Kolejna próba dla Waszych nerwów… 😉 trzymam za Was kciuki!
Ale jakaś jej część łaknęła poczucia bezpieczeństwa, które dawał jego głos czy choćby najkrótsza wiadomość.
Przez kilkanaście sekund pozwoliła sobie jeszcze przypominać kojące wrażenie, jakie czuła, gdy w nocy planowali rozmowę z Drisem i wreszcie spłynął na nią spokój; świetlisty Jastrząb odleciał, rozpłynął się między gałęziami krzaków, lecz Hermiona miała wrażenie, że wciąż czuje jego opiekuńcze skrzydła, zamknięte dookoła jej ramion. Dopiero wtedy spróbowała znaleźć jakieś wyjaśnienie, czemu nie wróciła do Archiwum, tylko wybrała się na Pokątną.
Merlinie, jak niby możesz to wytłumaczyć? Przecież to nieuzasadnione oddalenie się z miejsca pracy!
Ministerstwo Magii – Gabinet Drisa
10:21
Jak??! Na Allaha, JAK?!! W jaki sposób??! I dlaczego?!!
Niczym pijany, Dris potoczył dookoła błędnym wzrokiem, ale w rozmazanych kolorach nie znalazł odpowiedzi. Jak??! Na Allaha…
Cudowny jeszcze przed chwilą świat runął w gruzach u jego stóp i musiał go natychmiast pozbierać!
Dlaczego??!… Dlaczego….
To obudziło w nim skojarzenia. Gus wiedział o jego planach względem Hermiony i z pewnością dlatego wybrał właśnie ją. Żeby się na nim odegrać.
Ale jak…?
Może właśnie przez Snape’a? Bo przecież kiedyś chciał się z nim skontaktować, by zajrzeć do jej umysłu. Na pewno! I właśnie, mógł wykorzystać fakt, że była Niewymowną i opowiedzieć jej o swoim projekcie panowania nad umysłami, żeby tym bardziej ją do siebie przekonać!
Ale skoro rozmawiał z nią, skoro wiedziała wszystko, to czemu przyszła dziś do niego?? Czemu zgodziła się z nim być? To był krok zupełnie w inną stronę.
Nieoczekiwanie ujrzał przed sobą klepki, których nie pokrywał dywan i przemknęło mu przez myśl, że istotnie wyglądają jak gruzy. Równocześnie dotarło do niego, że cały czas klęczy, więc podniósł się i ignorując bolesne kłucie w kolanie usiadł znów w fotelu.
Może mu nie uwierzyła? Bo w ostatniej scenie, w której Gus odbierał jej różdżkę, wyraźnie wyczuł jej wściekłość…
To całkiem prawdopodobne… Hermiona musiała nienawidzić Gusa już choćby z uwagi na Drugą Wojnę. Mogła uznać, że kłamie i być może nawet chciała powiadomić o tym jego, Drisa…
Tyle, że na tym kończyły się dobre nowiny. Skoro na koniec ich spotkania przestraszyła się, zmieniła zdanie i chciała uciec, równie dobrze mogła uznać, że to jednak Gus miał rację…
Dris zabębnił palcami po aksamitnych podłokietnikach. To wszystko przypominało trop wielbłąda krążącego dookoła zatrutej oazy. Musisz wiedzieć, co dokładnie się stało.
Po pierwsze dlatego, że niedługo miał spotkać się z Hermioną, a po drugie, ponieważ musiał dowiedzieć się, co kombinował Gus.
A na to był tylko jeden sposób. Na szczęście wyglądało na to, że był bezpieczny, a jeśli nie… Jeśli Hermiona cokolwiek poczuje i dopasuje to do tego, co MUSIAŁ powiedzieć jej Gus…
Trudno. Musisz zaryzykować.
Dlatego też poprawił się w fotelu i obrócił w myślach…
Druga posiadłość Malfoyów
10:22
Wyglądało na to, że w przypadku opcji numer dwa ich plan nie jest zagrożony. Tylko podejrzewając, że coś było nie tak Dris nie mógł domyślić się, że zastawili na niego pułapkę i otwierając drzwi nadzieje się prosto na zielony promień. Nie zmienili go więc, choć zdecydowali, że żaden z nich nie będzie czekał na Araba koło tarasu – w obecnej sytuacji lepiej było się nie rozdzielać.
Severus cały czas trzymał w ręku galeona, by nie przegapić ewentualnej wiadomości od Hermiony o przejęciu jaźni czy choćby próbie – biorąc pod uwagę jej przerażenie, gdyby cokolwiek podejrzewała, na pewno by go powiadomiła. Galeon milczał i teoretycznie z każdą chwilą powinna rosnąć w nim nadzieja.
Jednak nie wiedzieć czemu było zupełnie odwrotnie. W którymś momencie spojrzał na ścianę, przywołał w myślach obraz – szkic, który jeszcze niedawno tak dobrze wyglądał: teraz pojawiały się na nim nowe smugi pędzla i każda z nich była czarnego koloru.
Obraz Gusa wyglądał dokładnie tak samo. Nie podobało mu się to.
– Idę z wami – postanowił.
– A Ifryt? – zapytał prędko Draco. – Mówiłeś, że…
– Może tam będzie, a może nie. Po prostu będę musiał uważać, a dodatkowa różdżka zawsze się przyda – Granger specjalnie go nie obchodziła, za to obchodził go los Severusa i Lucjusza.
– W takim razie ja też idę!
Gus otworzył usta, ale zanim zdążył odpowiedzieć, odezwał się Lucjusz.
– Zostajesz, masz pilnować matki.
– Przecież nie może dobrać się do naszej jaźni – zaoponował chłopak.
Flegmatyczna mina Lucjusza znikła jak za machnięciem różdżki.
– Nie wiem, co może, a czego nie może i nie zamierzam ryzykować. Więc będziesz pilnował matki – rzucił ostro i poprawiając zapinkę pod szyją spojrzał na pozostałych dodał: – Zbierajmy się. Ten człowiek zaczyna mi działać na nerwy i pora z tym skończyć.
Severus jeszcze niczego tak bardzo nie pragnął.
– Za pięć minut przed domem – zdecydował Gus.
Podwórko na tyłach bloku Hermiony
10:22
Znalezienie SENSOWNEGO powodu wcale nie było proste, nie tylko dlatego, że trudno jest usprawiedliwić porzucenie pracy, ale również dlatego, że myśli Hermiony ciągle odpływały do wydarzeń z ostatnich dni.
Albo znajdowała całkiem dobre wyjaśnienia, które nie pasowały do spaceru na Pokątnej – jak choćby to, że była tak zdruzgotana po śmierci Coxa, że nie potrafiła wysiedzieć w Archiwum, albo całkowicie idiotyczne. Na obiad było za wcześnie, gdyby dostała bolesnego okresu fiuuknęłaby do domu po uprzedzeniu kogoś, zaś pomysł, że sumienna panna Granger wymknęła się na randkę z Drisem był czystą abstrakcją.
