Trzeci Raz – Rozdział III

Ani w żadną inną sobotę, jeśli chodzi o ścisłość. Za każdym razem, jak się u nich zjawiała, czuła jakby ktoś zdejmował jej ciężar z ramion i mogła wreszcie odetchnąć i się odprężyć. To było jak… wyjście z gęstej, zimnej mgły na oślepiające, ciepłe słońce.

Różnica w czasie redukowała cały weekend do praktycznie jednego dnia razem, dlatego też zarówno ona jak i jej rodzice przedkładali mało komfortowe, za to szybkie świstokliki międzynarodowe ponad bardzo wygodny Inter-Portal. Co prawda perspektywa przejścia dziesięciu tysięcy mil w dziesięć sekund była szalenie atrakcyjna, lecz znajdował się w Ministerstwach obu krajów i cała procedura zajmowała sporo czasu.

Ponieważ Hermionie łatwiej było zaakceptować zmianę rytmu snu (tudzież jego brak), na ogół to ona przenosiła się do Grange, miasteczka koło Brisbane, w którym mieszkali rodzice, oni zaś od czasu do czasu brali kilka dni urlopu i wtedy z jej pomocą korzystali z Inter-Portalu i zjawiali się w Londynie.

Ziewając, Hermiona szybko się umyła i ubrała w podkoszulkę i krótkie spodenki, pogłaskała na pożegnanie śpiącego na łóżku Krzywołapa i przewiesiwszy przez rękę nieśmiertelną, wyszywaną koralikami torebkę odwinęła kilka warstw tkaniny, w której znajdował się świstoklik.

Tym razem był to pusty, niezbyt czysty foliowy woreczek. To się nazywa „licencjonowane śmieci międzynarodowe”… Przewróciwszy oczami nabrała powietrza, spięła się i sięgnęła po niego. Ledwie jej palce musnęły plastik, poczuła ostre szarpnięcie za pępek. Świat natychmiast wybuchł rozmazaną smugą i dziesiątki, setki, tysiące mil zaczęły przemykać koło niej z ogłuszającym rykiem.

Lecz zanim zdążyła odetchnąć, było już po wszystkim. Upadła wprost na łóżko w jej pokoju, a sprężyny aż jęknęły w proteście.

Hermiona również jęknęła. Lądowanie na łóżku było o wiele lepsze niż na trawniku w ogródku, na który na początku ustawiany był świstoklik, ale nadal nie należało do przyjemności. A może po prostu materac jest za twardy.

Nauczona doświadczeniem podniosła się powoli, równie powoli otworzyła oczy i czekając, aż przyzwyczają się do niemal oślepiającego światła za oknem, rozejrzała się dookoła.

Pokój był malutki – było w nim miejsce na jednoosobowe łóżko, bardzo skromne białe biureczko pod oknem oraz wbudowaną w ścianę na wprost szafkę, w której trzymała trochę ubrań i bielizny.

Gdy wzrok przystosował się do światła, Hermiona wyciągnęła z torebki różdżkę i wsunęła do tylnej kieszeni spodenek, torebkę odłożyła na krzesło przy biurku i ziewając wyszła do salonu.

Jej ojciec siedział na kanapie i czytał gazetę. Na jej widok odłożył ją i wstał, by się przywitać. Zmarszczki w kącikach oczu, tak zwane „kurze łapki”, które sprawiały, że zawsze wyglądał na uśmiechniętego jeszcze się pogłębiły i wręcz promieniał radością.

– Ziewasz jak krokodyl – powiedział, przytulając ją lekko. – Dzień dobry, kochanie.

– Hej, tato. Byle nie stary – zaprotestowała Hermiona, oddając uścisk.

– Młody – zgodził się. – Stare mają zęby w kiepskim stanie, a z twoimi jeszcze wszystko w porządku – oboje zaśmiali się i Wendell zerknął na woreczek w jej ręku. – Tym razem trafili w dziesiątkę. Daj go mamie, będzie zachwycona.

– Żartujesz?!

– Ja? Nigdy! Właśnie wyszły nam wszystkie worki na mrożonki. Ale fakt, że mogli go choćby umyć.

