Goniąc Szczęście Rozdział 8

Niedziela, 18 maja

Australia, Kabi, Bar „U Paszczura”

O tej samej porze

20:30

 

Jak na niedzielę wieczorem, w barze „U Paszczura” świeciło pustkami. W poprzek kontuaru wisiał ktoś trudny do zidentyfikowania, bo miał na sobie długi worek, który obdzierał go z jakichkolwiek kształtów, a głowę przykrywał mu olbrzymi kaptur, w samym kącie siedziało dwóch mężczyzn i to wszystko.

– Więc za twoje pieprzone, czarodziejskie szczęście, Pete – rzucił jeden z nich.

Chyba większość kobiet chętnie zawiesiłaby na nim oko. Wysoki, szczupły, ciemnoskóry, sądząc po rysach twarzy Malgasz, miał krótkie, wełniste włosy, duże, błyszczące brązowe oczy i choć ogolił się gładko, zostawił sobie wąski pasek zarostu na linii ostro zarysowanej szczęki, który przechodził w długi, cieniutki warkoczyk wiszący mu aż do piersi. Musiał być dumny z tej ozdoby, bo całkiem odruchowo przesuwał go między palcami.

Siedzący naprzeciw był dla odmiany jasnookim, krępym blondynem. Blondyn roześmiał się, stuknęli się szklaneczkami z piwem i wypili do dna.

– Na pewno sobie poradzisz – dodał Malgasz.

– Jasne, że tak – odparł blondyn. – Robię w tym już od pięciu lat. Zbudować czarodziejski dom mogę już z pamięci. A co u ciebie, Omari?

Omari Falase wzruszył ramionami.

– W zasadzie… nic ciekawego.

– Nic ciekawego? Nie pieprz. Zaledwie tydzień temu zamordowano twojego partnera, a ty mówisz, że nic ciekawego?

– Takie życie Aurora – zabrzmiało go bardzo filozoficznie i beznamiętnie, ale tak naprawdę Falase nadal żałował Freddy’ego, swojej „połówki”, z którym pracował od kilku lat.

Pete przyuważył barmana i dał mu znać, że zamawia jeszcze jedną kolejkę.

– Dali ci już kogoś nowego? – pospiesznie dopił resztę piwa.

– Nie, bo wszyscy mają partnerów. Więc póki co Coleman przykleiła mnie do takiej jednej ekipy i w teorii powinienem wciągnąć ich w moje sprawy, a oni mnie w swoje.

– A w praktyce? Mają cię w dupie?

Falase roześmiał się i pokręcił głową.

– Nie. To baba i facet, rozumiesz. Lecą na siebie, i to ostro.

Pete wytrzeszczył oczy.

– Wolno wam? Myślałem, że macie jakiś kod postepowania czy coś w tym guście?

– A ty byś przejmował się kodem, jakby cię swędziało miedzy nogami?

– Dobra, widzę – zachichotał Pete. – Czyli co, w praktyce robisz sam?

– Dokładnie. Mam dwie całkiem świeże sprawy i ciągnę je sam, potem zdajemy sobie relacje i  udajemy, że zapieprzamy razem.

– Byle do nowego partnera, tak?

– Dokładnie.

To nie była do końca prawda. Nathalie z Johnem faktycznie pieprzyli się, kiedy tylko mogli, ale i on nie rwał się tak bardzo do podzielenia się śledztwami.

Wiedział doskonale, że nie miał „nosa”, nie potrafił wyczuć ludzi i co za tym idzie, miał duże problemy ze znajdowaniem podejrzanych. Jego atutem była analiza sytuacji i szukanie rozwiązań, pod tym względem był prawdziwym geniuszem. Freddy przekonał się o tym bardzo szybko, podzielił się z nim rolami i od tego momentu ich współpraca szła jak po maśle, ale z Nathalie i Johnem nie miał szans na taki układ, głównie dlatego, że mieli pracować razem tylko tymczasowo. Do nowego partnera.

Poza Freddy’m chyba nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, bo Falase nie musiał nikogo pytać o zdanie czy prosić o pomoc, zaś jeśli inni to robili, na ogół wysłuchiwał uważnie opinii ludzi dookoła i dopiero potem dawał własną, która pasowała do zdania większości. I, cholera, nie miał specjalnej ochoty, żeby to wyszło na jaw.

– Jest coś ciekawego na horyzoncie? – spytał Pete.

Falase chwilę bawił się resztką piwa, które zebrało się na samym dnie. Korciło go, żeby z kimś pogadać, ale nie miał pewności, czy Pete czegoś nie wychlapie. Ale skoro już zaczął mu się zwierzać…

– Może i tak – odezwał się w końcu o wiele ciszej. – Wiesz, że Coleman szuka kogoś na stołek Murraya… Podszefa Aurorów na północ, zachód i południe?

– I masz ochotę na niego wskoczyć? – spytał Pete domyślnie.

– A, kuźwa, czemu nie? Wyobrażasz sobie… Nie musiałbym już nadstawiać własnej dupy i ganiać za przestępcami. Miałbym ludzi od tego.

Przede wszystkim na tym stołku nie musiałby mieć nosa do ludzi. Miałby do czynienia „ze swoimi” ludźmi, których znał i którzy byli wobec niego lojalni i mógłby wreszcie zacząć robić to, co naprawdę umiał.

Worek poruszył się na krześle, zachwiał i z łomotem zleciał na ziemię. Falase i Pete ryknęli śmiechem, po czym Pete kiwnął na kumpla.

– Trzy czwarte kraju? To niezła robota. Ale chyba nie miałbyś wtedy czasu na nic innego.

– Sądząc po Murrayu, miałbym.

– Jakie masz szanse? – zagadnął Pete.

– Spore. Colemann mnie lubi – w każdym razie takie miał wrażenie.

– A reszta? Wyżej i niżej?

Wyżej i niżej też było nieźle. Z Freddy’m mieli na koncie kilka błyskotliwych spraw i ogólnie byli dobrze widziani. Poza tym był ogólnie lubiany. Słynął z dobrego dowcipu – gdy tylko gdzieś wchodził, zawsze rzucał jakiś żart, jego ostry język wszyscy brali za ostry, zdecydowany charakter i wśród kobiet uchodził za „niegrzecznego chłopca”, co tylko przysparzało mu popularności. Więc chyba mógł mieć nadzieje…

– Chyba też.