Ale to przypomniało jej, że przecież Dris miał powiedzieć pannie Fernbsy, że już nigdy nie wróci do pracy, więc wyjaśnienie musiało do tego pasować.
Jak do cholery wyjaśnić TO? Powiedzieć prawdę, że zabronił ci wracać do pracy? I umówił się z tobą na Pokątnej?
I ty się zgodziłaś? Nikt nie uwierzy, że ktoś taki jak ty to zaakceptował! Musiałabyś to wyjaśnić, a wtedy… Hermiona zerknęła w stronę arabskich napisów, które ponoć oznaczały, że do niego należała i pospiesznie odwróciła wzrok.
Wtedy stroniąca od małżeństwa i zmuszona do niego panna Granger stawała się jedną z pierwszych podejrzanych o morderstwo.
Może znikną po… jego śmierci? Jeśli tak, to nie musisz trzymać się tej wersji.
I w tym momencie dotarło do niej, że naprawdę nie musi się jej trzymać. Przecież Dris mógł wysłać ją na Pokątną i załatwić zwolnienie jej z pracy za jej plecami!
Tak! Dokładnie! Tylko po co?!
To musiało być coś bardzo ważnego! Bo powiedział jej, że podejrzewa, iż Rookwood zakradnie się do Departamentu Tajemnic, żeby ją porwać? Nie, w takim razie uprzedziłaby innych, żeby ich uratować!
Właśnie, uratować! Musiała chcieć uratować Drisa!
Powiedział ci, że jest na coś chory. Coś arabskiego, nie pamiętasz nazwy! I posłał cię po jakiś eliksir…!
Właśnie dlatego biegłaś jak szalona!
Wyszarpnęła z kieszeni galeona, przez chwilę szukała właściwych słów, po czym przesłała krótką wiadomość: „Weź włos D.B!”
Nie miała wątpliwości, że Severus domyśli się, że potrzebuje włos Drisa do wielosokowego, by stworzyć fałszywe wspomnienie, więc będzie musiał przywołać go z jego sypialni czy łazienki zanim się deportuje.
I nie czekając na odpowiedź zdjęła zaklęcie Kameleona, pomyślała o Pokątnej i obróciła się na pięcie.
Ministerstwo Magii, Gabinet Drisa
O tej samej porze – 10:22
Nie wiedząc od czego zacząć Dris sięgnął po ostatnią scenę z Gusem. Rozejrzawszy się zauważył Snape’a i obu Malfoyów, lecz zignorował ich i spojrzał na Hermionę.
Dokładnie w tym momencie kobieta rąbnęła Gusa w twarz i krzyknąwszy „Bydlę” wyrwała swoją różdżkę i rzuciła się ku drzwiom.
I już-już zaczął się uśmiechać, gdy usłyszał jak woła ją Snape – wpierw po nazwisku, potem po imieniu i poczuł jej szok zmieszany z niedowierzeniem oraz piknięciem radości. To ostatnie mu się nie spodobało i kilka sekund później wiedział już czemu.
– „Zabierz swoje i moje rzeczy z Buness. Draco przeniesie cię w jakieś miejsce, gdzie będziesz bezpieczna. Czekaj tam na mnie i nie ruszaj się pod żadnym pozorem, rozumiesz? I pilnuj umysłu.”
– „A ty?”
– „Zajmę się tym, co muszę zrobić”.
Serce Drisa przyspieszyło z dwóch powodów: widział, że ta rozmowa miała związek z nim, czuł to wyraźnie. Wydarzyła się… ledwie wczoraj… Wczoraj po południu… Czyli trafił doskonale!
Drugim powodem był sens wypowiedzi Snape’a, podtekst w niej zawarty. Jakby coś go z Hermioną łączyło. A to było… Zakazane.
Przez sekundę trwał rozdarty, nie wiedząc za którym z powodów podążyć, lecz błyskawicznie zdecydował, że ten pierwszy był ważniejszy. Jeśli zaś ten pies śmiał położyć na niej rękę…
Nic świeższego związanego z Gusem nie było, więc zajął się tym, co miał zrobić Snape – wystarczyło, że pomyślał o tym i umysł Hermiony pokazał mu ją i Snape’a w jakimś pomieszczeniu oświetlonym lampami gazowymi…
Londyn, Pokątna,
10h25
Pokątna nawet w pół do jedenastej tętniła życiem; wszędzie pełno było czarownic i czarodziejów, w większości turystów. Niektórzy spacerowali, pojedynczo lub grupkami, przyglądając się witrynom, zaglądając do sklepów. Inni zmierzali marszowym krokiem w wyraźnie określonym celu.
Prawdziwy tłum miał wylec na ulicę za półtorej godziny, lecz nawet o tej porze trzeba było lawirować między ludźmi oraz wystawionymi przed sklepami przeróżnymi artykułami.
Hermiona rozejrzała się dookoła i ujrzawszy sklep Madam Malkin po prawej przyspieszyła odrobinę.
Mało znana Apteka Portwine’a znajdowała się niemal na samym końcu Pokątnej, więc aportowała się tuż przy Dziurawym Kotle, dokładnie po drugiej stronie długiego pasażu – w ten sposób mogła pokazać się ludziom i zwrócić na siebie uwagę. Biała bluzka i praktycznie białe spodnie przy stonowanych, na ogół ciemnych ubraniach czarodziejów gwarantowały, że zapamiętają ją nawet turyści, ale na wszelki wypadek specjalnie wpadła na wystawione na zewnątrz kociołki i przepraszając Madame Potage pieczołowicie poustawiała je z powrotem.
Starała się wyglądać na lekko zdenerwowaną, spieszącą się osobę, która nie dostrzega nic poza jakimś konkretnym celem, co wcale nie było dalekie od prawdy. W uszach brzęczał jej niewyraźny gwar, z którego czasem wyławiała poszczególne słowa, przed oczami przesuwał się anonimowy kalejdoskop twarzy, mieszanina braw raziła w oczy, lecz to wszystko stanowiło tylko tło, po którym przemykały sceny, te prawdziwe z dzisiejszego ranka i te wyimaginowane – z niedalekiej przyszłości.
– Hej, Hermiona! – usłyszała nagle za plecami, odwróciła się i zobaczyła Tony’ego z CWSL z jakimś o wiele młodszym chłopcem, bardzo do niego podobnym, pewnie bratem. – Fajnie cię widzieć! Co tak lecisz?
Zaciskając palce i podwijając lekko pięści by ukryć arabskie znaczki Hermiona zatrzymała się i uśmiechnęła lekko, po czym natychmiast spoważniała.
– Cześć! Tony, przepraszam, ale się spieszę – pokręciła głową. – Naprawdę mi przykro…
– Jasne, żaden problem! Powiesz mi przy następnej okazji – zaśmiał się chłopak.
– Na pewno! – zawołała i ruszyła przed siebie biegiem, jakby chciała nadrobić to kilkusekundowe opóźnienie.
Zdążyła jeszcze usłyszeć, jak Tony mówi do brata „Pewnie leci do księgarni”. Żebyś tylko wiedział… pomyślała, wzdychając ciężko.
Ale była zadowolona. Tak trzymać. Żadnych wyjaśnień, żadnego tłumaczenia się. Tłumaczą się winni. Ona po prostu się spieszyła i tyle. I dokładnie to miała zostawić w pamięci mijanych ŚWIADKÓW.
Kilka jardów dalej zwolniła i zaczęła układać w myślach rozmowę ze sprzedawcą.
Daleko z przodu widać było już afisz sklepu z perukami, za którym znajdowała się Apteka Portwine’a.
Ministerstwo Magii, Gabinet Drisa
5 minut później, 10:27
Zaklęcie Kameleona nie zdążyło jeszcze przestać działać, gdy mało nie wyrywając drzwi Dris wypadł na korytarz i ruszył nim niemal biegiem. Sandały na miękkiej podeszwie tłumiły odgłos kroków, lecz łopot galabii nie zwiastował niczego dobrego.
I istotnie, gdy przed kilkoma sekundami Dris wynurzył się z jaźni Hermiony, świat – ten wspaniały jeszcze niedawno świat stał w ogniu. Aż słychać było ryk płomieni i wycie pożeranych nimi wrogów.
Dowiedział się, że Snape z Malfoyem próbowali go zabić już wczoraj i ponieważ im się nie udało, opracowali plan na dziś. Snape przestawił ten czarowny plan w bardzo krótki sposób, co było niezmiennie miłe z jego strony. W tym rolę Hermiony. Tak więc Dris rozumiał już, dlaczego się u niego zjawiła. Zdradziła go. Wystawiła na śmierć. I zamierzała uciec przed swoim losem kosztem jego życia.
Ale za późno. O jedną chwilę za późno. Światłości moich oczu. Dris uśmiechnął się, lecz tylko ustami, bo brązowe oczy były oczami demona furii.
– Wychodzę, nie wiem, kiedy wrócę – rzucił w stronę obu sekretarek, nawet nie zwalniając.
Ich rozmazane twarze znikły mu z oczu i puścił się biegiem w stronę wind.
Do tej pory zamierzał uczynić z Hermiony godną go kobietę, ale wyraźnie na to nie zasługiwała. Zasługiwała na karę. A on zapragnął ją wymierzyć.
I nie tylko dlatego, że go zdradziła. Również z powodu tego, co łączyło ją ze Snape’em – bo zdążył jeszcze trafić na dowód tego, że była jego. Ten pies, to ścierwo, ten pomiot hieny, ten… uczynił ją swoją! I to w dniu, kiedy kazał jej z nim skończyć i zapowiedział, że nie toleruje niewierności!
Za to Snape miał spłonąć. A ona…
Jedna z wind stała na piętrze. Dris wpadł do niej, wbił przycisk z ósemką i zajął się czymś, co nie mogło czekać: ułożeniem planu.
W sumie dobrze się składało, dziś mógł pozbyć się wszystkich, którzy się o nim dowiedzieli. Młody Malfoy nie stanowił dla niego problemu, natomiast musiał jakoś ściągnąć do Kelty Gusa. On jest najważniejszy.
Dlatego Lucjusza musiał zabić na miejscu, w taki sposób, by nie zaalarmować Snape’a, jego zaś zwabić do domu. Nie mógł przejąć jego jaźni – JESZCZE NIE, bo mogli z Gusem jakoś się porozumiewać, choćby przy użyciu tego ich Mrocznego Znaku, a nie mógł dopuścić do tego by Gus się zorientował czy choćby zaczął cokolwiek podejrzewać. Musisz sprawić, że ten pies sam będzie chciał do ciebie wejść.
Albo możesz posłużyć się Hermioną. Na myśl o tym Dris wybuchnął krótkim śmiechem. Zdecydowanie, pomysł uczynienia z niej swojej własności był genialny!
Zaś kiedy już dorwie Snape’a, zmusi go do wezwania Gusa, obojętnie w jaki sposób. A potem ten pies będzie mógł skonać.
Plan był bardzo ogólny, Dris domyślał się, że będzie musiał improwizować, ale z każdą chwilą był coraz bardziej pewien, że dzisiejszy poranek wyraźnie był darem niebios; mógł wreszcie zasypać za sobą wszystkie ślady i zacząć wieść życie sułtana.
Druga posiadłość Malfoyów / Kelty
O tej samej porze
– Uważajcie na siebie.
W głosie Draco słychać było błagalną nutę. W odpowiedzi Lucjusz poklepał go po ramieniu i spojrzał na dwóch czarodziejów stojących obok.
– Czyń honory, Gus – zwrócił się do Rookwooda.
Ten stuknął się różdżką w głowę i czując pierwsze lodowate strugi ściekające na szyję rzucił zaklęcie na Lucjusza, a potem na Severusa.
Gdyby ktoś spojrzał chwilę później na niewielki placyk przed wiejskim domem, dostrzegłby tylko samego Draco. Chłopak jednak czuł, że nie był sam; słyszał zgrzytnięcia żwiru pod niewidocznymi stopami, szelest ubrania gdy powiał mocniej wiatr i czyjś leciutko świszczący oddech.
Zaskakujące jak wiele takich szczegółów nam umyka, gdy możemy cieszyć się widokiem kogoś obok nas…
W następnej chwili rozległo się głośne trzaśnięcie i ustał zgrzyt kamyków, szmer tkaniny oraz miarowy odgłos wydychanego powietrza.
– Uważajcie na siebie – szepnął jeszcze raz.
Tym razem nikt go jednak nie usłyszał – naprawdę był sam.
Trójka mężczyzn aportowała się na wąskiej drodze, jakieś dziesięć jardów od zjazdu do posiadłości.
Severus natychmiast rzucił Muffliato, a następnie wskazał różdżką w miejsce, w którym znajdowały się ich stopy i mruknął „Gradus Silencio”.
– Już – powiedział normalnym tonem i spojrzawszy na najbliższe drzewa, by móc ich łatwo odnaleźć dodał: – Czekajcie tu na mnie – po czym obrócił się na pięcie i zniknął.
– W razie problemów daj znak w zwykły sposób – rzucił Gus.
Fakt, że Severusa już nie było nawet do niego nie dotarł, bo rozglądał się uważnie dookoła i stał właśnie tyłem do niego. Wielkie drzewa rosnące po obu stronach drogi, które kiedyś mu się podobały dziś były przekleństwem – wolałby, żeby nic nie zasłaniało widoku pól po drugiej stronie. Tak samo nie podobał mu się wysoki mur, który ciągnął się przy drodze wzdłuż całej posiadłości. Póki co, gałęzie poruszały się łagodnie na lekkim wietrze i nic nie podrywało leżących na drodze liści ani warstewki kurzu.
Severus aportował się kilka jardów za dużą, szeroko otwartą żelazną bramą i od razu przeniósł się na środek drogi. Tak jak wczoraj nie napotkał żadnych problemów, więc pojawił się niedaleko wejścia do domu i znów wrócił na drogę. Czysto.
Oczywiście dobrze znał zaklęcie, które służyło do wykrywania bariery antydeportacyjnej, ale nie wiedząc czy Benhammada nie użył do tego arabskiej magii wolał sprawdzić to w praktyczny sposób.
Wrócił więc do pozostałych i z Lucjuszem zajęli się rzucaniem Zaklęcia Odrazy na drodze między najbliższymi zjazdami w kierunku miasteczka.
Ministerstwo Magii,
10:29
W czasie drogi do Atrium nikt nie odważył się do Drisa dosiąść, tak samo nikt nie zatrzymał go, gdy przeszedł spiesznym krokiem w stronę toalet.
Tym razem nie musiał rzucać na siebie Kameleona przed wyjściem na zewnątrz.
Gdy aportował się w Kelty, była dziesiąta dwadzieścia dziewięć. Pora, żeby zacząć realizować plan.
Otworzył więc drzwi, wszedł do środka i stanąwszy tuż pod ścianą wypowiedział w myślach imię oraz nazwisko i uczynił krótki, ostry gest prawą dłonią.
Londyn, Pokątna / Kelty
O tej samej porze
Nie „Dris”, tylko „Idris Benhammada”, poprawiła się w myślach Hermiona, podchodząc do wejścia do Apteki Portwine’a. Czy nawet „Pan Benhammada”. I niech szukają tego eliksiru dla niego. A ty możesz czekać nawet do jedenastej.
Jedenasta w Kelty.
Naraz wejście, witryny po obu stronach i ludzie znikli i przed oczami pojawił się obraz jakiegoś olbrzymiego tarasu, ceglanego domu o białych oknach i dużych przeszklonych drzwiach…
W Kelty.
Świat dookoła wybuchł rozmazaną, barwną wstęgą, aż zakręciło się jej w głowie. Czy też zakręciło NIĄ…
Merlinie…!
Równie nieoczekiwanie wszystko się zatrzymało. Hermiona otworzyła zaciśnięte nie wiedzieć kiedy oczy i… oto stała na końcu tarasu przed domem z czerwonej cegły. Tym, który sobie wyobraziła. O dużych, przeszklonych drzwiach prowadzących do ciemnego wnętrza.
Nie zdążyła zareagować, gdy chwilę później ciemność wypełniła również jej umysł.
Bo w drzwiach stanął Dris.
Boże… To jest Kelty??
Aportowałaś się do niego mimo woli…?
… Bez różdżki…?? *
Arab wyglądał na równie zaskoczonego co ona.
– Hermiona! Już jesteś! Jak szybko…! Cudownie! – uśmiechnął się szeroko, rozkładając ręce na powitanie. – Chodź!
Ten zapraszający gest odepchnął ją od niego na całe mile i sprawił, że Hermionę przeszył dreszcz strachu. Nie!!! Błyskawicznie wyszarpnęła różdżkę z kieszeni dżinsów, jej umysł krzyknął „Apteka Portwine’a!!!” i obróciwszy się na pięcie z ulgą powitała znajome uczucie ściskania.
Hermiona Granger. Śmiejąc się Dris uczynił ten sam gest co przed chwilą.
Nacisk na całe ciało nieoczekiwanie zelżał, lecz zamiast ujrzeć Pokątną Hermioną szarpnęło, niemal wypychając jej powietrze z płuc, okręciło z szaloną siłą i cisnęło do tyłu.
Sekundę później znalazła się z powrotem na tarasie uroczego ceglanego domku.
W jej własnym piekle.
NIE!!!!!
– Powiedziałem „Chodź”, Słońce ty moje – odezwał się Dris i strzelił palcami lewej ręki.
Różdżka wyrwała się Hermionie z ręki tak gwałtownie, że zostawiła bolesny ślad wewnątrz dłoni. I jednocześnie zabrała ze sobą jakąś cząstkę jej duszy.
– … – Hermiona wciągnęła powietrze i przełknęła z trudem ślinę. – Dris…
– Więc chodź – czarodziej przywołał ją gestem, uśmiechając się w jakiś dziwny sposób.
Strach zaczął w niej pęcznieć i wypierać dziwne, otępiające oszołomienie.
– Dris… Posłuchaj…
– Chodź.
Boże, nie!!! Instynkt pchał ją do tyłu, ku schodom do ogrodu, byle dalej stąd, lecz jednocześnie rozum przykuł do miejsca. Przecież nie mogła uciec bez różdżki!
– Ja…
Dris westchnął ciężko. Nie miał czasu na zabawę. Snape i Malfoy mogli zjawić się lada moment i nawet jeśli mieli zapukać od frontu, wolał nie ryzykować. Poza tym pokazał jej czym kończy się uciekanie od niego, teraz przyszedł czas na inną lekcję posłuszeństwa. A w zasadzie kilka.
Ujął dwa końce różdżki i przyjrzał się jej ze smutkiem.
– Skoro nie chcesz mnie słuchać…
– Dris, nie…!
– I tak nie będzie ci już potrzebna.
– Nieeeee!!!!
Trzask pękającego drewna zginął w rozpaczliwym krzyku. Hermiona podskoczyła do przodu kilka kroków, a gdy cisnął oba kawałki na bok, wrosła w ziemię i zachwiała się, bo w tym momencie coś w niej umarło.
– Nie… – jęknęła żałośnie.
– Och, to cię nie zabije – zaśmiał się Dris. – A teraz…
Uczynił kolejny ostry gest i nogi Hermiony zupełnie wbrew jej woli poderwały ją do biegu ku niemu.
Była zbyt złamana, by walczyć, lecz nawet najsilniejsza walka nie zdałaby się na nic; jej stopy ledwo muskały ziemię i ni to biegnąc, ni lecąc wpadła mu prosto w ramiona.
Objąwszy ją mocno Dris dał krok do tyłu, zatrzasnął drzwi i ruszył gdzieś w głąb domu. Coraz głębiej tam, gdzie nie wolno jej było wchodzić! Spróbowała się wyrwać, lecz szarpnął nią tak, że straciła równowagę i niemal powlókł za sobą do jakiegoś pomieszczenia. Tam pchnął na ścianę i uśmiechnął się.
Hermiona obrzuciła je chaotycznym, niezbyt przytomnym spojrzeniem i dostrzegła kuchenne szafki, zlew, talerze na suszarce, stół pod oknem na wprost i niewielkie drzwi tuż obok. Jej głowę rozdarł krzyk „Drzwi! Wyjście!”, lecz natychmiast zagłuszył go inny, pełen bolesnej tęsknoty i jej wzrok powędrował na zewnątrz, tam gdzie leżała jej martwa różdżka. Wciąż miała przed oczami moment, gdy pękała, widziała jaśniejsze, ostro zakończone kawałki, które niczym drzazgi wbijały się jej prosto w serce. O Boże…
– Habibti, nie mam zbyt wiele czasu – odezwał się Dris niemal konwersacyjnym tonem. – Za pół godziny przyjdą tu twoi dwaj przyjaciele i muszę się nimi zająć. Więc tobą zajmę się później.
… twoi dwaj przyjaciele…
!!!!
On wie! On wszystko wie!!!
Wszystko działo się za szybko! I Hermiona zupełnie nie nadążała! Stała na samej grani, każde jego słowo wyrywało jej kolejne piędzi ziemi spod stóp i choć próbowała odskakiwać, ciągle otwierała się pod nią przepaść, czarna, bezdenna przepaść!
– Szczególnie jednego bardzo nie lubię – jego nozdrza zadrgały, oczy zwęziły się i wyglądał, jak drapieżne zwierzę, szykujące się do ataku. – Tego, który dwa dni temu cię naznaczył. Widzisz… Mogę wybaczyć wiele, naprawdę wiele, ale nie tknięcia tego… co do mnie… należy! – każda przerwa, którą czynił spychała ją coraz bardziej w otchłań. Dris zamilkł na chwilę, po czym sięgnął do jej szyi. – Dlatego nie wiem, co z tobą zrobić – powiedział o wiele łagodniej, przesuwając pieszczotliwie kciukiem po krtani i Hermiona odruchowo wtuliła się w ścianę. – Miałem wobec ciebie wielkie plany. Miałaś dać mi szczęście – położył drugą rękę wymownie na jej brzuchu, Hermiona wciągnęła go raptownie, a on się zaśmiał. – Mogłaś nawet dzielić moją przyjemność, jeślibyś tylko chciała… Lecz teraz się waham… Czy sprawić, że też tego zapragniesz… Wierz mi, mogę – po jego twarzy przemknął pełen rozmarzenia uśmiech. – Czy potraktować cię tak, jak na to zasługujesz i cię zmusić… – uśmiech zniknął, a on odnalazł jej tchawicę i nagle nacisnął. – Czy cię zabić.
Czując, jak TO nadchodzi, choć sparaliżowana strachem Hermiona poderwała ręce, lecz nie zdążyła go odepchnąć, bo Dris natychmiast się cofnął. Zachłysnąwszy się głośno złapała za pulsujące bólem gardło, ale ten ból był niczym w porównaniu do paniki, która zalała jej umysł. To, co jeszcze przed chwilą było tylko groźbą, nagle stało się rzeczywistością, mogła jej dotknąć i to ta rzeczywistość chwyciła ją za szyję i zaczęła dusić. I to dlatego ból trwał i trwał i trwał…
– A teraz krzycz – powiedział Dris.
???
– Krzycz – powtórzył.
Krzycz? Rozumiała słowo, ale nie pojmowała nic poza tym.
– No już! – huknął na nią.
To było jak uderzenie w twarz i Hermiona krzyknęła, czy raczej pisnęła krótko. Dris zaśmiał się i pokręcił głową.
– Porządnie, kochanie. Jeśli ci to pomoże, wyobraź sobie, że cię krzywdzę.
Nie tyle jego słowa czy obraz, który błysnął jej przed oczami, ale fakt, że pochylił się ku niej pchnął ją w końcu w przepaść i Hermiona krzyknęła głośno. Dris kazał jej nie przestawać, więc złapała łapczywie oddech i krzyknęła głośniej. I jeszcze głośniej. I dłużej.
Boże, krzyczenie w ten sposób, na pozór bez powodu na swój sposób było jeszcze bardziej przerażające, niż gdyby faktycznie coś jej robił. Już sam jej głos ją przerażał. I jeśli krzyczała tak już teraz, co miało być później?
Więc wciskając się w ścianę, telepiąc się, zachłystując powietrzem i łzami, oszalała darła się dalej. Niczym tresowane zwierzę w klatce, którym miała się stać.
– No już, wystarczy – dotarło nagle do niej, kolejny krzyk przerodził się w błagalny jęk, który umarł na ustach i przeszedł w tłumiony płacz. – Już dobrze, najmilsza.
Dris cofnął uniesioną dłoń i zamknął w niej jej głos, po czym otarł palcem jej łzy i posmakował. Były słone, cudownie słone, od strachu i uległości. I to był najcudowniejszy smak na ziemi.
– A teraz chodź – sięgnął do klamki drzwi obok.
Ledwie je otworzył, z ciemnego dołu po stromych schodach wspiął się ku nim lepki chłód, przesiąknięty wilgocią i ulotnym zapachem garbowanych skór.
Drisowi kojarzył się z polowaniem, z myśliwym i zwierzyną. Hermionie zaś z grobowcem. Bez różdżki jakaś jej część już była martwa, ale jeśli Severusowi by się udało… Nie!
– Nie, Dris, proszę! – zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na niego błagalnie. – Posłuchaj…
– Aniele, to nie jest najlepszy czas na dyskusje, rozumiesz chyba? – Dris zszedł trzy stopnie i wyciągnął ku niej rękę. – Obiecuję ci, że na pewno porozmawiamy, jak po ciebie wrócę, cokolwiek miałoby się potem wydarzyć.
Jego słowa zabrzmiały jak kroki nadchodzącego nieuchronnie kata, a jednocześnie nieoczekiwanie Hermiona poczuła, że może odetchnąć. Przez moment nie rozumiała czemu, lecz wtedy Dris zszedł jeszcze jeden stopień niżej i pojęła – po raz pierwszy stał dalej, a będąc niżej wydał się nagle… mniej groźny.
To, co ją poraziło nie było żadną konkretną myślą. To był najbardziej prymitywny, zwierzęcy odruch, który poderwał jej rękę, zatrzasnął za nią drzwi i nakazał jej uciekać najszybciej jak się da.
Rzuciła się do korytarza, szarpnięciem otworzyła drzwi na taras i obejrzawszy się przez ramię runęła na oślep przed siebie.
Dris pokręcił z westchnieniem głową. Czyli jednak nie pojęła i przyda się jej ostra nauczka. Szkoda.
Oczywiście mógł ją przywołać, ale cała zabawa polegała na tym, by zmusić ją do uległości, by patrzeć, jak potulnie idzie za nim…
Strzeleniem palców otworzył drzwi, zszedł spokojnie na sam dół i pomyślawszy po raz trzeci jej imię i nazwisko uczynił ten sam gest.
Tym razem kazał jej wrócić na samą górę schodów.
Hermiona dobiegła do kolejnego ozdobnego żywopłotu, gdy wysypana żwirem ścieżka, zieleń i niebo zakręciły się, zlały w seledyn, a ona upadła na ziemię.
– NIE!!!!!!
Chwyciła kępkę trawy, drugą ręką przeorała żwir, lecz dla siły, która pociągnęła ją do tyłu nie była to żadna przeszkoda. NIE!!! Źdźbła prześliznęły się jej między palcami, żwir został w dłoni, a następną rzeczą, jaką ujrzała było zejście do jej grobu.
I jej Pan, stojący na dole.
– Dris, nie! – jęknęła rozdzierająco, łapiąc się futryny.
– Na twoim miejscu nie kazałbym mi wołać cię tu na dół – odpowiedział tonem, który przyprawił ją o gęsią skórkę.
– Dris, proszę…!
Futryna wyrwała się jej z rąk i została z tyłu, gdy łkając zaczęła zbiegać w dół. Strome schody zaczęły się jej mylić pod nogami, zafalowały, trafiła na samą krawędź, druga przyszła zbyt prędko, noga się jej ośliznęła…
I upadła mu prosto do stóp.
UpadłaBY – bo Dris w ostatniej chwili złapał ją w ramiona i przytrzymał.
– Serce ty moje – szepnął, kołysząc delikatnie. – Widzisz? Jeszcze zrobiłabyś sobie krzywdę. Zabraniam ci cokolwiek sobie zrobić. Teraz to zależy tylko ode mnie.
Po czym zostawił ją pośrodku i wbiegłszy na górę wskazał ręką schody, a te nagle znikły. Doskonale. Jemu nie były już potrzebne, Hermionie tym bardziej.
I nie oglądając się na złamaną białą sylwetkę zamknął drzwi i zupełnie odruchowo je zaryglował.
—————————
* Kontynuacja teorii, którą rozwinęłam w Goniąc Szczęście: tak jak do warzenia, do teleportacji nie jest potrzebna różdżka, czarodziej używa magii, która znajduje się w jego ciele. Różdżka służy do rzucania zaklęć. Praktycznie żaden czarodziej nie jest tego świadomy, przede wszystkim dlatego, że zawsze teleportując się trzyma różdżkę w ręku. Tylko nieliczni zdają sobie z tego sprawę.
Maroko, Rabat, Ministerstwo Magii,
10:36
Mahallalowie bardzo różnią się od Aurorów czy pracowników Służby Bezpieczeństwa – po pierwsze nie pracują W Ministerstwie, lecz DLA Ministerstwa, po drugie zaś nie strzegą porządku, ani nie nadzorują ludzi. Oni na nich polują. Są wojownikami.
Nazwa ich grupy wzięła się od jednego z najstarszych berberyjskich plemion i istotnie wszyscy Mahallalowie są Berberami. Generalnie Berberowie to spokojny lud, mieszkający w górach, z dala od miast i zajmujący się pasterstwem* – lecz jak wszędzie, wśród nich również można znaleźć takich, którym taki tryb życia nie odpowiada.
Inteligentni, przebiegli, nieustraszeni, kochający ryzyko i walkę i potrafiący być szalenie okrutni – tak chyba najlepiej można ich określić. Zawiązali własną organizację i bardzo drogo sprzedają swoje usługi.
Teraz dwóch z nich po przeczytaniu listu spojrzało po sobie z pełnym głodu błyskiem w jasnoniebieskich oczach.
– Zajmiemy się tym i damy wam znać – powiedział jeden z nich do Hassana.
Ten tylko skłonił się, ale nie odważył się odezwać. Nawet gadatliwy Abdoul milczał.
Obaj wojownicy wyszli i ruszyli długim, zacienionym korytarzem.
– Amdżun, co o tym myślisz? – spytał jeden z nich, przechodząc na berberski.
– To faktycznie może być pomyłka lub ktoś z Brytyjczyków chce pozbyć się w ten sposób niewygodnego przeciwnika. Może nawet ten ktoś również pracuje w Ministerstwie. Ale równie dobrze nasz Życzliwy Informator może mieć rację.
– Zdecydowanie. I sądzę, że powinniśmy zając się tym natychmiast. Sądząc po wzmiance, że to jest ważne i pilne, być może ziemia zaczyna palić mu się pod stopami.
Amdżun uśmiechnął się bardzo szeroko i jeszcze bardziej drapieżnie.
– Ilyas, jeśli to on… Podpalmy cały jego świat.
Ilyas wybuchnął śmiechem.
– Ale to nie dziś. Dziś tylko mu się przyjrzymy.
– Zgoda, żadnej interwencji. Będziemy jak pustynne duchy. A jeśli to on…
– Wymazałem słowo „łaska” ze słownika wiele lat temu, bracie.
————————————-
* Dotąd wszystko się zgadza. Berberowie naprawdę są spokojnymi pasterzami, żyjącymi w pokoju z ludźmi i przyrodą. Jeśli jest wśród nich jakaś organizacja… to ja o tym nie wiem 😉
https://pl.wikipedia.org/wiki/Berberowie
10:37
Najlepszym dowodem, że Zaklęcie Odrazy działało był widok mugolskiego auta, które ledwie wjechało na drogę nim objętą zwolniło gwałtownie, zatrzymało się, a po chwili zawróciło.
– Czekajcie przy tamtych hortensjach – zaproponował Lucjusz, wskazując duże krzewy, wyglądające jakby obsiadły je stada motyli.
Miejsce wydawało się idealne – stojąc tam mogli dojrzeć to, co dzieje się w głębi korytarza, jednak ledwie tam podeszli, okazało się, że rosnące przy nich świerki zasłaniają całkowicie widok na okolicę, więc Gus spojrzał na kępę róż o wiele bliżej domu.
– Może lepiej tam.
O tej samej porze – 10:h37
Najważniejszą rzeczą do zrobienia było zabezpieczenie domu – lecz nie przed tym, by nikt do niego nie wszedł, wręcz przeciwnie, Dris bardzo chętnie witał tych szczególnych gości. Chodziło o to, by nikt nie mógł z niego wyjść.
Z wyjaśnień Snape’a wynikało, że Gus obawiał się, że Arab ustawi barierę antydeportacyjną. Na myśl o tym Dris zaśmiał się cichutko. Bariera antydeportacyjna była szalenie prymitywna – nie można było się deportować, ale można było wyjść z danego obszaru. Zdecydowanie wolał starożytną arabską magię opierającą się na prawie własności, czyli tę samą, którą oznaczył Hermionę, a którą używano kiedyś do izolowania haremów i nie tylko.
Zaś ten dom należał przecież do niego. Musiał tylko wytyczyć granice.
Przechodząc do gabinetu spojrzał na zegarek – zostało mu jeszcze ponad dwadzieścia minut. Idealnie. Choć należało się pospieszyć, to niedobrze kazać gościom czekać.
Notując w myślach, że po pozbyciu się ich będzie musiał zmienić granice tak, by uwzględnić obecność Hermiony, lecz również wziąć pod uwagę ewentualne wizyty Aurorów czy innych niespodziewanych gości, wyciągnął z szuflady spore pudełko przesiąknięte wspaniałym zapachem ambry, piżma oraz sandałowca z nutką drewna agarowego. Prędko otworzył czarną ażurową kadzielnicę z porcelany, szczypczykami wyjął kawalątek węgla i podpaliwszy położył dokładnie na środku. Maleńkie iskierki od razu zaczęły strzelać i pryskać dookoła. Dris odczekał kilka sekund aż powierzchnia zszarzeje i ułożył na niej kadzidło bakhoor.* W górę natychmiast wzbiła się cieniutka smużka dymu.
Wyczarowawszy dżambię i podwinąwszy lewy rękaw Arab naciął lekko przedramię, zebrał na ostrze kilka kropel krwi i przechyliwszy nad kadzidłem wkropił na nie.
Zapach się nie zmienił, ale dym, który zdążył zgęstnieć, zawierał teraz w sobie jego magię.
Dris zaleczył rękę, zamknął pokryte arabeskami wieczko, podszedł do ściany wychodzącej na ogród i uniósłszy kadzielnicę na wysokość ust wyszeptał.
– Min alfajr 'iilaa alhilal, taeal alyawm dyfan wa’aqim. (Od jutrzenki po sierp księżyca, wejdź dziś gościu i zostań.)
Oznaczył w podobny sposób zachodnią ścianę w kuchni, przeszedł do drugiego korytarza, w którym znajdowały się drzwi wejściowe od frontu i szedł właśnie do sali jadalnej, gdy rozległo się głośne stukanie kołatki.
Pięć uderzeń, które odbiły się echem w jego sercu, jakby uderzała właśnie w nie.
—————————————–
* Bakhoor – to tradycyjne arabskie kadzidło. Składa się ono głównie z wiórków drewna oud oraz innych pachnących składników. Surowce do wytwarzania tego kadzidła nasączone są pachnącymi olejkami z innymi naturalnymi składnikami takimi jak drzewo sandałowe, piżmo, olejki eteryczne czy wonne żywice.
Więcej znajdziecie pod tym adresem: www. zapach-orientu.pl/bakhoor-kadzidla-arabskie-c-34_30. html
10:39
Lucjusz cofnął lewą rękę i ścisnął mocniej różdżkę wycelowaną w drzwi kilka cali od framugi.
Z szyby między ozdobnymi kratami spoglądała na niego jego własna twarz, za którą poruszały się drzewa i krzewy. Czarodziej dostrzegał je jak przez mgłę, bo jego umysł zaglądał dalej, ZA szybę i jednocześnie oczyma wyobraźni widział to, co miało się wydarzyć za chwilę. Za moment. Za kilka sekund…
Nie zamierzał dać Benhammadzie ani sekundy – Arab miał dosłownie nadziać się na zielony promień i Lucjusz był na to gotowy.
Lecz póki co po drugiej stronie panowała cisza.
Malfoy odczekał stosowną chwilę i ujął kołatkę jeszcze raz.
W tym samym momencie
Słysząc kolejne stukanie Dris ocknął się i uśmiechnął pod nosem.
– Będzie pan musiał troszkę poczekać, panie Malfoy – szepnął i ignorując go mocnym pociągnięciem otworzył dwa skrzydła masywnych drewnianych drzwi. Gdy wchodził do sali, u drzwi zabrzęczał dzwonek.
Zgodnie z planem Snape miał ukrywać się pod Kameleonem, należało więc pozwolić mu wejść, zwabić w pułapkę i dopiero wtedy zdjąć zaklęcie i go rozbroić. Tak wyglądał JEGO plan, aczkolwiek Dris zdawał sobie sprawę, że w przypadku tego psa nie będzie to takie proste. Wolał założyć, że dojdzie między nimi do walki, postanowił więc odbyć ją właśnie w sali od frontu i dlatego musiał ją specjalnie przygotować.
Duże pomieszczenie miało służyć za salę jadalną czy nawet bankietową, lecz teraz było nieużywane i stało niemal zupełnie puste.
Na wprost wejścia znajdował się wielki kominek, nad którym, jak na pawilon myśliwski przystało, wisiał łeb dzika. Składane, przesuwane drzwi po prawej prowadziły do gabinetu, w odległym kącie stała szafa, przykryta jakąś ciemną tkaniną, na której zebrała się już widoczna warstewka kurzu.
Trzy wielkie okna po lewej wychodziły na o wiele mniejszy ogród od strony drogi; ściany między nimi ozdabiały głowy saren o lśniących oczach, w kącie przy wejściu zaś stał wielki fotel.
Całości wystroju dopełniał masywny żyrandol z poroża jeleni.
Dris nigdy nie lubił tej sali. Pewnie dlatego, że pasjonuje cię zupełnie inne polowanie. Choć to najchętniej skróciłby do minimum.
Tak więc nie ograniczył się do oznaczenia północnej i wschodniej ściany, okadził również zamknięte przejście do gabinetu oraz dwuskrzydłowe drewniane drzwi wejściowe i prócz „zaproszenia gościa” zażyczył sobie również ujrzenie go.
Dotychczas wszystko, co użył przeciw magii różdżkowej działało i nie widział powodu, dla którego tym razem arabska magia miała okazać się słabsza.
Skończywszy z zadowoleniem potoczył dookoła wzrokiem. Sala, duża w porównaniu do pozostałych pomieszczeń, nie była wcale tak wielka dla Ifryta.
A jeśli o niego chodzi… pomyślał i obrócił się w myślach.
– Mam dla ciebie kolejne rozkazy – powiedział chwilę później do unoszącego się w powietrzu złego ducha. – Za chwilę wejdzie do domu dwóch ludzi, których nie znasz. Blondynem zajmę się sam, bruneta oddaję tobie, lecz będziesz musiał czekać na mój znak, wcześniej nie wolno ci go tknąć. A kiedy nadejdzie czas… zadbaj o to, by cierpiał – dwa lśniące punkciki błysnęły mocniej, co Dris powitał z aprobatą. Póki co ofiar było mało i Ifryt musiał być bardzo wygłodniały. – Zjawi się tu również ten, którego znasz, a którego kazałem ci szukać i zabić. Pamiętaj, on jest twoim priorytetem. Teraz zostań, trzymaj się blisko mnie, ale nie pokazuj się, dopóki ci nie rozkażę. I kiedy się pojawisz, poruszaj się ostrożnie, nie chciałbym odnieść żadnych obrażeń – dodał. Tym razem nie chodziło mu o bałagan, taki jak ten w Ministerstwie, który wywołał, po prostu wir mógł sprawić, że straciłby równowagę, a jeśli miało dojść do pojedynku ze Snape’em, mogło to być katastrofalne w skutkach.
Punkciki znikły, niewyraźna mgiełka się rozpłynęła i jedynym śladem po Ifrycie były drobiny piasku, które wciąż tańczyły po wyłożonej klepką podłodze.
Dris przeszedł do korytarza, oparł się o ścianę i przymknąwszy oczy zaczął doprecyzowywać plan i zastanawiać się, czy można wykorzystać lepiej obecność Hermiony.
Miał wrażenie, że dochodzą do niego ledwo słyszalne krzyki, lecz zignorował je, koncentrując się na tym, co działo się na powierzchni. W świecie żywych.
Po ustach błąkał mu się cień uśmiechu, pierś poruszała w łagodnym, głębokim rytmie i jedyną oznaką podekscytowania były lekko drgające nozdrza oraz palce prawej ręki, które przesuwały się po wyimaginowanym ostrzu.
Był pewien, że jest gotów na wszystko, co miało nadejść.
Jednak jak mawiał Gus, pewność potrafi być zwodnicza…
Czerń. Hermionę otoczyła wilgotna, lepka czerń, paraliżująca jej ciało i sięgająca do jej duszy. I cisza – dzwoniąca w uszach, w której słyszała rozpaczliwe szamotanie własnego serca i cichy płacz, brzmiący jak kwilenie rannego, bezbronnego zwierzęcia. W które została przemieniona.
Nigdzie nie dostrzegała ani promyczka światła, który byłby promyczkiem nadziei. Równie dobrze mogłaby być i w kosmosie, choć tam świat otwierałby się przed nią, tu zaś… jej świat się powoli kończył.
I na tle tej czerni, niczym filmy, w jej głowie przesuwały się równie czarne obrazy, huczały słowa i mieszały się z krzyczącymi myślami. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Retoryczne pytanie, bo żadna odpowiedź, nawet jeśliby się znalazła, nie mogła nic już zmienić.
Jeszcze godzinę temu wszystko było inaczej. Była żywą, wolną osobą, teraz zaś stała się skazaną na taniec śmierci lub taniec niewolnictwa. W XXI wieku, w cywilizowanym świecie! Choć tu, gdzie była, przy Panu, któremu została przeznaczona, nie miało to żadnego znaczenia.
Połowa jej serca umarła wraz z łamaną różdżką i teraz stała tak, na wpół martwa dla siebie i martwa dla świata, w oczekiwaniu na nadchodzący koniec.
I sama już nie wiedziała, jaki wolała.
Ale dlaczego ty? Dlaczego właśnie ty?
W równie martwym umyśle pojawiły się cienie innych osób, które też znały swoje przeznaczenie. I się mu wyrwały… Były jak stwory z innej planety, oddalone może o kilkaset mil i jednocześnie o miliardy lat świetlnych.
Severus…
Nie wiedzieć czemu to jego imię pierwsze przyszło jej do głowy. Nie Harry, ale właśnie on. Hermiona spojrzała do góry; widziała tę samą czerń, ale WIEDZIAŁA, że gdzieś tam, nad nią, mógł niebawem pojawić się Severus.
Ten obraz – stojącego ze splecionymi rękoma Severusa zawładnął jej myślami i nieoczekiwanie obudził Nadzieję. Niczym światełko na końcu długiego tunelu.
Może gdzieś tam, powyżej było jakieś wyjście?
Sprawdź. Spróbuj! Nie poddawaj się! On nigdy się nie poddał!
Ostrożnie, napędzana wiarą – w siebie, w Niego, wyciągając przed siebie ręce i szurając nogami Hermiona ruszyła przed siebie.
Kilkanaście drobnych kroków dalej poruszyła stopą coś miękkiego, co okazało się miękkimi skórami. Kawałek dalej wpadła na stół, który z jednej strony sięgał aż do ściany; chropowaty mur ranił jej palce, lecz niczym ślepiec obmacywała go, szukając drzwi, okna, przejścia… czegokolwiek. Natrafiła tylko na wiszące na ścianie sznury i stojące jedna na drugiej drewniane skrzynki. Zawróciła więc i ruszyła dalej, na drugą stronę stołu.
Być może ku wolności.
10:45
Lucjusz poklepał po ramieniu niewidocznego Gusa i deportował się na drogę. Tam, tak jak kilka minut wcześniej, zdjął Kameleona i dopiero wtedy przeniósł się na wysypany żwirem placyk przed wejściem, po czym ruszył ku drzwiom.
Wyglądał w każdym calu jak dumny, pełen elegancji arystokrata, zamierzający złożyć niezobowiązującą wizytę towarzyską. Szedł miarowym krokiem, jego twarz promieniała spokojem i blaskiem i tylko zamiast łagodnie kołysać w ręku laskę, jak to zwykle czynił, trzymał w niej różdżkę.
Lecz ten blask, spokój i łagodność były tylko maską, jaką nieraz już nosił. Pod nią, w środku pełno było mroku, a przez głowę, niczym dudniące pociągi, przetaczały się ciemne, ciężkie chwile z jego życia, przepełnione bólem, furią i nienawiścią.
Lucjusz pozwolił tym uczuciom sączyć się prosto do serca i umysłu i spływać ku prawej dłoni.
I gdy zatrzymał się znów przed drzwiami i zastukał kołatką, to furia oraz nienawiść poprawiły różdżkę i zacisnęły mocniej dookoła niej palce.
I czekały. Płonęły w nim i czekały. Tak jak różdżka pęczniała morderczym zaklęciem. Avada Kedavra.
Wtem jakaś część jego odbitej w szybie sylwetki pojaśniała odrobinę.
Jakby… Jakby z drugiej strony zbliżył się ktoś ubrany na biało…
Avada Kedavra.
Sylwetkę Lucjusza zastąpiła inna i poruszyła się klamka…
Avada Kedavra!
Zgrzytnął zamek, klamka poruszyła się znów…
AVADA KEDAVRA!
Drzwi otworzyły się, a za nimi…
– AVADA KEDAVRA!
Z różdżki wyprysnął zielony promień i trafił w ramię stojącej za nimi postaci, pchnął ją do tyłu, a po ścianach i suficie rozeszła się zielonkawa fala eksplozji.
Ułamek sekundy potem ze ścian runęły z hukiem obrazy i Lucjusz nie usłyszał nawet łoskotu padającego ciała.
Być może zapytacie mnie: dlaczego od razu Avada??
W końcu w serii Avada była mało używana, na ogół w czasie bitew i pojedynków leciały różne mało przyjemne zaklęcia i czarnomagiczne klątwy, ale Avada…?
Przyznam się Wam, że właśnie to wydawało mi się mało logiczne. Dla mnie Avada to czarodziejski odpowiednik strzału z pistoletu. Kiedy Śmierciożerca walczy na śmierć i życie (a tak było w Ministerstwie i w czasie Bitwy i Hogwart), kiedy CHCE zabić, to nie ma skrupułów i nie dźga chyba lufą w plecy przeciwnika czy nie klepie rękojeścią po głowie… Dołohow, McNair, Bellatrix… oni powinni miotać we wszystkich właśnie Avadą.
Ok, może nie „mało logiczne”. Gdyby Śmierciożecy walili Avadą gdzie popadnie, nasze bitwy w HP byłyby bardzo krótkie i być może byłaby tylko jedna… bo wytłukliby wszystkich po stronie Światła. Więc rozumiem, dlaczego Rowling tak to poprowadziła.
Ja doszłam do wniosku, że w tym ficku Avada pasuje jak najbardziej. W sytuacji, w której znaleźli się nasi bohaterowie tylko Hermiona może się od niej wzdrygać, ale pozostali… cóż… Nie zapominajmy, że Gus, Lucjusz i Severus to przecież Śmierciożercy…
I nie tylko Avada… co jeszcze w takich sytuacjach jest oczywiste… przekonacie się niebawem sami…!