– Im się wydaje, że brudnego nikt nie tknie – do Hermiony doszedł aromatyczny zapach przypraw i zaczęło ją ssać w żołądku, w czym nie było nic dziwnego. Wczoraj położyła się wcześnie i nie jadła kolacji. – Załapię się jeszcze na śniadanie, czy od razu na obiad?

– Osobiście kroiłem bekon. Udało mi się nawet stłuc jajka – odparł z doskonale udawaną dumą i kiwnął na nią głową. – Chodź do kuchni. Jak tam Krzywołap? Ginny się nim zajmie?

– Nie, nie będzie mnie raptem dwa dni, poradzi sobie.

– Ale zostawiłaś mu świeżą wodę?

– Tato, przecież wiesz, że on jest samowystarczalny – westchnęła, ruszając za nim. – Jeśli zabraknie mu suchej karmy w misce, to otworzy sobie torbę, zostawiłam mu całą dużą miskę wody, a w razie czego zawsze może wyjść na dwór kiedy chce. W Anglii czasem pada deszcz i wtedy robią się kałuże. Znasz taki fenomen meteorologiczny?

– Pamiętam jak przez mgłę – zaśmiał się i mrugnął do niej. – Ale muszę się o niego troszczyć. Wiesz, między nami, mężczyznami…

Jego szeroki, ciepły uśmiech, pamiętane jeszcze z dzieciństwa mrugnięcie okiem… blask za oknem, przedziwna lekkość, którą można było wyczuć wszędzie dookoła sprawiły, że Hermiona zaczęła powoli odtajać. Jak za każdym jej pobytem. Jeśli gdzieś na Ziemi jest Niebo, to właśnie tu.

Przytuliła się do krzątającej się w kuchni mamy nieco mocniej niż zwykle i dopiero wtedy rozejrzała się dookoła i osłupiała. W zlewie piętrzył się wielki stos brudnych naczyń – chyba wszystkie istniejące garnki i miski w domu, zaś cały stół zastawiony był słoikami pełnymi brązowej pasty Vegemite oraz woreczkami z kawałkami smażonego mięsa.

Na widok Vegemite Hermiona trochę straciła apetyt. Pasta była przysmakiem Australijczyków, kolorem i konsystencją przypominała mugolską Nutellę, lecz w rzeczywistości była słonym wyciągiem z drożdży i zdaniem przyjezdnych była obrzydliwa. Nie nadawała się nawet na zachciankę ciążową.

– Merlinie, CO To ma być? – spytała, wodząc wzrokiem między zlewem i stołem.

– Boisz się, że ci nie starczy? – Monika wybuchnęła śmiechem, poczochrała ją po włosach i spoważniała. – Szykuję jedzenie dla kilku Aborygenek z dziećmi, które kilka dni temu znalazła policja w naprawdę złym stanie. Tych przesiedlonych po pożarze, pamiętasz?

Hermiona potrzebowała chwili, żeby przypomnieć sobie, że w styczniu ubiegłego roku przez dwa tygodnie szalał pożar buszu w okolicach Canberry*, w wyniku którego została zniszczona ponad połowa Terytorium Stołecznego, spłonęły setki domów i koło tysiąca mieszkańców zostało czasowo przesiedlonych, w tym dwie osady Aborygenów – Tradycjonalistów**. Na całe szczęście zginęły wtedy tylko cztery osoby. Prócz ludzi ucierpiały również zwierzęta, zwłaszcza koale, które były zbyt powolne, by uciec przed ogniem.

Władze stanowe zajęły się Aborygenami, ale tylko niewielka część przyjęła pomoc. Pozostali ją odrzucili i bardzo szybko zostali przytrzaśnięci między realiami cywilizacji i dawnymi wartościami, które chcieli wyznawać.

Nieszczepieni i nieodporni na wiele chorób i jednocześnie odrzucający choćby podstawowe świadczenia medyczne wymierali całymi grupami lub stawali się wrakami ludzi. Ponieważ Aborygeni nigdy nie wynaleźli czegoś takiego jak własne pismo, jako analfabeci byli zupełnie bezradni w kontaktach z otaczającym ich światem, ale nie chcieli korzystać z zajęć nauki pisania i czytania i odmawiali posyłania dzieci do przedszkoli i szkół. Wielu zasmakowało w alkoholu i wpadło w nałóg, który pociągał za sobą przemoc.

Niektórzy próbowali wracać do miast w poszukiwaniu pomocy, ale często było już za późno. Hermiona pamiętała rozmowy na ten temat, bo szalenie ją bulwersował. Pamiętała też z telewizji obrazy skąpanej w czerwonym blasku Canberry, szalejących płomieni, przepełnionych sal gimnastycznych, gdzie trafiali ludzie uciekający przed pożarem oraz rozdzierające serce zdjęcia cierpiących, poparzonych koali, które starano się ratować.  I które AKCEPTOWAŁY pomoc!

W pamięci utkwiło jej zwłaszcza jedno – teraz wypłynęło na wierzch i w jednej chwili zalała ją dziwna mieszanka złości i zniecierpliwienia.

– Niech zgadnę. Te Aborygenki wreszcie odkryły, że istniejecie, tak? – fuknęła.

Monika spojrzała na córkę wielkimi oczami, a potem przeniosła wzrok na męża. Wendell też wyglądał na zaskoczonego.

Hermiona potrząsnęła głową, bo do złości i zniecierpliwienia dołączyła irytacja.

– Od ponad roku robicie wszystko, by im pomóc, a oni robią wszystko, by tę pomoc odrzucić! Nie chcą domów, nie chcą pieniędzy, nie zgadzają się nawet na pomoc lekarską, doprowadzają się sami do złego stanu, a teraz ma nam być ich żal?

– Hermiono… – zaczęła Monika.

– Żal mi tylko tych dzieci, bo to nie ich wina, że mają durne matki!

– Hermiono, przestań!

– Mamuś, nie powiesz, że to cię dziwi?

– Co mnie dziwi – odezwał się cicho Wendell – to to, że słyszę to od ciebie.

Jego zwykle roześmiane ciemne oczy patrzyły na nią w taki sposób, że Hermiona nie ośmieliłaby się teraz odezwać i na krótką chwilę w kuchni zapanowała głucha cisza.

– Jakbyś się zagłębiła bardziej w ich historię, to byś wiedziała, że mają wszelkie powody, by nam nie ufać. Ale z tego co pamiętam, nie musiałaś sprawdzać w książkach, by zacząć bronić skrzaty domowe.

Ledwie padły te dwa ostatnie słowa, coś ciężkiego wpadło Hermionie do żołądka. Och, nie tylko do żołądka, poczuła się, jakby zgniotło jej całą klatkę piersiową. Równocześnie zrobiło się jej gorąco i zaczęły ją piec policzki. Merlinie, oszalałaś! Zupełnie oszalałaś! Jak mogłaś?! Powiedzieć coś takiego bez sprawdzenia wszystkiego?!

W pewien sposób to było dokładnie to samo. Mogła to stwierdzić na podstawie zaledwie kilku książek o rdzennych mieszkańcach Australii, które przeczytała! Wystarczyło choćby pomyśleć o trzystu tysiącach aborygeńskich dzieci odebranych rodzicom w ramach „pomocy” w asymilacji, które w rzeczywistości traktowano jako tanią siłę roboczą i stały się ofiarami przemocy fizycznej, psychicznej i seksualnej.***

I Aborygeni i skrzaty mieli własne, bardzo specyficzne wartości, zasady i kulturę, ale fakt, że ciężko jej było je zrozumieć nie znaczył, że były złe. Z początku co prawda, jeszcze w Hogwarcie nie potrafiła spojrzeć na to szerzej i próbowała uszczęśliwić skrzaty na swój sposób, nie zwracając uwagi na ich zdanie, ale z biegiem czasu nauczyła się akceptować różnice i bronić je tak, by uszanować ich odmienność.

Więc jak mogła o tym nie pomyśleć?!

Policzki płonęły, a gdy Hermiona otworzyła oczy, które nie wiedzieć kiedy zamknęła, dostrzegła tylko kuchenną podłogę i swoje buty. Wszystko inne zasłaniały długie włosy i najchętniej schowałaby się za nimi przed całym światem!

– Przepraszam. Ja… – bąknęła, opuszczając głowę jeszcze niżej.

Wiele osób w tej sytuacji kontynuowałoby swoją tyradę, ale nie Wendell. Mógł być rozgoryczony czy wściekły, lecz w momencie gdy usłyszał jakiekolwiek przeprosiny, zmieniał temat i zachowywał się jakby nic się nie stało. To był zapewne jeden z powodów dla których, gdy jeszcze służył w wojsku, był najbardziej lubianym i szanowanym dowódcą.

Teraz też spojrzał na żonę, kiwnął lekko głową i poklepał Hermionę po plecach.

– Już robię ci śniadanie – rzucił zwykłym tonem i zaczął zapalać gaz na kuchence. – A ty sprzątnij szybko ten skład amunicji, który piętrzy się w zlewie.

– Tyle razy ci mówiłam, że musimy kupić zmywarkę – rzuciła na to Monika i uśmiechnęła się do córki. – Dopóki twój ojciec nie dojrzeje umysłowo, będę chętnie prosić cię o pomoc.

Hermiona odgarnęła włosy i oddała lekki uśmiech, ale gdy napotkała jej spojrzenie, gorąc buchnął na nowo i zaczęły palić ją również uszy. Zdarzało się jej rozzłościć ojca, ale zawsze czuła się gorzej, gdy zawiodła swoją matkę.

– Już – mruknęła, podeszła do zlewu i zaczęła zaklęciami sortować naczynia.

– Jak tam na uczelniach? – zapytał Wendell.

– Och, długa historia.

– Mam nadzieję, że odpowiedź na pytanie, co tam wymyślił wasz durny rząd będzie o wiele krótsza? – zagadnęła Monika.

Hermiona westchnęła i skrzywiła się lekko.

– Tylko trochę. Przepchnęli ustawę o własnej nieomylności po spożyciu eliksiru Czystej Wyobraźni i zaraz potem przyznali sobie podwyżki.

Zza pleców doszedł ją kaszel ojca i pełne pogardy prychnięcie matki.

– Chyba Rozbujałej Wyobraźni – skomentował Wendell, wrzucając bekon na patelnię. Od razu rozległo się skwierczenie, a w powietrzu rozszedł się aromatyczny zapach wędzonki.

– I Kingsley to podpisał?! – zawołała Monika.

– No tak. Bo on teraz też jest nieomylny. Dowiedziałam się, że Snape powiedział w pokoju nauczycielskim, że ktoś pomylił receptury i wypili wywar z blekotu.

– Zaczynam lubić Snape’a. Ale to zrobili już dawno temu…

 

* Pożar buszu w Canberze w 2003 – klęska żywiołowa, która miała miejsce w sobotę 18 stycznia 2003.  https://pl.wikipedia.org/wiki/Po%C5%BCar_buszu_w_Canberze_(2003)

** Tradycjonaliści – rdzenni mieszkańcy zasiedlanych kontynentów, na ogół żyjący dziko (poza rezerwatami czy wyodrębnionymi dla nich osiedlami), hołdujący dawnym wartościom

***  – Tak zwane Zaginione Pokolenie

 

 

Hogsmeade

11:00 (20:00 w Brisbane)

 

Jakoś tak się zwykle składa, że jak jesteśmy gdzieś, gdzie nie powinniśmy się śmiać, dostajemy głupawki, kiedy powinniśmy zachować ciszę łapie nas atak kaszlu. A kiedy nie możemy się podrapać, jak na złość wszystko zaczyna nas swędzieć.

Lucjusza Malfoya nie swędziało wszystko – tylko przedramię, lecz problem polegał na tym, że to było TO przedramię. Z Mrocznym Znakiem. I za chwilę miał spotkać się z Severusem Snape’em, przy którym wolał przedramienia nie dotykać.

Nie, żeby bał się jego reakcji, po prostu to musiało się im obu źle kojarzyć. A ponieważ do dziś nie pojmował jakim cudem uniknął Azkabanu, wolał nie zwracać uwagi na fakt, że… że coś z tym koszmarnym Znakiem wydawało się być nie tak!

Jedyne wyjaśnienie, jakie mu przychodziło na myśl sprawiało, że jeżyły mu się wszystkie włosy na głowie i miał ochotę uciekać z krzykiem na drugi koniec świata. Przeżył jeden powrót Czarnego Pana i nie chciał przeżywać drugiego!

Ale to niemożliwe. Sam widziałeś jego zwłoki, Ministerstwo potwierdziło, że wszystkie horkruksy zostały zniszczone i nie ma najmniejszej szansy, by odrodził się ponownie…

Dracona Znak nie swędział, więc… Może to jakaś alergia. Dałby za to wszystko, nawet jeśli to miałaby być jakaś mugolska alergia.

Na wszelki wypadek poprosił o krótkie spotkanie Severusa i postanowił go dyskretnie poobserwować.

Innym powodem tego spotkania była śmierć Stevena Hawkinsa. I choć Lucjusz wiedział, że Prorok pod względem wyolbrzymiania i przeinaczania faktów nie miał sobie równych, po raz pierwszy krzykliwy nagłówek obudził jego własne myśli, a te odbijały się nieustannie głośnym echem w jego głowie: „Zgon w Hogwarcie – przypadek, morderstwo czy jeszcze coś gorszego? Prorok zdołał dotrzeć do niepokojących szczegółów.”

Jedne co było pewne to fakt, że był to pierwszy martwy uczeń od Bitwy o Hogwart. Czy od śmierci Cedrika Diggory’ego i Dumbledore’a. Od TAMTYCH czasów.

I Znak i ten dziwny zgon… To było trochę za wiele jak na zbieg okoliczności. I z pewnością to było BARDZO niepokojące.

Zamierzał więc podpytać o to swojego starego – byłego przyjaciela.

Jego układy z Severusem zaraz po wojnie były bardzo chłodne, ale z biegiem czasu ociepliły się, choć Lucjusz wiedział, że nigdy nie wrócą do tych sprzed powrotu Czarnego Pana. Poprawiły się w dużej mierze za sprawą Draco, który wyraźnie lgnął do towarzystwa swojego byłego profesora. Narcyza przypuszczała, że to dlatego, że chłopak zrozumiał, że zabijając Dumbledore’a Severus uratował mu życie i z pewnością zaimponował mu swoimi dokonaniami w czasie wojny. Draco pomagał nawet Potterowi i Granger w jego obronie, a on, Lucjusz byłby ostatnim idiotą, gdyby wtedy próbował wyperswadować mu kontakty z tamtą dwójką.

Stojąc na ścieżce na końcu Hogsmeade Lucjusz rozejrzał się uważnie dookoła i podrapał się po przedramieniu tak mocno, że był pewien, iż nawet przez koszulę i frak rozorał sobie rękę do krwi. Przestał dopiero, gdy poczuł ból – zupełnie inny niż ból wezwań.

Zdążył dokładnie na czas. Sekundę potem rozległ się cichy trzask i pojawił się Severus – oczywiście w swoich nieśmiertelnych czarnych szatach.

– Lucjuszu – powiedział na powitanie, podchodząc do niego.

– Severusie! – zawołał Malfoy, dyskretnie wygładzając aksamit fraka na lewej ręce i wyciągnął prawą na powitanie. – Jak miło cię widzieć!

Młodszy czarodziej uścisnął ją niemal bez grymasu.

– Czemu zawdzięczam twoją wizytę?

– Nie mogę ot tak chcieć spotkać się ze starym przyjacielem? – Lucjusz poklepał go po ramieniu i tym razem Severus się skrzywił.

Snape przypuszczał, że Lucjusz chciał się z nim spotkać, by go wypytać o zgon Hawkinsa i móc się potem chwalić informacjami z pierwszej ręki, zwłaszcza wobec porażających bredni, jakimi popisali się reporterzy, ale nie zamierzał mu tego ułatwiać.

– Nie wiem czemu, ale coś mi w twojej odpowiedzi nie pasuje – zostawił Lucjuszowi wybór, którą część zdania miał na myśli.

– Jak zwykle masz rację. Chodź, przejdźmy się.

Snape już miał spytać, dlaczego Lucjusz zaproponował spotkanie akurat tu, ale wzruszył ramionami. Nie będąc już w Radzie Nadzorczej starszy czarodziej nie mógł zaglądać do zamku kiedy tylko chciał, on sam nie przepadał za wizytami w dworze Malfoyów, gdzie ciągle zjawiali się jacyś goście, zaś przy takiej pogodzie na Pokątnej musiały być całe tłumy. Tak samo jak w Hogsmeade.

– W takim razie chodźmy w tę stronę – wskazał mu głową pobliskie góry. – W Hogsmeade czułbym się jakbym pasał barany. Chyba, że miałeś ochotę przedefilować główną ulicą i dlatego tak się ubrałeś?

Istotnie, Lucjusz prezentował się dziś nad wyraz elegancko. Od wojny niemal wcale się nie zmienił – pociągła twarz nadal była gładka, podbródek wciąż mocno zarysowany, tylko w okolicach szarych oczu pojawiły się drobne zmarszczki. Proste blond włosy rozsypały się szeroką plerezą sięgając aż do łopatek i odcinały się ostro od czarnego fraka z cieniutkiego aksamitu. Szeroko rozłożone poły fraka ukazywały kamizelkę w czarno-zielone wzory, a szyję osłaniała jedwabna apaszka spięta srebrną spinką z jadeitem.

– Po naszym spotkaniu wybieram się podpisać niezwykle lukratywną umowę – odparł Lucjusz wymijająco, ruszając kamienistą ścieżką. Znalazł się po lewej stronie Severusa, co mu bardzo pasowało. – Wracając do twojego pytania, w zeszłą sobotę był bal z okazji urodzin Narcyzy i nie zaszczyciłeś nas swoją obecnością.

Snape spojrzał na niego, unosząc wysoko brew.

– Przecież jak tylko mnie zaprosiłeś powiedziałem ci, że… was nie zaszczycę?

– Powinieneś wysłać w sobotę sowę z bilecikiem dla Narcyzy, w którym napisałbyś, że cię nie będzie.

– Nie widzę takiej potrzeby – Snape naprawdę nie widział. Poza Pomoną Sprout, która zaczynała zapominać jak się nazywa i Binnsem, który zapomniał już dawno temu, ludzie i duchy nie byli chyba na tyle durni, żeby oczekiwać, że po pierwszej odmowie wyśle im się drugą?!

– Tak nakazuje etykieta towarzyska. Powinieneś ją sobie przyswoić.

– Również nie widzę takiej potrzeby.

Idąc wolno Lucjusz potarł dyskretnie wnętrzem ręki o biodro, dręczące pieczenie ustało i zaśmiał się z ulgą.

– W każdym razie żałuj, bo na balu było kilka bardzo interesujących czarownic, które chętnie zgodziłyby się, gdybyś chciał odprowadzić je do domu.

W czasie wojny, przy okazji różnych balów Śmierciożerców Severus czasem znikał trochę przed końcem z jakąś kobietą, której nie zależało na niczym więcej niż jednej niezobowiązującej nocy, po której mogli o sobie zapomnieć, o czym Lucjusz wiedział. Teraz jednak młodszy czarodziej potrząsnął głową.

– Niech zgadnę, jeśli nie była to któraś z moich byłych uczennic, to jej matka czyli moja rówieśniczka, która chętnie podzieliłaby się potem z Prorokiem szczegółami upojnej nocy, tak?

– Skoro uważasz, że byłaby „upojna”, to masz o sobie wysokie mniemanie – rzucił z domyślnym uśmieszkiem Lucjusz.

– Uznajmy, że nie mam powodów, by je zmienić – odparł lakonicznie Snape. – Chciałeś się spotkać po coś jeszcze?

Owszem, nadal zdarzało mu się sypiać z kobietami, lecz nie zamierzając ryzykować niedyskrecji lub trafienia na jakąś byłą uczennicę pozwalał sobie na to tylko przy okazji różnych wizyt na Kontynencie. Nie zamierzał jednak tolerować żadnych dyskusji na ten temat.

Mocniejszy powiew wiatru przyniósł zapach dymu z kominka z któregoś z rzadko rozrzuconych domów i Snape odruchowo wciągnął mocniej powietrze i rozejrzał po okolicy.

Za ostatnim domem kamienista ścieżka ginęła w oszałamiającym kalejdoskopie soczystej zieleni upstrzonej żółcią i fioletem oraz czerni tam, gdzie trawy skąpane były w cieniu. Między nimi błyskały bielą głazy. Wyrastające dalej góry spowite były nadal w lekkiej mgle i wyglądały… dziwnie. Mętnie. Przytłaczająco…

Nie udało mu się sprecyzować tego uczucia, bo Lucjusz zaczął rozprawiać na temat Draco i jego żony Astorii, potem zwierzył mu się z pomysłu kupienia Kliniki Św. Munga, który spotkał się ze sprzeciwem ze strony Ministerstwa, zszedł na politykę, a potem jakimś cudem na Hogwart.

– Gdybym nie miał spotkania w południe, poszedłbym porozmawiać sobie z naszą drogą panią dyrektor – powiedział gładko, ale znając go, Snape widział, że jest poirytowany. – Co prawda nie mam ani powodów do zjawiania się w zamku, ani ochoty, lecz byłoby warto po prostu dla zasady. Rzucić kilka aluzji czy gróźb bez pokrycia, doprowadzić ją do szału i móc roześmiać się jej…

Poczuł ból w przedramieniu i w tym momencie zrozumienie, co właśnie robi uderzyło go z prędkością rozpędzonego Expressu Hogwart i gwałtownie cofnął rękę.

A pytanie Severusa go rozjechało.

– Jakiś problem? – spytał, a gdy Lucjusz równie odruchowo schował rękę za siebie, jedna brew powędrowała wysoko do góry.

– Nic takiego… – wyrwało mu się. Na Merlina, idioto, co ty robisz?!!!

Brew pojechała jeszcze wyżej.

– W takim razie powiedz mi, jak nazywa się twój krawiec, żebym moich balowych szat nie zamówił przez przypadek u niego.

Trzy, może cztery sekundy – tylko tyle trwała chwila głupoty, bo Severus jeszcze nie skończył mówić, gdy Lucjusz odzyskał panowanie nad sobą i przypomniał sobie wymówkę, którą na wszelki wypadek wymyślił. Teraz klął się w myślach, ponieważ te trzy, cztery sekundy mogły skomplikować mu życie, więc zamiast odciąć mu się westchnął ciężko, jakby się poddał.

– Możesz zamawiać, nawet całą kolekcję. Jeśli chcesz wiedzieć, pod wpływem chwili Narcyza postanowiła zastąpić złe wspomnienia bardzo przyjemnymi. Tylko była zbyt gorliwa.

Do tej pory Severus w żaden sposób nie poruszył tematu, więc jedno z dwojga: albo miał ten sam problem z Mrocznym Znakiem i to ukrywał i w takim razie to małe kłamstwo nie powinno go dziwić, albo też nie miał żadnego problemu. Ta druga opcja była bardziej prawdopodobna, bo od początku ich rozmowy nie wykonał ani jednego dziwnego ruchu.

Więc bogowie, co się dzieje z tobą?!

Snape skinął powoli głową i idąc wolno spojrzał na mętne góry.

– A co u ciebie? – podjął po chwili Lucjusz. – Nie widzieliśmy się od… ponad trzech miesięcy. Jak idzie twój interes z eliksirami?

– Całkiem dobrze. I zaczynam zastanawiać się, czy nie rozwinąć go bardziej, żeby za rok nie musieć wracać do Hogwartu.

– Granger?

– Gorzej, choć do niedawna wydawało mi się, że to niemożliwe – odparł kwaśno Snape. – Longbottom.

Lucjusz przystanął, chwilę patrzył na niego wielkimi oczami, a potem wybuchnął śmiechem.

– Merlinie, uchowaj! Ta niedorajda będzie czegoś uczyć? – a gdy Snape potaknął, ciągnął: – Zapominania, jąkania się czy gubienia we własnej klasie?

– Z tych trzech opcji ostatnia jest całkiem możliwa. I nawet byłaby pożądana. Z tym, że będzie gubił się w szklarniach.

– Od dawna mówię, że tej szkole brakuje mocnej ręki. No ale w końcu po starym Dumbie, któremu dropsy zalepiły mózg rządzi nią plumpka McGonagall, więc czego się spodziewać. Jak Draco będzie miał dzieci, osobiście zapiszę je do innej szkoły.

– Upewnij się tylko, że żadna z tych gwiazd się tam nie przeniosła – poradził mu Snape.

Rozmawiając wyszli daleko poza wioskę i w którymś momencie Lucjusz rzucił ostentacyjnie okiem na zegarek.

– W pół do dwunastej! Ależ ten czas leci! Będę się zbierał – powiedział, przystając. – Severusie, musisz koniecznie odwiedzić nas w lato. Inaczej Draco będzie zrozpaczony.

– Spraw mu nowe chusteczki – odparł młodszy czarodziej. – Tylko nie z monogramem, bo przy tym stwierdzenie, że kicha się na własną rodzinę nabiera głębszego wydźwięku.

Lucjusz znów wybuchnął śmiechem.

– Osobiście wybiorę dzień, w którym nie będzie nikogo poza nami i wyślę ci sowę – obiecał i nagle wciągnął gwałtownie powietrze. – Ale, ale! Zapomniałbym! – klepnął lekko Severusa w ramię. – Czy to prawda co piszą w Proroku o Hawkinsie? Że Pomfrey źle odmierzyła eliksir przywracający pamięć i chłopak wykrwawił się na oczach wielu świadków i nikt nic nie zrobił?

– A ja groźbami zastraszyłem jego dziewczynę, żeby mieć pewność, że niczego nie zdradzi? – dokończył Snape i uścisnął palcami nasadę nosa. – Wiesz co, zamiast przejmować Klinikę przejmij Proroka, może wtedy spod ich pióra wyjdzie coś, co choćby otarło się o prawdę.

– Nie powiesz, że wszystko wymyślili?!

– Z tego wszystkiego zgadzają się tylko nazwiska. Co jak na nich jest już druzgoczącym sukcesem – stwierdził jadowicie Snape, rozkoszując się wyraźnym skupieniem malującym się na twarzy swojego rozmówcy. – Hawkins był chory na chorobę powodującą okresowe skupienia magii w organizmie, prowadzące do implozji i krwotoków. Pomfrey podawała mu regularnie eliksiry, które osobiście dla niego warzyłem, by je powstrzymać. Tym, co spowodowało obfite krwawienie były idiotyczne popłuczyny, które niby mają wspomóc pracę mózgu. Wykrwawił się, bo był sam i dopiero gdy już był martwy, znalazł go jeden z młodszych Ślizgonów i mnie wezwał.

Lucjusz zmarszczył brwi i nadal wpatrywał w niego uważnie.

– A ta dziewczyna?

– Lucjuszu, naprawdę myślisz, że gdybym chciał mieć pewność, że nic nie będzie mówić, użyłbym gróźb? – westchnął teatralnie Snape. – Nie byłem zachwycony faktem, że z Hawkinsem urywali się z lekcji na miłosne schadzki. Nic nie poradzę na to, że najwyraźniej po raz pierwszy zrozumiała, co do niej mówię. To musiał być dla niej szok – uśmiechnął się z wyraźną drwiną.

– Faktycznie, Prorok zaczyna być gorszy niż szmatławiec Lovegooda – starszy czarodziej odpowiedział o wiele szerszym uśmiechem i jeszcze raz ścisnął mu ramię.

Snape uznał, że pora zakończyć tę serię uścisków.

– Nie spieszyłeś się przypadkiem na spotkanie? Byłaby szkoda, gdybyś wystroił się w te gryzące szaty po nic – cofnął się o krok i spojrzał wymownie na lewe przedramię Lucjusza.

Ten chciał coś odpowiedzieć, ale Snape skinął krótko głową i deportował się z cichym trzaskiem.

Zwykle, kiedy już możemy zacząć się śmiać, kaszleć czy się drapać, atak śmiechu, kaszlu czy swędzenia mija jak ręką odjął, lecz nie w przypadku Lucjusza.

Czarodziej odetchnął głęboko i niecierpliwym szarpnięciem podciągnął rękaw fraka.

Przedramię było lekko nabrzmiałe, mocno zaczerwienione, poznaczone wieloma nabiegłymi krwią śladami po paznokciach.

Na tym tle odcinał się niemal czarny Mroczny Znak.

Rozdziały<< Trzeci Raz – Rozdział IITrzeci Raz – Rozdział IV >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Ten post ma 6 komentarzy

    1. Bo w sumie po wielu roznych fickach zaczelam patrzec na niego inaczej i lubie te, w ktorych wcale nie jest wrednym Smierciozerca, ale to czlowiek zagnany do rogu.
      troche jak Severus – przylaczyl sie do Smierciozercow nie bardzo wiedzac, w co sie pakuje, a potem bylo juz za pozno, zeby sie wycofac

Dodaj komentarz