Barman dolał Pete’owi piwa, ale Falase odsunął szklankę.

– Spadam. Jutro muszę wcześnie zwlec dupę z łóżka – wyjaśnił. – Do następnego!

Rzucił na stół malutką bryłkę złota, machnął na pożegnanie i wyszedł na zewnątrz.

Gdybym teraz rozwiązał jedną czy dwie super sprawy, to wszystko by załatwiło. Żeby tylko zapunktować, dostać ten stołek i by się jakoś ułożyło. Potem to byś im kazał, kurna, zdawać relacje i oceniać innych. A jak ktoś by coś spieprzył, to byłaby jego, nie twoja wina.

Miał nawet jednego takiego na oku, gdyby okazało się, że facet kręci, to byłaby sprawa stulecia! Nawet tysiąclecia! Tylko skąd miał wiedzieć, czy facet mówi prawdę?

Potrzebował pomocy. Albo cudu.

Rozmyślając ponuro dotarł do Stacji Przestankowej w Kabi i podszedł do drzwi z napisem „Colebee”.

 

 

Niedziela, 18 maja

Birriani,

O tej samej porze

20:30 czasu środkowo-magicznego

 

Tau, a za nim Hermiona przeszli Intra-Portalem do Alkawarii, stamtąd do Merindaah i dalej, do Birriani. Na każdej Stancji Przestankowej malała ilość drzwi i ludzi. W Alkawarii prócz nich podróżowała jakaś para, zaś wychodząc w Merindaah dziewczyna usłyszała trzask zamykanych drzwi.

W Birriani słońce już zaszło i na ulicy nie było już prawie nikogo. Przed jakimś domem bawiła się gromadka dzieci, które na ich widok czmychnęły do środka, kawałek dalej jakiś mężczyzna wyprowadzał na spacer dużą jaszczurkę, a gdzieś dalej słychać było skomlenie dingo.

Szybko doszli do hoteliku, sadząc po dwa schodki na raz weszli na podest, Tau otworzył drzwi… i niemal wpadli na siedzącego w sali na dole Severusa.

Ten uniósł jedną brew i spojrzał na nich przez trzymaną w ręku szklaneczkę z odrobiną bursztynowego płynu.

– Najwyraźniej zgubiliście się gdzieś po drodze – odezwał się niskim, miękki głosem, który jednak doskonale było słychać pośród licznych rozmów innych gości baru. – Jednak ku mojemu głębokiemu rozczarowaniu udało się wam odnaleźć.

Hermiona tylko z największym trudem powstrzymała się przed spojrzeniem na Tau i przed przewróceniem oczami. Równocześnie wszystko w niej się uśmiechnęło i rozluźniło, zupełnie jakby odtajała i dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo wyczekiwała na ten moment.

– Kupiliśmy sporo rzeczy – odparła, stawiając torebkę na jego stole i wyciągnęła pierwszą siatkę. – Na kilka najbliższych dni, więc raczej dobrze, że się odnaleźliśmy.

Severus zmrużył oczy, chwilę milczał, po czym spytał cicho:

– Możesz mi powiedzieć, która jest godzina?

Hermiona podała Tau kolejne siatki i zerknęła na zegarek, choć doskonale wiedziała, że nie o to mu chodzi.

– Ósma czterdzieści parę.

– Prawie dziewiąta wieczorem – poprawił ją.

Pudło z jajami zaklinowało się, więc dziewczyna szarpnęła nim mocniej, nie chcąc ryzykować Accio.

– Daj mi to – wtrącił się Tau dyskretnie.

Hermiona oddała mu całą torebkę i spojrzała na Severusa.

– Niech będzie i dziewiąta, ale zakupy same się nie zrobią – odparła i dodała, uśmiechając się pod nosem. – Poza tym nie jesteśmy w Hogwarcie, więc nie możesz mi dać szlabanu za spacery po dziewiątej.

Jego brew uniosła się jeszcze wyżej, gdy podniósł się z krzesła i pochylił się ku niej.

– Nie, nie jesteśmy w Hogwarcie – powiedział jej niemal do ucha i Hermionie zrobiło się nagle bardzo gorąco. I słabo. Ale za nic na świecie by się teraz nie odsunęła!  – Jesteśmy w Australii, żeby znaleźć twoich rodziców. Jesteś już od ponad doby na nogach, po bardzo męczącej dla umysłu sesji legilimencji i przed być może jeszcze bardziej męczącą sesją z Aborygenami jutro rano. Po której, mogę cię zapewnić, nie będziesz odpoczywać przez dwie godziny, bo nie będzie na to czasu.

Hermiona przygryzła lekko usta. Miał rację, jak zwykle miał rację. Nie czuła się zmęczona, zapewne dlatego, że ciągle była zaprzątnięta czymś nowym i ekscytującym, ale też wiedziała, że jak tylko emocje opadną, najprawdopodobniej zwali się z nóg i może nie będzie miała żadnych koszmarów. Poza tym im szybciej zaśnie, tym szybciej obudzi się Jutro…

– Wiem, ale…

– Więc – dodał, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że zaczęła mówić – zjesz teraz coś i pójdziesz spać. Masz piętnaście minut.

Masz piętnaście minut! Jeszcze czego! To, że miał rację nie znaczyło, że mógł ją tak traktować. Jak… uczennicę! A Hermiona nie zamierzała pozwolić mu się tak traktować! Wyprostowała się i choć musiała zadrzeć głowę do góry, żeby patrzeć mu w oczy, poczuła się, jakby była mu równa wzrostem.

– Nie jestem głodna, jedliśmy w Metropolii – oświadczyła powoli i z godnością. – Faktycznie, ten dzień był bardzo długi i czas odpocząć. Więc zamierzam teraz wziąć porządny prysznic i zajmie to tyle czasu ile zajmie, a nie piętnaście minut. Dobranoc.

Po czym obróciła się, złapała opróżnioną już torebkę i nadal dumnie wyprostowana pomaszerowała do góry.

 

Tau podał Jackowi ostatnią torbę z owocami, odebrał szklaneczkę wody z limonką i przysiadł się do Severusa, który patrzył na swoją whisky. Wyglądało na to, że gdyby tylko mógł, rozniósłby szklaneczkę w pył samym tylko spojrzeniem.

– W Metropolii było strasznie dużo ludzi, nawet jak na niedzielę po południu – powiedział Tau i upił kilka łyków. Napój był lekko kwaskowaty i przyjemnie orzeźwiał. – Wymiana pieniędzy zajęła nam sporo czasu, a potem musieliśmy zrobić zakupy.

– Od dawna jesteś obrońcą białych? Nic mi o tym nie mówiłeś?

– Nie jestem obrońcą, tylko mówię ci, co robiliśmy. Poza tym byłoby co najmniej dziwne, gdyby dziewczyna nie chciała choćby rozejrzeć się po mieście.

– I zacytować ci połowę książek, które przeczytała na temat Australii – dokończył Severus, odgarniając za ucho włosy z twarzy.

Tau uśmiechnął się szeroko i zaczął powoli obracać szklankę w dłoniach.

– Ona ma niesamowitą wiedzę! Dowiedziałem się rzeczy, o których nie miałem nawet pojęcia.

Kilka stolików dalej wybuchło nagle zamieszanie, najwyraźniej ktoś wygrał partię i jak zwykle wszyscy zaczęli się kłócić. Obaj obrzucili ich krótkim spojrzeniem, po czym Tau odwrócił się z powrotem ku Severusowi.

– Czemu powiedziałeś jej, że nie będzie jutro czasu na odpoczynek? Musicie szybciej wracać do Anglii, czy co?

Severus przez chwilę przyglądał się resztce whisky. Gdy poruszył szklaneczką, alkohol zakołysał się również i na brzegach została cieniusieńka warstewka, która niemal natychmiast podążyła za resztą płynu.

– Ona jest przekonana, że to, co wmówiła swoim rodzicom w momencie modyfikowania im pamięci jest trwałe. Więc zapewne wydaje się jej, że aportuje się gdzieś koło tej cholernej rafy koralowej, rzuci zaklęcie wyszukujące i ich od razu znajdzie.

Następne pytanie było oczywiste.

– Czemu tego nie sprostowałeś?

– Bo nie było okazji – sarknął Severus.

Któryś z graczy zerwał się od stolika przewracając krzesło i mamrocząc coś pod nosem wyszedł na zewnątrz. Tau odczekał, aż drzwi się zamkną i powiedział cicho:

– Nie złość się. Trochę przesadziłeś z tymi piętnastoma minutami.

– Nie mam zwyczaju się złościć – wzruszył ramionami Severus. – Poza tym nie sądzę, żeby ją to obchodziło.

Tau zaczął pieczołowicie wyciskać limonkę, aż nie została w niej ani kropla soku.

– Obchodzi – bąknął w końcu w stronę szklanki. – Ona… bardzo cię szanuje.

– Czyżby? – brew Severusa powędrowała w górę.

– I… wiesz… Takie mam wrażenie… Że chyba chciałaby… żebyśbyłszczęśliwy.

– Żebym. Był. Szczęśliwy? Masz wrażenie? A na jakiej niby podstawie?

Aborygen westchnął ciężko i niechętnie podniósł głowę.

– Tego, co mówiła.

Severus pokiwał głową.

– Czyli ucięliście sobie długą dyskusję na mój temat. Cudownie. Jeszcze trochę i będę mógł przejrzeć się w zwierciadle AIN EINGARP i zobaczyć samego siebie. Ale wiesz co, Anderson? Nie lubię na siebie patrzeć, więc darujcie sobie dalsze próby uszczęśliwienia mnie.

Po czym wychylił do końca resztkę whisky, odepchnął szklaneczkę i bez słowa poszedł na górę.

 

 

Meropolia

20:30 czasu australijskiego

Ministerstwo Magii

 

Widok po prostu… odebrał im mowę.

Otoczyła ich głęboka czerń błyszcząca tysiącami… milionami światełek. Wyglądały jak gwiazdy lśniące na niebie… jak meduzy z aureolami świętych, żeglujące z głębin oceanu ku powierzchni i ciągnące za sobą długie roziskrzone włosy… albo raczej jak diamentowe wisiory, z których spływały diamentowe sople…

Światełka kołysały się, migotały, rozbłyskiwały gwałtownie i słabły, zupełnie jakby przetaczało się nad nimi właśnie tysiąc burz, z milionem maciupeńkich błyskawic. I zarazem wszystko odbywało się w tak głębokiej, że niemal namacalnej ciszy, wydobywając z mroków tajemnicze kształty. Rozświetlone lekką poświatą kratery, regularne płytkie zagłębienia przypominające zmarszczki na tafli jeziora, szerokie szramy niczym ślady jakichś gigantycznych pazurów lub gładkie wklęsłości.

To wszystko układało się w jakieś nieznane figury, konstelacje, wiry, drogi mleczne – nieregularne, nieprzeliczone i… niezmienne.

– O, Merlinie – szepnęła Ginny, bo mówienie głośniej wydawało się być profanacją tego cudu. – Co to jest…?

– Nie mam pojęcia – odszepnął Harry. – To wygląda, jakby ktoś rzucił miliony Lumos…

I naraz światełka ożyły, ciemność wybuchła tysiącami świetlistych smug, które w ciągu kilku sekund uformowały szeroki, iskrzący się pas tuż nad ich głowami, prowadzący lekkim łukiem w lewo i niknący jakieś pięćdziesiąt jardów dalej.

Uważając gdzie stawiają stopy Harry i Ginny doszli aż do zakrętu, za którym czekała na nich przeszklona winda, również oświetlona tymi dziwnymi światełkami. Wsiedli, winda ruszyła do góry i wreszcie mogli przyjrzeć się im z bliska.

– Przecież to są ważki! – zawołała zdumiona Ginny, patrząc na błyszczące stworzonko, które usiadło na szybie tuż przy drzwiach.

– Zobacz, jaka jest gruba – zauważył Harry i przysunął do niej palec.

Ważka poruszyła dwiema parami długich skrzydeł przysłaniając trochę lśniący tułów, ale pozostała na miejscu, więc Ginny z Harry’m mogli się jej przyglądać przez całą drogę w górę.

Winda dotarła do sklepienia jaskini i nadal pięła się do góry. Patrząc na ściany z każdej strony kabiny  Harry pomyślał, że z pewnością nie jest to miejsce dla cierpiących na klaustrofobię.

Czarne z początku skały z każdym mijanym jardem nabierały coraz bardziej czerwonej barwy, aż stały się bez mała pomarańczowe i chwilę potem nad nimi ukazała się jasna szczelina, do kabiny wlało się jasne, ciepłe światło i wkrótce znaleźli się w holu. Był z pewnością duży, ale trudno to było stwierdzić, bo oświetlona była tylko winda i duży kontuar trochę dalej, a cała reszta ginęła w rdzawo-czarnym mroku.

Za kontuarem coś się poruszyło, znikły dwa czarne czubki butów i sekundę później wyłonił się zza niego mężczyzna poprawiający granatowy uniform.

– Dzień dobry – pozdrowili go Harry i Ginny, podchodząc do niego.

– Dobry wieczór – odparł i odchrząknął. – Państwo w jakiej sprawie?

– Harry Potter i Ginewra Weasley – przedstawił ich Harry. – Mamy zarezerwowany nocleg i umówioną wizytę jutro rano z Doris Coleman.

Nie bardzo wiedział, w jaki sposób w Australii potwierdzało się swoją tożsamość, więc na wszelki wypadek wyciągnął ku niemu swoją różdżkę, trzymając ją za drugi koniec.

– Może pan ją zatrzymać, to nie będzie konieczne – zaoponował strażnik.

Wyjął skądś spod kontuaru krótkie, czarne pióro i kałamarz i jakąś księgę i obrócił ku nim. Na górze lewej strony widniało już kilka różnych podpisów.

– Proszę się podpisać. Imieniem i nazwiskiem.

Ledwie Harry ujął je w rękę, poczuł dziwne, bardzo lekkie łaskotanie w palce. Odruchowo potarł je o siebie, lecz to nie pomogło. Widząc to, strażnik pokiwał uspokajająco głową.

– To normalne, że swędzą pana palce, to pióro Prawdy.

To akurat Harry’ego nie uspokoiło, wręcz przeciwnie. W Szkole Aurorów uczył się o nim na zajęciach o magii w innych krajach – takie pióro służyło do sprawdzania wiarygodności używających go osób i pisało tylko prawdę. Jeśli spróbowałby podpisać się na przykład jako Ronald Weasley, pióro i tak napisałoby Harry Potter. Było to możliwe dzięki temu, że ptak, z którego pochodziło, pił w swoim życiu tylko i wyłącznie wodę zawierającą choć kroplę Veritaserum.  I, co go niepokoiło, dzięki jakimś zaklęciom, łączyło się z jego magią.

Nie miał pojęcia, jak w ich obecnym stanie pióro może zareagować na nich… i ich magia na pióro.

– Acha – mruknął, bo nie miał innego wyjścia.

Umaczał je w kałamarzu, otarł delikatnie o brzeg i starając się rozluźnić zaczął pisać.

Z początku w głębokiej ciszy słychać było tylko poskrzypywanie pióra o niezbyt gładki pergamin, ale nie pojawiły się żadne literki. Tak ma być, czy magia za słaba…? Klnąc na siebie, że nie nauczył się wtedy wszystkiego, tylko przeleciał temat po łebkach, pisał dalej.

Kiedy skończył pisać „r” i wyprostował się (zupełnie nieświadomie niemal położył się na kontuarze), na pergaminie zamajaczyło coś i zaczęły pojawiać się ślady liter, ściemniały… i Harry uśmiechnął się i z ulgą odstawił pióro do kałamarza na widok napisu „Harry Potter”. Jeszcze nigdy jego imię i nazwisko nie wydało mu się tak… ładne.

Ginny również się podpisała i gdy w księdze pojawiło się również „Ginewra Weasley”, usatysfakcjonowany strażnik zabrał ją od nich i podał im do podpisania zwykłą księgę wizyt.

– Zgadza się. Zaprowadzę państwa do pokoju gościnnego – powiedział grzecznie, stawiając na blacie dwa kaganki.

W środku było pełno ważek, trochę innych niż te w jaskini czy w windzie, ale te nie świeciły się. To znaczy do chwili, gdy czarodziej stuknął w nie różdżką.

– Lucere Lux – powiedział i naraz oba kaganki wybuchły ostrym światłem. – Proszę, to latarenki pełne Sentinelles* (fr. Czytaj Sątinel). Żeby przestały świecić, wystarczy powiedzieć Finite Lux, a żeby znów się zaświeciły, Lucere Lux.

Harry westchnął ciężko. Cholera, nawet nie będziesz mógł kazać im przestać świecić… I przez ciebie pozdychają magiczne stworzenia w Australii. Cudowny początek gościnnej wizyty.

Już chciał coś powiedzieć, gdy odezwała się Ginny.

– Wolelibyśmy ich nie brać – uśmiechnęła się do niego słodko i odrzuciła do tyłu długie, rude włosy. – Rozumie pan, nasza magia nie jest skalibrowana do waszej i niechcący moglibyśmy coś uszkodzić, rzucając zaklęcia.

Mężczyzna wytrzeszczył na nią oczy, ale posłusznie sięgnął po kaganki.

– Ach tak. Rozumiem. Oczywiście, proszę pani – szepnął Finite Lux i ważki przestały świecić. – Ale… będziecie potrzebować światła…

– Proszę się nie martwić. Mamy własne zaklęcia, zdematerializowane – ciągnęła Ginny w natchnieniu. – Damy sobie radę.

– Naturalnie. W takim razieee… – strażnik zapatrzył się na Ginny baranim wzrokiem i dopiero kaszlnięcie Harry’ego mu pomogło. – Tak. Więc może… zaprowadzę was do pokoju, bo drzwi trzeba otworzyć zaklęciem i…

– Tak będzie zdecydowanie lepiej – pochwalił go Harry. – Moc naszych zaklęć mogłaby spowodować nieodwracalne szkody.

Po twarzy mężczyzny przemknął nerwowy uśmiech, gdy ten cofnął się o krok, wyszedł tyłem zza kontuaru i ominąwszy ich dość szerokim łukiem machnął ręką w stronę długiego, ciemnego korytarza.

– Może… może pójdę przodem – i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, ruszył w tamtym kierunku.

Korytarz na szczęście nie był zbyt długi. Strażnik musiał rzucić Lucere Lux, bo natychmiast na ścianach zalśniły tysiące ważek, ale nie usłyszeli nic, bo mężczyzna starał się iść dobre trzy, cztery jardy przed nimi i gdy tylko przyspieszyli, on też przyspieszył. Słyszeli za to cichy chrzęst piasku czy pyłu pod nogami.

– One są tu po to, żeby świecić? – zawołała za nim Ginny, wyraźnie zaciekawiona.

– Te tutaj tak! – odkrzyknął mężczyzna przez ramię. – Ale te na dole pełnią również rolę strażników!

– I co robią, jeśli coś jest nie tak?

– Rzucają się na człowieka i zjadają!

Jesteś pewien, że te są inne? Harry poczuł nagle, że korytarz jest strasznie ciasny i przycisnąwszy ramiona do siebie zaczął bardziej wyciągać przed siebie nogi. Nie żeby uważał, że coś z nimi jest nie tak, ale po idiotyzmach, które właśnie opowiedzieli…  Przenieśmy się może jutro gdzie indziej. Gdzie nie ma tych chol… tych Sentinelles.

Zeszli dwa piętra w dół, weszli do innego korytarza, w którym było pełno drzwi i gdy Harry poczuł, że jeszcze krok lub dwa i odpadnie mu ramię, strażnik zatrzymał się.

– Alohomora – bardziej dopowiedzieli sobie, niż usłyszeli jego głos i duże, drewniane drzwi stanęły otworem. W środku było zupełnie ciemno. – Proszę bardzo. Pokój numer siedemnaście.

– Dziękujemy – odparli zgodnie.

– Właśnie latarenki…

– Proszę się nie martwić.

– To znaczy dadzą sobie państwo radę?

– Ależ oczywiście – uśmiechnęła się z pobłażaniem Ginny. – Dziękujemy panu.

– Dziękujemy bardzo – dodał dobitnie Harry.

Mężczyzna zawahał się i przez chwilę wszyscy troje stali gapiąc się na siebie – oni czekali, aż sobie pójdzie, zaś on czekał, aż oni wejdą. W końcu Ginny przysunęła się do niego i strażnik poddał się.

– To dobranoc państwu – rzucił i ruszył w kierunku schodów, wyraźnie się ociągając.

Ginny weszła w ciemność, Harry zerknął jeszcze za strażnikiem i również wszedł i zamknął pospiesznie drzwi.

– Poszedł sobie?! – szepnęła rudowłosa. – Daj latarkę!

W ciemności rozległo się głuche łupnięcie, gdy Harry opuścił torbę na ziemię.

– Nie wiem…! Wlókł się – odszepnął.

Wyciągnął z kieszeni latarkę i już chciał ją włączyć, gdy Ginny przytrzymała mu rękę.

– Latarkumos! – powiedziała głośno i zapaliła światło.

Żółtawe światło padło na nogi od stołu i oboje obejrzeli się na drzwi. Nie było w nich ani dziurki od klucza, ani nic, przez co można byłoby ich podejrzeć, ale na wszelki wypadek Ginny kiwnięciem głowy wskazała Harry’emu torbę.

– Ciemno trochę. Możesz zintensyfikować zaklęcie? – poprosiła głośno.

Harry uśmiechnął się szeroko i pospiesznie wystawił na stolik świeczki, dogrzebał się zapałek i pocierając jedną o pudełko zawołał równie głośno.

– Latarkumos max!

Ginny złapała się za twarz, niechcący rąbnęła się latarką w nos i natychmiast odechciało się jej śmiać.

– Cholera… Może warto sprawdzić, czy go tam nie ma? – wymamrotała cicho.

Harry potrząsnął głową. Strażnik mógł stać w ciemnym korytarzu, więc i tak by go nie zobaczyli, a poza tym to mogłoby nasunąć jakieś podejrzenia. A tego za wszelką cenę musieli uniknąć. Już i tak znalezienie się w obcym kraju bez możliwości posługiwania się magią było ryzykowne i wolał nie myśleć, co mogłoby się stać, gdyby ktoś się o tym dowiedział.


* Sentinelles – czyt. Sątinel (bez es! na końcu) – z francuskiego – strażnicy, warta, czujki

 

 

Poniedziałek, 19 maja

Birriani / wśród plemienia Liru

07:00

 

Hermiona po raz kolejny zerknęła na zegarek i przeciągnęła się mocno w łóżku. Dochodziła siódma, do wschodu słońca została jeszcze godzina, ale dla jej organizmu był właśnie wieczór i pewnie dlatego obudziła się jakiś czas temu i nie mogła już zasnąć.

Gwoli ścisłości obudziła się po raz drugi. Pierwszy raz miał miejsce gdzieś w środku nocy i w pierwszej chwili myślała, że to kolejny koszmar. Ktoś łkał czy skamlał z bólu, ale gdy zerwała się z przerażenia, gotowa wyrywać się i walczyć, usłyszała ten sam stłumiony jęk. Nadstawiła ucha w kierunku drzwi i niemal natychmiast zrozumiała. W którymś z pokojów jakaś para uprawiała seks.

Dziewczyna osunęła się z westchnieniem na poduszkę.

Seks. Ledwie miała pojęcie, co to jest.

Wszyscy się tym ekscytowali; dziewczyny na studiach rozprawiały o tym bezustannie, potem słyszała dyskutujące na ten temat Uzdrowicielki w Klinice. Opowiadały o swoich doświadczeniach i preferencjach, dawały sobie wzajemnie rady, czasem nawet przeglądały katalogi z bielizną, a czasem, co degustowało ją już zupełnie, porównywały mężczyzn, z którymi spały. Chwilami Hermiona miała wrażenie, że urządzają sobie coś w rodzaju konkursu i tylko nie wiedziała, czy chodziło o ilość zaliczonych partnerów, czy sprawdzenie ich poziomu, żeby móc porównać go z innymi. To było żałosne i godne zwariowanych nastolatek, a nie dorosłych kobiet!

Ilekroć słyszała takie rozmowy, na ogół wychodziła, a jeśli tamte starały się wciągnąć ją w dyskusję, zawsze rzucała ostre odpowiedzi i bardzo szybko nauczyła wszystkich, że nie jest to temat, który zamierzała tolerować.

Sama nie wiedziała, co pchnęło ją w ramiona Bena Harpera. Ona była na drugim roku studiów, on był  już pełnoprawnym Uzdrowicielem i robił specjalizację z zakresu urazów pozaklęciowych, wpadli na siebie w bibliotece i tak się to zaczęło. Najprawdopodobniej po prostu chciała udowodnić sobie samej,  że nie zwariowała i że to nie prawda, że stroni od innych. Bo na pewno nie była to miłość – ani z jej, ani z jego strony, choć wtedy tak się jej wydawało. Jej pierwszym razem z pewnością nie mogłaby się pochwalić, gdyby miała taki zwyczaj, kilka następnych było nawet całkiem przyjemnych, ale potem Ben zdał egzaminy i wyjechał gdzieś do Azji i na tym cała historia się skończyła.

Nie mając ochoty słuchać odgłosów ich miłości rzuciła Quiesus i pogrążyła się w marzeniach, że za kilka godzin wszystko będzie inne. Marzenia tak ją pochłonęły, że sama nawet nie wiedziała, kiedy stały się zupełnie nierzeczywiste i zasnęła.

Teraz wszędzie dookoła panowała zupełna cisza i przez jakiś czas Hermiona rozmyślała znów o dzisiejszym dniu, ale bardzo szybko zapragnęła, żeby wreszcie coś ZROBIĆ, a nie tylko myśleć. Zupełnie jakby samo ubranie się i wyjście z domu mogło przyspieszyć cokolwiek.

Otworzyła okno, żeby przewietrzyć pokój, szybciutko ubrała się i poszła do wspólnej dla wszystkich łazienki się umyć. Po czym rzuciwszy Gradus Silencio zeszła na dół i wyszła na zewnątrz.

Natychmiast owionęło ją chłodne, niemal mroźne powietrze. Temperatura z pewnością nie przekraczała dziesięciu stopni, ale Hermiona nie miała najmniejszej ochoty wracać po jakieś cieplejsze ubranie. Rzuciła na siebie zaklęcie rozgrzewające i objąwszy się ramionami wciągnęła mocno powietrze i zamknęła oczy.

Pachniało zupełnie inaczej niż wczoraj. Ostry, kręcący w nosie zapach kurzu złagodniał, przytłumiony lekko uchwytnym zapachem wilgotnego drewna i świeżości.

Niebo przed nią było jeszcze granatowo-czarne i widać było na nim liczne gwiazdy, nad nią przechodziło w kolor intensywnego ciemnego błękitu i jaśniało ku wschodowi. Poza tym wszystko dookoła wyblakło, jakby na cały świat spłynęła biała cisza i otuliła go szczelnie swoją peleryną. Drewniane ściany domów przybrały kolor ciemnego kakao, dachy stały się ciemno-szare i nawet czerwona wczoraj ziemia pod jej stopami nabrała szaro-różowawej barwy.

Chcąc obejrzeć wschód słońca dziewczyna wyszła za dom i aż przystanęła na widok czarnej sylwetki siedzącej tyłem do niej jakieś dwadzieścia jardów dalej. Ktoś inny z pewnością miałby problem z odgadnięciem kim był siedzący, ale Hermiona natychmiast rozpoznała sposób, w jaki jego proste, postrzępione na końcach włosy spływały na ramiona.

Severus!

Poczuła się tak, jakby właśnie wzeszło jej prywatne słońce.

 

Severus po raz kolejny w ciągu ostatniego tygodnia czekał na wschód słońca. Jeszcze nie tak dawno temu był całkowicie pewien, że już nigdy go nie zobaczy, a to, co sobie wyobrażał, nie miało ani kolorów, ani zapachów. Teraz wschód słońca przypominał mu, ile znaczy życie, stał się uosobieniem wolności i nadziei.

Kiedy wyszedł, na dworze panował jeszcze mrok, który kiedyś, przed Azkabanem był jego ulubioną porą, ale z każdą chwilą niebo na wschodzie jaśniało coraz bardziej. To też w jakiś sposób przypominało jego życie.

Nie usłyszał kroków, ale lekki powiew wiatru przyniósł ledwie uchwytny zapach migdałów, mówiąc wyraźnie, kim była nadchodząca osoba.

– Dzień dobry – usłyszał kilka sekund później. – Mogę?

Severus podniósł powoli głowę, obrzucił dziewczynę krótkim spojrzeniem, po czym w milczeniu skinął głową i odwrócił się.

Był nastawiony na to, że będzie chciała rozmawiać i już przygotował sobie ciętą odpowiedź, ale ku jego zaskoczeniu Hermiona usiadła kilkanaście stóp od niego, objęła ramionami kolana i w milczeniu zapatrzyła się w niebo.

Przez następne pół godziny siedzieli pogrążeni we własnych myślach, smakując ciszę i przyglądając się, jak niebo jaśniało coraz bardziej, z błękitu przeszło w gołębi niebieski, a chwilę później zza horyzontu błysnął pierwszy promień słońca, poraził oczy swoim blaskiem i w ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund ukazało się cała, oślepiająca bielą kula i natychmiast zrobiło się cieplej.

Severus spojrzał na milczącą nadal dziewczynę. Wpatrywała się w dal mrużąc oczy, a na jej ustach błąkał się lekki uśmiech. Pewnie w jej myślach była zupełnie gdzie indziej.

Ale czas było wrócić do rzeczywistości. Mieli przed sobą wizytę u Aborygenów.

– Chodź już – powiedział, wstając zwinnie.

 

Hermiona drgnęła i uśmiechnęła się szerzej.

– To było piękne – machnęła ręką w kierunku słońca, wstała i otrzepała sobie spodnie. – Zupełnie inne niż w Anglii.

Severus poczekał aż podejdzie do niego i oboje ruszyli powoli ku przejściu między domami.

– Mam nadzieję, że wypoczęłaś, bo dziś nie będziemy mieli na to czasu.

– O tak! Wczoraj zasnęłam tak szybko, że nie pamiętam nawet, kiedy kładłam głowę na poduszce – przyznała Hermiona. – A trochę się bałam, że będę myśleć o dzisiejszym dniu i żeby zasnąć, będę musiała liczyć barany. Wiesz – dodała – tak mówią mugole. Że żeby zasnąć, musisz liczyć barany.

– Wiem, co to znaczy.

Hermiona kiwnęła głową i wyszła na ulicę między domami.

– Nie sądzę, żeby to działało.

– Na pewno nie – odparł cierpko Severus. – Jakby działało, spałbym na lekcjach.

Hermiona wybuchnęła głośnym śmiechem, aż musiała złapać się za usta.

– Severus! Wiesz co? – spojrzała na niego i odniosła wrażenie, że widzi go pierwszy raz w życiu. – Jesteś niesamowity!

Severus spojrzał na nią z politowaniem.

– Nie widzę nic niesamowitego w stwierdzeniu tego przygnębiającego faktu.

– Masz poczucie humoru – wyjaśniła Hermiona i dodała. – I wiesz, że nawet mi się podoba?

Severus złapał poręcz schodów prowadzących do ich hoteliku i przepuścił ją gestem dłoni.

– Będzie zdecydowanie lepiej, kiedy skończysz zachwycać się moją osobą i zajmiesz sobą.

Hermiona weszła na pierwszy schodek i spojrzała mu prosto w oczy.

– Mam zachwycać się samą sobą? A zniósłbyś to?

Jej oczy błyszczały rozbawieniem i była tak inna od tej Hermiony, którą zastał w jej domu, tak inna od tej, z którą miał do czynienia przy sprawie Rayleigh… i w szkole, że poczuł ciepło, rozlewające się w piersi na ten widok. Kącik ust powędrował w górę, gdy zupełnie bezwiednie odpowiedział lekkim, może trochę krzywym uśmiechem.

– Pięć punktów, panno Granger, za snucie prawidłowych wniosków.

– Mało. I mam nadzieję, że DLA Gryffindoru?

– Nie przesadzaj, bo zaraz będzie OD – gdy tylko zdał sobie sprawę ze swojego… i jej! zachowania, natychmiast starł uśmiech z twarzy. – Pospiesz się, tarasujesz przejście.

Hermiona zachichotała i ruszyła w górę.

– Świat się kończy. Profesor Snape przyznał punkty Gryfonce.

 

Spotkanie z plemieniem Liru wyznaczone było na mało precyzyjną zdaniem Hermiony porę „na początku drogi słońca po niebie”. Dodatkowo należało wziąć pod uwagę, że Liru byli w drodze na zachodnie wybrzeże, z tysiąc mil od Birriani, więc tym bardziej trudno było powiedzieć, o której godzinie mają się tam stawić.

Hermiona zjadła śniadanie w iście ekspresowym tempie, bardziej pod naciskiem Severusa niż dlatego, że była głodna. Szczerze mówiąc nie miała ochoty na nic poza tym, żeby już być kilka godzin później. PO spotkaniu z Liru, PO tym, jak zadziała ich magia, PO tym, jak zlokalizują jej rodziców. PO tym, jak się przekona, że to, na co tak liczyli, naprawdę działa. I choć dobrze było choć na chwilę oderwać się od zwariowanej karuzeli myśli i pośmiać się, z minuty na minutę przychodziło jej to coraz trudniej.

Na widok wchodzącego do hotelu Ill-oo’ki zerwała się od stołu i złapawszy różdżkę, skoczyła w stronę schodów na górę.

– Dzień dobry! – rzuciła, mijając go. – Zaraz wrócę! Za pięć minut!

– Bez obaw! – zawołał za nią Tau. – Oni nie mają…

Reszta jego słów zginęła w miarowym stukocie jej sandałów, gdy wbiegała po dwa schodki na górę.

Błyskawicznie przebrała się w jedną z kupionych wczoraj sukienek, związała włosy w ciasny kok i była już pod drzwiami, gdy naraz zupełnie zwariowana myśl przyszła jej do głowy.

Jej tata zawsze mówił, że włóczkowa laleczka przynosiła mu szczęście. Bóg, Merlin i wszystkie bóstwa świadkami, że tego dziś potrzebowała bardziej niż kiedykolwiek!

Bez namysłu wyjęła laleczkę z pudełka, schowała do kieszonki sukienki i dopiero wtedy zbiegła na dół.

 

Severus obrzucił ją krótkim spojrzeniem i czym prędzej popatrzył jeszcze raz. Do tej pory nosiła ciągle luźne jeansy i podkoszulki i niemal zapomniał już, jak kobieco może wyglądać w dopasowanym kostiumie. Czy równie dopasowanej sukience.

– Zbierajmy się – rzucił, wstając i przełknął z trudem ślinę.

Tylko Ill-oo’ka mógł aportować ich do Liru używając bardzo specyficznej więzi duchowej, więc gdy deportował się z Tau, Severus postanowił jeszcze raz przestrzec Hermionę. Aborygeni byli bardzo specyficzni, nawet jak dla niego, a Hermiona miała wyraźne trudności z zaakceptowaniem różnic kulturowych i gatunkowych, jeśli stały w sprzeczności z jej punktem widzenia czy systemem wartości. WESZ była tego dobitnym przykładem.

– Pamiętaj, co ci mówiłem – posłał jej poważne, ostrzegawcze spojrzenie. – Cokolwiek by się nie działo, cokolwiek dziwnego zobaczysz, nie przyglądaj się za bardzo i pod żadnym pozorem nie okazuj… co czujesz.

Hermiona drgnęła i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Już jego słowa były… niepokojące, ale o dziwo bardziej przestraszył ją ton jego głosu. To był zupełnie inny Severus od tego, z którym droczyła się niecałe pół godziny temu. Na nowo spięty, czujny i choć stał tuż obok, myślami wydawał się być już odległy o całe mile.

– Oczywiście! Ale… będziesz blisko? – przygryzła dolną wargę.

Severus skinął głową i już otworzył usta, gdy z cichym trzaskiem zjawił się Ill-oo’ka.

– Panna Granger – wyciągnął ku niej ramię. – Severus. Trzymajcie mojej ręki.

Na wszelki wypadek Hermiona nabrała mocno powietrza, lewą ręką złapała Ill-oo’kę pod ramię, prawą podała Severusowi i poczuła, jak splotły się ich palce.

– Gotowi? – spytał Ill-oo’ka.

Hermiona zacisnęła mocno dłoń i wszystko pochłonęła ciasna ciemność. Ale ledwie pojawiło się znajome uciskanie i szum, wszystko pojaśniało i znalazła się po środku… niczego. Czerwonej pustki porośniętej tylko gdzieniegdzie karłowatymi krzaczkami.

Obejrzała się gwałtownie dookoła siebie i dostrzegła tylko Tau stojącego kilka jardów dalej.

– Gdzie oni są? – wyrwało się jej.

– Tam – wskazał ręką Tau trochę na prawo. – Bez obaw!

Istotnie, przez mocno drgające powietrze można było dostrzec ludzkie sylwetki i jakieś piramidki, które musiała pomylić z krzakami.

– Gdyby nie my, pewnie już by szli dalej – dodał Tau. – Oni zawsze wyruszają w drogę wczesnym świtem, kiedy nie jest jeszcze gorąco.

Ruszyli w tamtym kierunku i chwilę później Hermiona zrozumiała ostrzeżenie Severusa.

Obozowisko składało się z kilku chatek w kształcie piramid o dwóch lub trzech ścianach, które tworzyły trzy grube kije związane na końcach i wyplecione jakąś trzciną czy czymś podobnym. Przechodząc między nimi Hermiona dostrzegła kilka podobnych ścianek leżących na ziemi. Koło nich i na nich leżały jakieś tłumoki stanowiące najwyraźniej cały ich dobytek.

Kręcący się dookoła nich dorośli i dzieci zastygali i śledzili ich uważnie wzrokiem, gdy ich mijali. Hermiona usilnie starała się iść przed siebie i nie dopuszczać do siebie tego, co widziała. Przemyśli to później. Kiedyś. Jeśli w ogóle.

Wszystkie kobiety nosiły spódniczki z czegoś sztywnego, wyglądającego jak wypłowiała na słońcu skóra, mężczyźni mieli coś w rodzaju spodenek z podobnej skóry, dzieci zaś były zupełnie nagie.

O ile niektóre z nich można było nazwać dziećmi, bo gdy przeszli obok jakiejś dziewczynki klęczącej przy zasypanym ognisku, ta obróciła się ku nim ukazując dość zaawansowaną już ciążę.

Hermiona czym prędzej odwróciła głowę i przyspieszyła kroku, żeby zrównać się z Severusem.

Ill-oo’ka zaprowadził ich do chatki stojącej w niejakim oddaleniu od reszty. W środku, na gołej ziemi siedział jakiś mężczyzna, którego Ill-oo’ka wskazał Hermionie.

– Bupogul Djarrtjuntjun – powiedział i przez króciutką chwilę Hermiona miała wrażenie, że zaczął po prostu bełkotać. – Zajmie się tobą.

Mężczyzna wstał i dziewczyna poczuła nagłą, szaloną ochotę oparcia się, a przynajmniej podejścia do Severusa. Chyba tylko jej silna wola powstrzymała ją od cofnięcia się.

O, Boże….

Mężczyzna był niski, przysadzisty i praktycznie nagi. Tylko kilkanaście lichych włókien wiszących na cienkim sznurku zasłaniało, co miało zasłaniać. Z głowy spływały mu pofalowane, brudne włosy, twarz zarastała jeszcze bujniejsza, siwa broda, kilka cali pod obojczykami miał dwie duże, nabrzmiałe blizny, zaś resztę skrywały czarne włosy, porastające gęsto całe jego ciało. I gdy podszedł do niej, poczuła niemal duszący zapach potu, brudu i jeszcze czegoś, co aż odebrało jej oddech.

– Ttak – wykrztusiła. – Dziękuję.

I nagle poczuła znajome, uspokajające ciepło na ramieniu. Severus! I niewiele myśląc osunęła się na niego. Merlinie, wśród tego wszystkiego innego, obcego był jak… wysepka na bezkresnym morzu. Bezpieczna przystań, gdzie mogła poczuć się na nowo pewnie i bezpiecznie.

– Wytłumacz mu, czego potrzebujemy – rzucił Severus do Ill-oo’ki.

Wszyscy usiedli na ziemi i Hermiona skorzystała z okazji, żeby odsunąć się od tego jakiegoś mężczyzny i znaleźć jak najbliżej Severusa. I ściskając mocno różdżkę przysłuchiwała się rozmowie, próbując z intonacji wyłowić choćby jakąś wskazówkę.

Severus również się przysłuchiwał, a przynajmniej próbował.

– Dobrze, że mnie uprzedziłeś – szepnęła Hermiona.

– I tego się trzymaj – odparł równie cicho, nie odrywając wzroku od Aborygena.

– Znasz go?

– Nie. Koniec pytań.

Nie znał tego mężczyzny. Kiedy dwa lata temu miał do czynienia z tym plemieniem, ich przywódca magiczny był bardzo stary. Ten musiał być jego następcą i nie miał pojęcia, jakie miał przekonania wobec białych. Ale coś w nim go niepokoiło. Nie umiał tego nazwać, ale jego instynkt jeszcze nigdy go nie zawiódł. Teraz nieomal słyszał jego ostrzegawczy krzyk w głowie.

Aborygen powiedział coś, od czego Ill-oo’ka i Tau zastygli na chwilę, po czym sądząc po tonie, Ill-oo’ka zadał jakieś pytanie. Ten zaczął gestykulować i mówić bardzo szybko, wskazując ręką Hermionę. Ill-oo’ka znów się odezwał i tamten natychmiast mu przerwał.

– On się pyta, czy to ma dla ciebie duże znaczenie – przetłumaczył Tau, patrząc gdzieś w przestrzeń między Hermioną i Severusem.

– Oczywiście, że ma! – potaknęła natychmiast Hermiona. – To znaczy, że może to zrobić?!

– Opanuj się – syknął równocześnie ostrzegawczo Severus, ale za późno. – Nie okazuj uczuć!

Ill-oo’ka powiedział coś, najprawdopodobniej przekazał tamtemu Aborygenowi jej odpowiedź i zamilkł i w chatce nastała nagle pełna napięcia cisza. Można je było niemal dotknąć. Ostrzegawczy krzyk w głowie Severusa zmienił się w ogłuszający wrzask.

Hermiona zamarła. Pyta, czy to ma znaczenie, to znaczy, że może! Więc chodzi o… cenę.

– Czy… on powiedział… co chce? – spytała lekko drżącym tonem. – W zamian?

Tau wymienił niepewne spojrzenie z Ill-oo’ką, odchrząknął i wyjaśnił, co chce Aborygen.

W jednej sekundzie serce Hermiony szarpnęło się i podskoczyło do gardła.

– Cco mam mu dać??? – usłyszała swój zdławiony głos.

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 7Goniąc Szczęście Rozdział 9 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz