuchania sprawy.

Czyli szantaż, uznał Kingsley i pokręcił głową z wyjątkowym nawet jak na niego zacięciem.

– Dobrze się pan domyślił, oba absolutnie odpadają.

Dris skłonił mu się w typowy dla siebie sposób. Ja się nie domyślam. Po prostu znam cię lepiej niż ty siebie samego.

– Byłem pewien. I bardzo mnie to cieszy. Ja też ich nie toleruję. Zdecydowanie wolę otwartą walkę i nigdy przed taką nie uciekam.

To nie była do końca prawda, raczej wynik miesięcy analiz osobowości wielu czarodziejów. W końcu nie bez powodu w piątek zachował się tak jak się zachował. Ale czas było przejść do clou tego spotkania.

Żeby nie zdradzić radosnej ekscytacji, która zawsze go ogarniała w takich sytuacjach założył nogę na nogę i poprawił szatę.

– Trzeci wciąż jest prosty i jak najbardziej poprawny politycznie. Minister ma prawo reformować rząd oraz zmieniać delegatów do ICW, ale potrzebuje do tego poparcia.

Wciąż bawiąc się kolczykiem Kingsley pokiwał w milczeniu głową, patrząc na młodego księcia, ale go nie dostrzegając.

To BYŁ trzeci sposób, owszem, ale nie o to już chodziło. Właśnie przestali rozmawiać o Toadzie, a przeszli na temat, który chciał poruszyć z nim na osobności.

Wciąż mógł się wycofać, żeby nie poruszać takich kwestii z nieznajomym człowiekiem. Zatrzymał się właśnie przed drzwiami i mógł je otworzyć, albo zignorować i odejść gdzie indziej.

Z drugiej strony może właśnie porada kogoś z zewnątrz była mu potrzebna – mówi się przecież, że jak człowiek wejdzie zbyt głęboko w las, nie dostrzega już drzew. I to kolejna rzecz, która pasuje do porad Clarka i Gordiana… No i w końcu to ktoś, kto był uczony rządzenia olbrzymim państwem… Wysłuchanie porady nic nie kosztuje. Co on powiedział? Że słuchanie porad to przejaw inteligencji władcy…?

Lekki niepokój, który przez weekend szeptał mu do ucha ostrzeżenia, snuł się za nim niczym cień, wciąż tam był, lecz każda myśl kusiła go coraz bardziej, koiła i pieściła, aż wreszcie posłusznie poddał się i umilkł.

A skoro znikł cień, znaczyło to też, że zaszło słońce i niebawem nastanie ciemność, ale cóż, niepokój zamilkł zanim zdążył wyszeptać mu tę ostatnią tajemnicę, dlatego Kingsley odetchnął głębiej i skoncentrował z powrotem wzrok na swoim rozmówcy.

– Wciąż uważa pan, że Wielka Brytania jest zbyt słaba?

Dris uśmiechnął się lekko.

– Przecież pan już to wie, panie Ministrze. Ale… – jego uśmiech pogłębił się, gdy poprawił się w fotelu i pochyliwszy do przodu oparł brodę na złączonych dłoniach. – Może jeśli pan pozwoli, spójrzmy na to z innej, dalszej perspektywy. Proszę sobie przypomnieć, jak wyglądały ostatnie lata wojny – Kingsley drgnął, jakby chciał się odezwać, ale Dris powstrzymał go, unosząc rękę. – Proszę mi o tym nie opowiadać, nie o to mi chodzi, chcę tylko pomóc panu to zobaczyć. Po prostu proszę wrócić myślami do tamtych czasów.

Kingsley robił to już setki, tysiące razy, nie tylko każdego drugiego maja – przez pierwsze lata niemal codziennie, potem już rzadziej. Na prośbę Drisa zrobił to znów i urywki wspomnień wypełniły jego umysł. Wspomnień z dni, kiedy ludzi po stronie Światła było coraz mniej i ich czas się kończył. Kiedy świat przypominał długi, mroczny, lepki tunel, którym szli zaszczuci i nie wiedzieli, co czai się na końcu. Brakowało wtedy łez, a śmiech stanowił tylko oznakę szaleństwa. Nadzieja była cieniem słowa w słowniku, zaufanie rzadkością, a zdrada… bolesnym cierniem, skoro nadeszła z najmniej oczekiwanej strony. Równie nieoczekiwanej co pomoc.

Pozwolił by szata Drisa zabarwiła się odcieniami szarości, smugami czerwieni w mroku oraz zapachem strachu – tak głęboko, że aż przestraszył się, że nigdy nie wróci jej śnieżna biel.

I dopiero ta myśl chwyciła go niczym silna ręka i wyciągnęła z piekła, do którego nigdy w życiu nie chciał wrócić.

Dris przyglądał mu się uważnie, śledząc każdą zmianę rysów twarzy i emocje tętniące w ciemnobrązowych oczach. Chciał, żeby Shacklebolt sięgnął dna i przeżył to od nowa, ale musiał wychwycić moment, kiedy zaczął się z niego wyłaniać, bo nie mógł pozwolić wynurzyć mu się do końca.

Poznał to po jego wzroku – nieruchome spojrzenie, wlepione w jego pierś ożyło i po chwili czarodziej na wprost podniósł lekko głowę.

– To, że wygraliście to był tylko łut szczęścia – podjął miękko, zanim ten zdążył się odezwać. – Udało się wam dosłownie o włos i wszyscy na świecie o tym wiedzą. Równie dobrze mogliście przegrać i dziś wszystko wyglądałoby inaczej. To nie jest coś, co może odstraszyć, wręcz przeciwnie. A teraz proszę sobie wyobrazić, że pojawia się ktoś nowy, z jakimś szalonym planem i zaczyna wcielać go w życie. Niekoniecznie ktoś, kto hołduje wartościom Voldemorta, nie przesadzajmy, świat nie dzieli się na Zakon Feniksa i Śmierciożerców. Może na przykład… – spojrzał w przestrzeń, udając że się zastanawia i pilnując, by patrzeć w lewo, nie w prawo, by się nie zdradzić. – Powiedzmy, że nienawidzi czarodziejów. Morduje mugoli tak, by ci odkryli istnienie magii. I wtedy zaczyna się u was takie samo polowanie na czarownice jak u nas. – Kingsley zmrużył oczy w odpowiedzi, a Dris kontynuował. – Voldemort próbował dwa razy, nie udało się, więc dlaczego nie spróbować Trzeci Raz? Mieliście dwie wojny, kto powiedział, że nie będzie trzeciej? – Do tej pory mówił łagodnym tonem, ale teraz pochylił się jeszcze odrobinę i rzucił ostrzej. – Kto będzie walczył? Jak chce pan zapanować nad chaosem i powstrzymać szaleństwo? Z KIM? Z Quillonem Toadem? Z Flemingiem, który chyba musiał rzucić Obliviate na siebie samego, bo z tego co wyczytałem w prasie wynika, że czasem nie pamięta, co powinien robić jego Departament? Z Jay MacCaa z Międzynarodowego Urzędu Prawa Czarodziejów, nietolerującej obcokrajowców? – prychnął krótko. – A może z panną Dicks, której wybór dziesięć lat temu był sam w sobie Magicznym Wypadkiem, a już z pewnością Katastrofą.

Powiedzenie czegoś takiego jakiemukolwiek Ministrowi mogło być wielkim błędem, chyba że wiedziało się, co się mówi, a Dris wiedział. Znał tło i teraz jak wytrawny malarz mógł wziąć paletę i malować przed Kingsleyem Shackleboltem przyszłość, naginając kształty i barwy do swoich potrzeb.

– Dumbledore potrzebował czasu, żeby stworzyć i reaktywować Zakon Feniksa. Szczególnie reaktywowanie było moim zdaniem porażką, jako komuś, kto doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co nadchodzi, zajęło mu to zbyt wiele czasu. I kosztowało zbyt wiele ludzkich istnień, mugolskich i czarodziejskich. Prawdziwy władca, dbający o swoich ludzi nie ma prawa sobie na coś takiego pozwolić. A w tej chwili Wielka Brytania jest, jak to wy mówicie, olbrzymem na glinianych nogach. My mamy podobne powiedzenie: studnia jest wspaniała, ale sucha. – Pogłaskał krótką brodę i na zakończenie powiedział bardzo poważnie: – Panie Ministrze, proszę nie dać się zaskoczyć, bo za trzecim razem możecie nie mieć tyle szczęścia.

Kingsley znów spuścił wzrok na szatę Drisa, tym razem pragnąc, by pozostała tak śnieżnobiała jaka była w świetle zachodzącego słońca.

W tym co przed chwilą usłyszał, każde słowo było prawdą. Druga wojna była tańcem rozpaczy. Wygrali, bo Dumbledore wysłał w szaleńczą misję trójkę dzieci bez przygotowania i zabezpieczenia, co – gdy to pojął, jako Aurorem nim wstrząsnęło. Tak samo jak nie zabezpieczył swojego tajnego szpiega. Z reaktywowaniem Zakonu czekał zbyt długo i szczerze mówiąc, ciężko było w nim znaleźć wybitnych członków. Z szukaniem horkruksów również zwlekał, tak jak ze zgłębieniem historii Riddle’a. Gdyby nie polegał tak na tej cholernej Przepowiedni, co sam zarzucał Harry’emu, gdyby Zakon nie zaprzestał działania po pierwszej wojnie, gdyby był prężną organizacją, gdyby opracowali plan i wspierali się nawzajem, może można byłoby uniknąć drugiej wojny.

A w tej chwili nie działo się dobrze. Clark i Gordian mu o tym mówili, sam to widział, lecz prócz garstki ludzi dookoła niego nie było nikogo, na kogo mógłby tak naprawdę liczyć.

Sam nie raz żałowałeś, że nie miałeś okazji zrestrukturyzować rządu… Clark miał rację, trzeba się za to wziąć, a nie czekać na… Trzeci Raz.

– Dris – uśmiechnął się ciepło do Araba. – Bardzo panu dziękuję za porady. Wezmę je pod uwagę i przemyślę. I… być może będę prosił o więcej. A tak przy okazji, naprawdę jestem pod wrażeniem pańskiej znajomości naszej historii i polityki.

Dris czuł się, jakby od wejścia do tego budynku wspinał się coraz wyżej ku słońcu i już prawie mógł go dotknąć. Skłonił głęboko głowę i zamarł tak na chwilę, żeby powstrzymać uśmiech triumfu, który wkradał mu się na twarz.

– Panie Ministrze, to ja panu dziękuję, że zechciał mnie pan wysłuchać i jestem do pańskiej dyspozycji. Może się pan dziwić, ale to, co się u was dzieje zacząłem śledzić z bliska na długo zanim się tu przeprowadziłem i nadal to robię. I takie oderwanie się od książek to dla mnie wspaniała atrakcja, szczególnie że miałem okazję poznać niektóre osoby, o których czytałem. Jakkolwiek by to głupio nie zabrzmiało, Harry okazał się nieocenionym przewodnikiem po toaletach!

Obaj wybuchnęli śmiechem i Kingsley przywołał zamkniętą butelkę z wodą i zaczął nalewać Drisowi.

– Wiem, wspominał mi o tym. I między nami, to dobrze, że nie prosił go pan o autograf! Ma tego dość! – podał mu szklaneczkę.

– Dziękuję. Doskonale go rozumiem, znam to z autopsji. Jako TEN Harry Potter pewnie nadal nie może opędzić się od wielbicieli i wielbicielek – zaśmiał się Arab. – Dokładnie z tego samego powodu kupiłem dom w odludnej Szkocji, a nie w Londynie. A co z resztą słynnej Trójcy?

– Myślałem, że zna pan naszą historię?

– Owszem, ale jak pan widzi, specjalizuję się w polityce, a nie w plotkach. Lecz chętnie trochę ich posłucham.

Kingsley oparł się wygodnie w fotelu i upił trochę wody.

– Ronald Weasley bardzo szybko wycofał się z życia publicznego – wyjaśnił. W sumie od biedy tak można było to ująć. – Hermiona Granger wróciła do Hogwartu, żeby skończyć ostatni, siódmy rok, a potem poszła na studia.

Dris również rozparł się wygodnie w fotelu. Wycofał się z życia, na swoje własne szczęście. Bo przebywając w umyśle Arvina dowiedział się, że próbował bezskutecznie wrócić do Hermiony. Gdyby mu się udało, albo choć próbował zbyt wytrwale… cóż, podzieliłby los Norwega.

– Muszę panu przyznać, że z nich wszystkich najbardziej fascynuje mnie właśnie panna Granger. I w pewnym sensie jest mi… Nie wiem, jak to ująć… – wzruszył ramionami z nieśmiałym uśmiechem. – Rozumie pan, tak jak ja, ona też jest mugolskiego pochodzenia… I w jej rodzinie nie ma ani jednego czarodzieja… Więc…

– Dris, rozumiem, nie musi się pan tłumaczyć – zaśmiał się Kingsley, posyłając mu domyślne spojrzenie, zawahał i dodał. – Więc pewnie zaciekawi pana wiadomość, że od jutra panna Granger zaczyna pracę w Ministerstwie.

Tyle mógł powiedzieć bez problemów. Nie wiedzieć jakim cudem Prorok i tak to wywęszy jeszcze tego samego dnia, a następnego podchwycą to wszystkie inne gazety i narobią takiego zamieszania, że dotrze to i do najmniejszej osady w Australii.

Dris zamarł ze szklanką w połowie drogi do ust. Na Allaha…!!!!!

Zastanawiał się już, jak mógł nawiązać z nią kontakt jako on. Naturalnie znalazłby sposób, co do tego nie miał wątpliwości, ale skoro niebawem miał zadomowić się w Ministerstwie, ta nowina była jak objawienie!

W tym momencie złapał wreszcie słońce.

——

* fakt autentyczny, w Arabii Saudyjskiej do dziś za uprawianie czarów orzekana jest kara śmierci

**  https://poznaj-swiat.pl/article/631/miasto-przeklete

Kompleks 111 monumentalnych grobowców królewskich z około I wieku p.n.e., zajmujących ponad 13 km2. Ponieważ zbudowane zostało przez Żydów, przez rząd islamski traktowane jest jak miejsce skazane na zapomnienie i bez specjalnej przepustki wystawionej przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nikt nie ma tam wstępu.

Łatwo można sobie wyobrazić, że prześladowani czarodzieje tam właśnie stworzyli swój magiczny światek…

*** – dla przypomnienia, z kanonu HP: demimoz to magiczne stworzenie zamieszkujące Daleki Wschód, które potrafi stawać się niewidzialne. Z jego włosia robi się peleryny niewidki

 

 

Hogwart, Biblioteka

Po 20-tej

 

Snape odłożył na bok ostatnią księgę dotyczącą wszczepiania zalążków magii, odchylił się na krześle i popatrzył na stół przed sobą.

Zachodzące słońce wpadało przez wąskie ale wysokie okno, koło którego pracował, kładąc się miękkimi smugami na ośmiu porozkładanych księgach i nadając pożółkłemu pergaminowi złotawy odcień. Rysunki na brzegach stron, ukazujące poszczególne etapy niezwykle skomplikowanego procesu od strony okna błyszczały w jasnych promieniach i stopniowo ciemniały ku środkowi, by na przeciwległym brzegu pogrążyć się w delikatnym półmroku, a w promieniach słońca mieniły się drobinki kurzu.

Mężczyzna wyprostował rękę i patrzył przez chwilę, jak wirują łagodnie i znikają, ledwie dotkną cienia – nadal tam były, ale już niewidoczne i niepostrzeżenie zaściełały wszystko równą warstewką.

Odprowadził wzrokiem jeden z nich, opuszczając go wyimaginowaną drogą na swoją dłoń i sięgnął po różdżkę. Czas było odpowiedzieć Granger.

Zwlekał z tym, bo po pierwsze chciał dokończyć poszukiwania. Kiedy zaczął coś robić, zwłaszcza jeśli miało to związek z eliksirami czy książkami, chciał to skończyć; być może była to reakcja na częste wezwania przez Czarnego Pana w przeszłości, a może po prostu jako samotny człowiek bardzo łatwo nabrał takiego nawyku. W dodatku teraz było to ważne. Mogło rzucić światło na tę sprawę, może nawet skompletować odkrycie Granger.

Po drugie po tym, jak uświadomił sobie, że Wszyscy się zmieniali chciał udowodnić sobie, że fakt, że spotyka się z Granger nie ma z tym żadnego związku. To było dla niego absolutnie jasne, ale… potrzebował takiej formy potwierdzenia.

Mówiła „wieczorem” – równie dobrze mogło to być DZIŚ wieczorem, ale to by znaczyło, że znów narzuca mu czas, więc przywołał Patronusa i przemówił:

– Powiadom mnie, jak wrócisz jutro z pracy.

Błyszczący Jastrząb machnął mocno skrzydłami, momentalnie wzbił się w górę i zniknął w suficie.

Poza tym „jutro” również było doskonałym potwierdzeniem.

Już miał wrócić do ksiąg i zacząć robić notatki, gdy jego wzrok zawadził o Mroczny Znak. W bibliotece zrobiło się gorąco, więc zdjął szatę, podwinął rękawy białej koszuli i jeszcze bardziej pociemniały, niemal już czarny wzór był doskonale widoczny na tle bladej skóry.

Snape przyglądał mu się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i wrócił do pracy. Lucjusz i Draco musieli go teraz ukrywać używając Invisus, lecz on był sam, więc nie musiał się tym przejmować.

 

 

Londyn, Mieszkanie Hermiony

Kilka sekund później

 

Zaciągnąwszy zasłony i nastawiwszy magiczny alarm Hermiona usiadła na łóżku i sięgnęła po szklankę z wodą i kilkoma ostatnimi kroplami eliksiru słodkiego snu, jakie jej jeszcze zostały.

Tak mała dawka miała tylko pomóc jej zapaść w sen. Bardzo rzadko coś takiego robiła, ale dziś, choć leciała z nóg, nie była w stanie zasnąć – zmiana czasu zupełnie rozregulowała jej organizm, teraz dla niego zaczynał się właśnie dzień i bała się, że może nie spać nawet całą noc. Za to jutro będziesz zupełnie nieprzytomna. Jak na pierwszy dzień pracy nie był to najlepszy pomysł.

Na odpowiedź od Severusa Snape’a przestała liczyć, więc wypiła wszystko do dna i czując ogarniające ją błogie rozluźnienie odstawiła szklankę na stolik.

I gdy położyła się wygodnie, tuż koło niej pojawił się świetlisty Jastrząb i rzuciwszy znajomym, niskim głosem krótkie „Powiadom mnie, jak wrócisz jutro z pracy” odleciał.

Jutro.

No to jutro.

Tylko tyle udało się jej pomyśleć. Poprawiła głowę na poduszce, wszystko stało się ciężkie – ręce, nogi, całe ciało i osunęła się w rozkołysaną ciszę i ciemność.

 

 

Wtorek, 6 lipca

Ministerstwo Magii, Departament Tajemnic

Po 9-tej rano

 

Pierwszym znakiem zmiany statusu Hermiony w Ministerstwie był fakt, że nie musiała oddać w Atrium różdżki. Siedzący przy biurku przy przejściu do wind leciwy strażnik skontrolował ją, zajrzał do jakiejś opasłej księgi z notatkami i oddał.

– Proszę ją zatrzymać, panno Granger – wymamrotał niewyraźnie, gestem wskazał złotą kratę i spojrzał na kolejnego interesanta.

Gdy w dużej okrągłej sali meduzy skończyły swój oszałamiający taniec wyszedł po nią sam Roger Cox i wyjaśnił jej, na czym miała polegać jej praca.

Dowiedziała się, że miała sporządzać raporty robocze i dokumentacje aż trzech projektów w toku. Pierwszy z nich dotyczył Dusz, drugi Ciemności, trzeci zaś Umysłu. Nie mogła poznać członków projektów ani nie miała prawa wstępu do żadnej z Sal, w których się toczyły, a jej dostęp do wewnętrznego Archiwum Tajemnic został ograniczony do sekcji dotyczących tych trzech projektów.

Raporty robocze musiała opracowywać na następny dzień, natomiast dokumentacja, która wędrowała do Archiwum mogła poczekać nawet kilka dni.

– Szczegóły podam ci za chwilę – powiedział i spojrzał na zegarek. – Chodź teraz do Wydziału Personalnego, twoja umowa o pracę powinna już być gotowa.

Gdy wyszli do okrągłej sali, wszystko pociemniało, a czarne ściany dookoła znów zawirowały w szalonym tempie.

– To strasznie męczące – stwierdziła Hermiona, zaciskając powieki, ale zrobiła to za późno i czerń przed oczami naznaczyły rozmazane niebieskawe smugi.

Cox odczekał, aż wirowanie ustanie zupełnie i odparł, ruszając po gładkiej tafli w kierunku wyjścia.

– Owszem.

Umowa o pracę istotnie była gotowa. Rolka pergaminu zajmowała całe dwie stopy i ku zniecierpliwieniu swojego przyszłego szefa Hermiona zaczęła ją uważnie czytać.

Krótkie pouczenie o obowiązku dochowania tajemnicy służbowej bardzo ją zdziwiło – wyglądało raczej na standardowe sformułowanie, dodawane do każdej umowy, a nie dla personelu tak wyjątkowego departamentu, ale i tak nie zamierzała zdradzać nikomu tego, czego się dowiedziała, więc czytała dalej.

– Ale ja nie mam krypty w banku Gringotta – zaoponowała, gdy doszła do części dotyczącej wynagrodzenia.

– Już masz – odparł na to krótko starszy czarodziej, bawiąc się długimi wąsami. – Klucz jest w kopercie – Hermiona dotknęła przyczepionej od spodu do rolki pergaminu niewielkiej koperty i wyczuła palcami wąski, twardy przedmiot.

– Aaacha. Dziękuję…

Krypta u Gringotta! O Merlinie… Od zakończenia wojny prawo do posiadania krypty rozszerzone zostało również na czarownice i czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Od razu skorzystało z niego wiele osób i fakt posiadania krypty nie był już tak nobilitujący jak kiedyś, ale… ale jednak!

Hermiona wyprostowała się lekko, odgarnęła włosy za ucho i pospiesznie przejrzała kilka ostatnich paragrafów.

– Dziękuję bardzo – powtórzyła, opierając się ochocie otworzenia koperty i dotknięcia klucza do twojej krypty! Zamierzała to zrobić będąc sama, choć palce zdawały się wyciągać w jej kierunku.

Sekretarka, czyli panna Edevane jak przedstawił młodziutką czarownicę Cox, podsunęła Hermionie długie, białe, bardzo ostro zakończone pióro i maciupeńką zamkniętą buteleczkę, w której nie mogło zmieścić się więcej niż kilka kropel atramentu.

– Tylko pani wolno ją odkorkować – powiedziała przepraszająco dziewczyna. – Bez użycia magii.

Hermiona bardzo ostrożnie wyciągnęła koreczek – musiała mocno złapać go w dwa palce i przekręcić kilka razy i choć było to zupełnie absurdalne, zaczęły drżeć jej ręce. Zanurzyła do środka koniec pióra i ujrzała jak atrament wspina się powoli, barwiąc stosinę na ciemny granat, a odchodzące od niej promienie przybierają głęboki niebieski kolor przechodzący powoli w błękit i gołębi niebieski.

Gdy zabarwił się sam koniuszek pióra, w buteleczce nie było już ani śladu atramentu.

– Co by się stało, gdyby odkorkował ją ktoś inny? – spytała, zanim zdążyła sobie zdać z tego sprawę i pospiesznie rozwinęła pergamin i przytrzymała u dołu. Na pewno by od tego nie umarł albo nie postradał zmysłów!

– Nic by się nie stało, bo by mu się nie udało – wyjaśnił ze śmiechem Cox. – W buteleczkę i korek została wpisana twoja magia, rozpoznała cię i tylko dlatego mogłaś ją otworzyć. I robiąc to przeniosłaś ją do atramentu.

Czyli tę umowę podpisujesz własną magią. Przygryzając lekko usta Hermiona napisała na dole „Przeczytane i zaaprobowane, Londyn, 6.07.2004” i złożyła pod tym podpis.

Mniej zamaszysty niż zazwyczaj.

Używając Geminio panna Edevane skopiowała rolkę pergaminu i podała ją Hermionie, oryginał zaś zwinęła w ciasny rulonik, wsunęła weń pióro oraz pustą buteleczkę i dotknięciem różdżki wyczarowała dookoła szeroką opaskę.

– Miłego dnia, panno Granger – uśmiechnęła się niepewnie.

– Witamy w Ministerstwie Magii – dodał Cox.

Wziął trzy pudełka, które odebrał chwilę temu, wyszli z sekretariatu i na widok jakiejś czarownicy wchodzącej właśnie do któregoś z biur zawahał się wyraźnie.

– Moja droga… muszę jeszcze coś załatwić – rzucił, nie odrywając wzroku od wejścia do tamtego biura. – Możesz to wziąć i poczekać na mnie? Albo zjedź na dół. Jak chcesz.

Zaskoczona Hermiona odruchowo potaknęła i wyciągnęła ręce.

– Oczywiście. Proszę mi to dać.

Pudełka okazały się lekkie jak piórka, choć trochę nieporęczne. Podszedłszy do wind Hermiona wcisnęła guzik, przechyliła się lekko do tyłu i oparła je o siebie.

Sama nie wiedziała, czemu jedno z pudełek spadło na podłogę. Pewnie zdmuchnął je mocniejszy powiew powietrza z szybu, gdy najbliższa winda ruszyła w jej stronę.

– Cholera – westchnęła, przytrzymując mocniej pozostałe.

I już sięgnęła po różdżkę, by je przywołać, gdy nieoczekiwanie koło niej pojawił się jakiś czarodziej. Przytrzymał ją lekko w pasie, jakby myślał, że zamierza przykucnąć, przyklęknął po nie i wyprostowawszy się położył je ostrożnie na wierzch.

– To chyba pani.

To, co w pierwszej chwili Hermiona wzięła za kapelusz okazało się turbanem, równie białym co reszta stroju mężczyzny.

– Dziękuję bardzo – uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Arab odpowiedział szerokim uśmiechem, przyjrzał się jej twarzy i z wyraźnym rozbawieniem wrócił wzrokiem do wciąż lekko czerwonego czoła, dołu policzków i ust, których nie zakrywała maska do nurkowania.

– To bardzo miło z pana strony – mruknęła Hermiona, żeby coś powiedzieć, odruchowo spuszczając wzrok i klnąc w myślach, że nie przypudrowała sobie twarzy. Szczególnie czoło rzucało się w oczy z powodu częstego wychylania z wody, dół twarzy praktycznie się nie odznaczał.

– Nie ma pani pojęcia jak bardzo miło – odparł wesołym tonem.

Cholerny świat…

Na całe szczęście w tym momencie zalała ich plama światła, krata odsunęła się ze zgrzytem i damski głos zaczął recytować:

– Biuro Ministra Magii wraz z Sekretariatem i Służbami Pomocniczymi, Wydział Personalny, w tym Biura Administracyjne…

Z kabiny wyszło dwóch czarodziejów, trzymająca wciąż pochyloną głowę Hermiona usłyszała „dzień dobry, Książę” i odgłos oddalających się kroków.

??? Książę? To nazwisko czy tytuł?

Na pewno nie nazwisko, „Prince” nie brzmi po arabsku!

Poczuła lekki dotyk na plecach i Arab wprowadził ją do kabiny.

– Który poziom? – spytał, wciskając jakiś guzik.

– Dziewiąty – mruknęła. – Dziękuję.

Droga na dół była krótka i długa zarazem. Na trzecim wsiadła jakaś czarownica, która posłała mu zaciekawione spojrzenie, ale wysiadła na czwartym i aż do Atrium nikt się do nich nie dosiadł.

Więc to tytuł? Przecież wśród czarodziejów nie ma książąt?

No tak, u nas nie ma, ale może w krajach arabskich są?

Postanowiwszy przeczytać o tym jakąś książkę przy pierwszej okazji, Hermiona przyjrzała mu się bardzo dyskretnie. Stała z tyłu i trochę z boku, więc nie mogła dostrzec za wiele, tylko mocno opalony bok twarzy, zewnętrzną część dłoni oraz ogólną sylwetkę. Zauważyła też, że w ręku nie trzymał różdżki, więc albo był leworęczny, albo nie pracował w Ministerstwie. Albo schował ją w kieszeni, której nie widzisz.

– Atrium – obwieścił kobiecy głos i winda zatrzymała się z szarpnięciem.

Arab odwrócił się ku niej i kręcąc lekko głową obrzucił ją od stóp do głów rozbawionym spojrzeniem, skłonił głowę lekko ją przechylając i wysiadł.

Hermiona przygryzła lekko usta. Gratulacje, kochana. Zaiste, zrobiłaś to BARDZO dyskretnie. Ponieważ jechała na dół, nikt z czekających nie wsiadł do środka i chwilę potem ku jej uldze kabina ruszyła i Atrium zniknęło z oczu.

Rozdziały<< Trzeci Raz – Rozdział XIIITrzeci Raz – Rozdział XV >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz