Goniąc Szczęście Rozdział 7

Niedziela, 18 maja

Australia, Birriani / Metropolia

Po 18-tej  (po 8-mej rano w Anglii)

 

Hermiona siedziała na najwyższym stopniu podestu i powoli zgarniała na kupkę wszechobecny szorstki pył. Usypała już nieforemną kupkę, gdy mocniejszy podmuch wiatru zmiótł go spod jej palców.

Dziewczyna nawet na to nie zareagowała; nadal gładziła palcem po desce, a po chwili uśmiechnęła się ciepło.

Nie widziała ani pyłu, ani desek, ani nic innego. Równie dobrze mogłaby przejść w tej chwili burza piaskowa, a ona i tak nie zwróciłaby na nią uwagi. Myślami była w tej chwili daleko stąd. Myślami, sercem i całą duszą. Gdzieś na wschodnim wybrzeżu. Jutro.

Przed jej oczami przepływały coraz to nowe, kolorowe, lekkie jak rajskie ptaki obrazy. Widziała siebie w jakimś mieście, do którego zaklęcie wyszukujące kazało się jej aportować. Widziała, jak z Severusem podchodzą pod klinikę, drzwi otwierają się, jak otwiera się niebo i stają w nich jej rodzice.

Nie umiała wymyślić nazwy miasta, nie umiała wyobrazić sobie kliniki – ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że ona była pewna, że to jest właśnie to.

Sceny coraz to zmieniały się – były inne miasta, inne kliniki – ale zawsze ich odnajdywała.

Oczywiście próbowała sobie wytłumaczyć, że być może to nie będzie jutro. Że zaklęcie wyszukujące zaprowadzi ich we wszystkie miejsca, w których bywali. Że trzeba będzie jeszcze chwilę poczekać – króciutką chwilę – bo czym było… kilka godzin, jeden dzień? w porównaniu do sześciu lat? Ale wreszcie, na pewno BĘDZIE.

Właśnie stanęła u bram raju i od wejścia dzieliło ją tyle, co sięgnięcie po złoconą klamkę. Ta jakaś sesja z Aborygenami. A potem… już za chwilę. Za chwileczkę…

Znów uśmiechnęła się promiennie do swoich dłoni. Czuła się tak lekko… zupełnie jakby te rajskie ptaki uniosły ją na skrzydłach, ku tym wyczekiwanym, lepszym chwilom. Ku jutru.

 

Tau zarzucił na siebie kurtkę i przed zejściem na dół zajrzał do pokoju Severusa. Młodszy czarodziej siedział na łóżku oparty o ścianę z ugiętą jedną nogą, na której trzymał jakąś książkę.

– Jesteś pewien, że nie chcesz iść z nami? – spytał.

– Nie widzę nic, co wymagałoby tam mojej obecności.

– Przecież nie będziesz siedział tu sam?

Severus starannie obrócił stronę i dopiero wtedy spojrzał na Aborygena.

– Nazwij to miłą odmianą.

– Od?

– Za chwilę sam zrozumiesz.

Tau wzruszył ramionami i zbiegł po schodach na dół, do czekającej na niego Hermiony.

– Gotowa? – rzucił, zamykając za sobą drzwi.

Dziewczyna w sekundę zerwała się na równe nogi.

– Od tysięcy lat! – zawołała z entuzjazmem.

Przeszli na drugą stronę czegoś, co w braku lepszego słowa Hermiona nazwała „ulicą” i kryjąc się w cieniu ruszyli w stronę Intra-Portalu.

– Wiesz, że tak naprawdę to nie wy go wynaleźliście, a rosyjscy czarodzieje? – spytała Tau i widząc jego zaskoczoną minę, zaczęła wyjaśniać. – To tylko tak miało wyglądać. Rosjanie odkryli go na początku XIX wieku, szukając alternatywy dla aportacji i świstoklików, ale zanim zdążyli to odkrycie upublicznić, wykradli je amerykańscy czarodzieje. I żeby odwrócić od siebie podejrzenia, MACUSA zdecydowała się podsunąć go Brytyjczykom, zasiedlającym w tamtym czasie Australię. Oczywiście MSRS* natychmiast zaczął kłócić się z dopiero co powstałym Australijskim Ministerstwem Magii, a Amerykanie udali, że właśnie wtedy dowiedzieli się o jego istnieniu. I dziwnym trafem natychmiast pootwierali pełno Portali w całych Stanach i do innych krajów. Portale w obrębie tego samego kraju nazwali Intra-Portalami, a te na zewnątrz Inter-Portalami. Przez jakiś czas każdy mógł podróżować nimi bez ograniczeń, jednak dość szybko pod naciskami ICW Inter-Portale zarezerwowane zostały tylko dla wąskiej grupy pracowników Ministerstw.

– Niesamowite! – stwierdził Tau, patrząc na nią z uznaniem. – Uczą tego w waszej szkole?

– Nie – roześmiała się Hermiona. – Przeczytałam o tym w dodatku do Historii Australii. Uwielbiam czytać!

– A podróżowałaś tak kiedyś? – spytał, podchodząc do Intra-Portalu.

Hermiona natychmiast przypomniała sobie odpowiedź Severusa sprzed paru godzin. Ale nawet nie wyobrażała sobie w ten sposób odezwać się do Tau. Poza tym…. Przecież jestem – zewnętrznym, ale jednak, pracownikiem Ministerstwa. To znaczy Byłam. Bo pewnie na przywrócenie do pracy będę musiała sporo poczekać.

Swoją drogą na samą myśl o niedawno odkrytej prawdziwej twarzy Ministerstwa jakoś wcale nie czuła potrzeby do niego wracać.

– Nie, nigdy. Widziałam tylko w książce ruchome zdjęcia. Wiem, że to nie to samo, ale mogę sobie to choć wyobrazić!

– Bez obaw! Będzie dobrze!

Hermiona przesunęła ręką po framudze osadzonej w niczym i przyjrzała się uważnie drzwiom. Były dość zniszczone, szczególnie na dole. Wyglądały jakby… na przemian stały w wodzie i schły na ostrym słońcu.

– Gdy zaczyna się pora mokra i pada deszcz, to wszystko tu zamienia się w jedną rwącą rzekę – wyjaśnił Tau.

– Ach! Dobrze wiedzieć! – to wyjaśniało, czemu wszystkie domy stały tu na palach.

Dziewczyna sięgnęła do klamki i czując lekki dreszczyk emocji przed poznaniem czegoś nowego, nacisnęła ją i pociągnęła drzwi ku sobie.

Za nimi ukazał się długi na jeden jard, ciemny, ponury korytarz. Nie zupełnie inna miejscowość, inny krajobraz, ale po prostu mroczny korytarz, na którego końcu, jednocześnie bliskim i dalekim, można było dostrzec zarys drzwi. Słońce, wiszące na niebie dokładnie na wprost, oświetlało jego wnętrze zaledwie na cal, może nawet mniej, podkreślając tym bardziej kontrast z rozsłonecznionym światem dookoła. Zupełnie jakby coś w środku wchłaniało całe światło i zwracało pustkę.

– Bez obaw! – powtórzył Tau święte australijskie powiedzenie. – Możesz iść.

Hermiona dała krok w mrok przed sobą, sięgnęła ręką na wysokości klamki i natrafiwszy na twardy, chłodny metal nacisnęła ją i pchnęła do przodu.

To wszystko zajęło nie więcej niż dwie sekundy, ale równocześnie odniosła wrażenie, jakby przeleciała z prędkością światła całe mile.

Lecz nie miała czasu się nad tym zastanowić, bo ledwie uchyliła drzwi, poraziło ją światło, dobiegły ją śmiechy i szmer rozmów i wyszła na średnio zatłoczony placyk.

Należało raczej powiedzieć – Hol. Zupełnie jak na dworcu, ale nie kolejowym, bo nie było tu szyn czy pociągów, tylko… drzwiowy? Bo we wszystkich czterech ścianach dookoła znajdowały się tylko drzwi z przyczepionymi do nich tabliczkami. Przed niektórymi nie było nikogo, przed innymi stały mniejsze lub większe kolejki.

„Merindaah” – głosił duży napis na słupie sterczącym po środku placyku. Hermiona chciała przyjrzeć się tabliczce na najbliższych drzwiach, gdy te otwarły się gwałtownie, wybiegł z nich jakiś ubrany na biało mężczyzna i z krzykiem „Z drogi!!!!” runął w drzwi naprzeciw. Chwilę później wypadło za nim dwóch innych, jeden szarpnął drzwiami bez mała wyrywając je z zawiasów i pobiegli za nim.

– Zepsują i trzeba będzie przez Tokio wracać – parsknął ktoś stojący niedaleko.

– Na najbliższej sesji z Gubernatorem zaproponuję, żeby umieścić Sfinksy w korytarzach – odezwał się głośno jakiś mężczyzna w długim, aksamitnym płaszczu i przyjrzał się z uwagą swoim paznokciom.

– To będzie to również i ostatnia, bo żaden z tych przygłupów nie będzie w stanie stawić się na następną – skomentował to ktoś inny.

Zabrzmiało to strasznie… po severusowemu i Hermiona uśmiechnęła się odruchowo. Choć była pewna, że nikt nie mógłby się z Severusem równać.

Tau pokazał ręką słup.

– Witamy na Stacji Przejściowej w Merindaah.

Przed kolejnym Intra-Portalem stała tylko jedna osoba, więc błyskawicznie przeszli do Alkawarii, dużego miasta, z którego można było przejść do Metropolii.

Metropolia. Na dźwięk tego słowa Hermiona aż kręciła głową z niedowierzeniem. Coś takiego nie istniało w żadnym innym kraju na świecie.

Było tam… wszystko. Ministerstwo Magii, Anatjari – odpowiednik brytyjskiego Wizengamotu czy francuskiej Jastance, bezsprzecznie największa ze wszystkich Szkoła Magii i Czarodziejstwa, do której dzieci chodziły już od wieku sześciu lat oraz szkoły wyższe dla każdej specjalności. Był tam również cały kompleks medyczny, składający się z dziewięciu różnych szpitali rozsianych po całej Metropolii, Bank Narodowy Australii, Australijski Urząd Główny Przesyłek, zwany czasem Wielkim Gniazdem albo złośliwie Urzędem Głównym Odchodów, Centrum Handlowe z tysiącami dużych, małych i malutkich sklepów, w których można było kupić wszystko, poczynając od miniaturowych żądeł żądlibąka na tresowanym smoku Opalooku Antypodzkim** skończywszy. Poza tym znajdowały się tam wszystkie przedsiębiorstwa produkujące przeróżne magiczne wyroby, takie jak eliksiry, świece, różdżki, ubrania, artykuły piśmiennicze czy meble, był nawet Park Istot Magicznych z przeróżnymi stworzeniami klasy X, XX, XXX i ponoć kilkoma klasy XXXX, hotele i setki barów i kawiarni. Jedynie australijski narodowy stadion Quidditcha znajdował się na północno-zachodnim wybrzeżu, z uwagi na klimat.

To wszystko czyniło Metropolię niezaprzeczalnym centrum polityczno-handlowo-medyczno-socjalnym i nawet jeśli w miastach czy osadach istniały jakieś sklepiki czy bary, należało to do rzadkości dzięki, czy może z powodu istnienia Intra-Portali.

Australia różniła się od innych państw również sposobem ukrycia magicznego świata przed mugolami.  O ile w Anglii czarodzieje używali zaklęcia Fideliusa, Nienoszalności, Repello Mugoletum, czy Zaklęcia Wstrętu, Bułgarzy starali się otaczać miasteczka i wioski nieciekawymi lub wręcz niebezpiecznymi miejscami (nawiedzone cmentarze, fałszywe bagna, równie fałszywe strefy wykluczenia z powodu skażenia radioaktywnego, które było w rzeczywistości sfabrykowane przez czarodziejów), zaś Francuzi przenieśli cały magiczny świat do drugiego wymiaru, Australia skorzystała z olbrzymich, zupełnie niezaludnionych obszarów kraju. Tak więc wszystkie magiczne osady, miasteczka i miasta znajdowały się daleko w głębi lądu, dziesiątki mil od najmniejszej drogi czy rzeczki, Metropolia zaś położona była po środku Australii, pomiędzy Wielką Pustynią Piaszczystą i Pustynią Gibsona. Nie było więc obaw, żeby jakiemukolwiek mugolowi udało się tam dojechać, czy tym bardziej dojść. Z powietrza też nie bardzo można cokolwiek dojrzeć, bo wszystko skrywały czerwone skały – stąd wzięła się równie popularna nazwa „Skalne Miasto”.

Biorąc pod uwagę, że prócz turystów w hotelach w Metropolii nikt nie mieszkał, Hermiona sądziła, że o szóstej wieczorem nie będzie tu zbyt dużo ludzi, ale okazało się, że było wręcz przeciwnie.

Wyjście z Intra-Portalu znajdowało się w olbrzymiej jaskini. Ledwie dziewczyna otworzyła drzwi, buchnął na nią zwielokrotniony echem gwar setek głosów, piski, śmiechy i dochodząca gdzieś z daleka muzyka. Ponieważ Stacja Przejściowa w Alkawarii była przestronna i bardzo osłoneczniona, w pierwszej chwili dostrzegła tylko dziesiątki okrągłych szczelin na tle jakby pofalowanej, skołtunionej ciemności, ale bardzo szybko wyłoniły się z niej sylwetki wielu setek ludzi.

– Macie dziś jakieś święto?! – zawołała, starając się przekrzyczeć donośny harmider.

– Bez obaw! Niedziela wieczorem! – wyjaśnił Tau z szerokim, lśniącym bielą uśmiechem.

Bez obaw?? Taki tłum widziała tylko raz – na Mistrzostwach Świata w Quidditchu!

Po chwili ich wzrok przyzwyczaił się już zupełnie do miękkiego półmroku i lawirując między ludźmi wyszli na zewnątrz (zauważyła, że Tau starał się nikogo nie dotykać), na równie zatłoczoną ulicę.

– Przede wszystkim chodźmy do banku wymienić twoje pieniądze – zdecydował Tau.

– Będzie jeszcze otwarty, kiedy uda się nam tam dojść? – to też zabrzmiało po severusowemu.

– Bez obaw, punkt wymiany jest zawsze otwarty.

Bank znajdował się niedaleko i na szczęście po przeciwnej stronie Metropolii niż Centrum handlowe, tak więc kilkadziesiąt jardów dalej tłum odpłynął w kilka pomniejszych uliczek i zrobiło się przestronniej.

W książce o historii magicznej Australii Hermiona wyczytała, że Metropolia została wykuta w skalnym monolicie na dziesiątki jardów z głąb ziemi. Miało to zapewnić nie tylko ukrycie miasta przed mugolami, ale i ochronę przed palącym słońcem. Teraz idąc szeroką drogą mogła wreszcie przekonać się o tym osobiście.

Zaskakująca była już sama faktura skały – wyglądała jak tysiące sprasowanych ze sobą cieniutkich listków, tworzących pełną wypukłości i wklęsłości płaszczyznę.

Ściany budynków wyrastały z wygładzonej tysiącami stóp drogi, pięły się na wysokość jednego czy dwóch pięter i kończyły postrzępionymi, jakby czesanymi wiatrem dachami. Między nimi ciągnęła się szeroka szczelina, w której błyszczało niebo w kolorze czystego i tak głębokiego lazuru, że aż zapierało dech w piersiach. Promienie chylącego się ku zachodowi słońca rozświetlały skalne ściany i dachy sprawiając, że te płonęły wszystkimi odcieniami czerwieni i pomarańczu, porysowanego ostrą czernią tam, gdzie słońce nie docierało i czaił się cień.

I istotnie, ponieważ przez większą część dnia budynki ukryte były przed słońcem przez głębokie nawisy skalne, kiedy Hermiona przyłożyła dłoń do ściany jednego z nich, wyczuła tylko przyjemne ciepło, a nie palący gorąc.

– Masz tu coś do załatwienia, czy tylko mi pomagasz? – zagadnęła idącego niedaleko Tau.

– Jeśli będziemy mieć czas, to chciałbym wpaść do Ministerstwa i sprawdzić mapy Tradycjonalistów.

– Przecież Ill-oo’ce udało się umówić z kimś na jutro rano?

Tau nie odpowiedział natychmiast, ale chwilę szedł w milczeniu, patrząc przed siebie, ale najwyraźniej widząc coś, co tylko on mógł zobaczyć – swoje myśli.

– Można powiedzieć, że z ciekawości – wyjaśnił w końcu. – Rząd próbuje bez przerwy kontrolować pozostałe na wolności plemiona, zaś ich magiczni przywódcy próbują bez przerwy się ukryć. Po prostu chciałbym wiedzieć, jaki jest stan na dzisiaj.

Po tonie jego głosu można było wyraźnie wyczuć, gdzie chciałby właśnie być. Ale pomna na ostrzeżenia Severusa Hermiona nie spytała o to i postanowiła zmienić temat.

– A często tu bywasz?

– Kilka razy w tygodniu. Mam tu swoją pracownię – Tau wskazał ręką gdzieś na prawo. – Cała strefa wytwórcza zlokalizowana jest na obrzeżach Metropolii i ciągle się powiększa.

– Przeczytałam, że robią to więźniowie skazani za cięższe przestępstwa. Albo kopią studnie artezyjskie, żeby nawodnić osady i miasta. Ci skazani za lżejsze naprawiają Portale, zaś za bardzo ciężkie wyprowadzani są na szczerą pustynię i tam zostawiani. Naprawdę?

– Naprawdę zostawiani na pustyni? – domyślił się Tau. – Z tego, co słyszałem, ostatni taki wyrok został wykonany ze trzy lata temu.

– To musi być straszna śmierć – mruknęła Hermiona, patrząc pod nogi.

– Z pewnością. Ale o wiele straszniejsze jest to, że waga pozostałych przestępstw zmienia się w zależności od potrzeb. Realnych i osobistych – dorzucił kwaśno.

Hermiona znów poczuła, że wkracza na bardzo niebezpieczny teren. Severus powinien raczej ostrzec mnie, żebym nie dała wciągnąć się w dyskusje, a nie zadawała pytania.

Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu jakiegokolwiek innego tematu i ujrzała całkiem niedaleko długi budynek z szeregiem identycznych okien i szerokim wejściem.

– Dokładnie – potwierdził Tau, widząc jej zainteresowanie. – To jest nasz bank.

Cztery schodki w dół zaprowadziły ich do przestronnego, jasnego holu, z którego odchodziło pięć przejść, w tym trzy zakratowane. Tau wskazał jej przejście zaraz po prawej wiodące do punktu wymiany pieniędzy, pełnego stolików i mosiężnych wag różnej wielkości. Tylko na jednym z nich leżała olbrzymia otwarta księga.

Hermiona sięgnęła do torebki po portmonetkę i nagle uzmysłowiła sobie, że nie wie, ile złota będzie im potrzeba. Pokoje u Tau na pewno musiały kosztować, zapewne będą tam również jadać…

– Czy znasz może… hmmm… wiesz, ile kosztuje nocleg? I wyżywienie? – spytała, otwierając przegródkę z funtami i pensami i przyjrzawszy się im, jakby je pierwszy raz na oczy widziała, dodała pospiesznie. – Jeśli oczywiście jakieś jest, bo jeśli nie, to żaden problem, coś wymyślę!

– Och, bez obaw! Za dwie pierwsze doby wystarczy po dwa, trzy jaja emu na osobę, a potem, to zobaczymy.

Hermiona zamarła z banknotem dziesięciofuntowym w ręku. Po chwilowym zakłopotaniu nie został nawet ślad

– Ssłu-słucham?? – rozejrzała się dookoła, lecz prócz stolików i wag nic innego tu nie było.

Na widok jej miny Tau wybuchnął radosnym śmiechem, aż musiał złapać się za brzuch.

– Severus ci nie mówił? – odparł, gdy w miarę się opanował, parsknął jeszcze raz i kontynuował. – U nas na ogół płaci się przedmiotami. Tym, co akurat jest potrzebne. Ava, która wynajmuje pokoje i gotuje potrzebuje czegoś do przygotowania jedzenia. Wiem, że steków z kangura ma pełno, ale dziś zjedliśmy jedno z ostatnich jaj.

Stek z kangura…??!

– I… wiesz może, ile one kosztują?

– Nie więcej niż małą złotą grudkę za jajko. Nie martw się!

Hermiona złożyła sobie w myśli gratulacje za przeczytanie książki o magicznej Australii. Jej autorzy najwyraźniej również nie znali zwyczajów handlowych, ale za to znali tutejsze pieniądze, tak więc tym razem nie dała się zaskoczyć.

Australijska waluta wywodziła się wprost od złotego kruszcu, nie tylko nazwą, ale i formą. Stosowano tu złote grudki (małe, średnie i duże) odpowiadające mniej więcej mugolskim pensom czy magicznym syklom, oraz złote bryłki, które z kolei odpowiadały funtom i galeonom. Zrobione były ze stopu metali i stopniowo zwiększającej się zawartości złota. Istniały też w obiegu prawdziwe bryły złota, ale chyba nikt poza bankiem i Ministerstwem ich nie używał.

W leżącej nieopodal księdze znaleźli dzisiejszy przelicznik na inne waluty. Hermiona szybko sprawdziła, że jedna mała bryłka warta była dwa sykle i trzy knuty i już zupełnie odruchowo zerknęła na inne kolumny. Oczywiście nie interesował jej przelicznik, ale lista wszystkich magicznych walut na świecie. Jak wspaniale byłoby znać ją na pamięć…

W Europie dostrzegła natychmiast francuskie St. Orettes i Longuets i bułgarskie Pluki i Plalki, o których mówił jej Wiktor Krum, po czym z ciekawością popatrzyła na Afrykę i Bliski Wschód. Arabowie używali Al’heed i Balahdin, przy większości państw Afryki Środkowej używano najwyraźniej tej samej waluty, zwanej Laptika, zaś na południu…

Ciche kaszlnięcie sprawiło, że wróciła do rzeczywistości.

– Przepraszam – bąknęła, podeszła do najbliższego stolika i odliczyła na nim pieniądze.

– Całkiem ładny smok – ocenił Tau wizerunek – choć z dalszej odległości wygląda całkiem jak nietoperz.

Tym razem to Hermiona wybuchnęła śmiechem.

– Proszę cię, wspomnij o tym Severusowi! Na pewno mu się to spodoba!

– Czemu? Lubi smoki?

– Bo w szkole zawsze nosił taką długą, szeroką szatę i jak chodził, wyglądał jak nietoperz. I tak go wszyscy nazywali. Nietoperz z lochów. Tylko o tym mu nie mów!

Tau pokręcił głową z uśmiechem i pokazał lewą szalkę wagi.

– Bez obaw! Ale pospieszmy się, bo niedługo zaczną zamykać sklepy.

Hermiona położyła wszystkie galeony na szalce, która bardzo wolno osunęła się w dół. Gdy znieruchomiała, Tau stuknął w nią różdżką i powiedział:

– Mutare galeon.

Nad kupką złotych monet pojawiła się błękitnawa poświata, która przykryła je niczym klosz.

– Teraz nie możesz już ich dotknąć – wyjaśnił Tau.

Kilka sekund później podobny klosz zamigotał nad drugą szalką i zaczęły pojawiać się na niej… większe i mniejsze kawałki złota. Szalka drgnęła i powoli zjechała w dół, żeby w końcu znieruchomieć na tym samym poziomie, co ta z galeonami, choć złota było o wiele więcej, niż monet. Chwilę potem galeony znikły, klosz nad kupką złota również, szalka popłynęła w dół i dotknęła stołu.

Hermiona położyła na dłoni kilka kawałków złota. Niektóre z nich wyglądały na wypolerowane, inne zaś były zupełnie nieforemne, jakby stanowiły zlepek maciupeńkich drobinek.

– Te gładsze to grudki, a te drugie to bryłki – poinstruował Tau.

– A skąd ja mam wiedzieć, które są małe, które średnie, a które duże?

– Bez obaw, nauczysz się! To przychodzi samo, z czasem.

Dziewczyna przesypała złoto na dużą chusteczkę do nosa i włożyła ją do kieszeni spodni. Miała głęboką nadzieję, że nie będzie miała okazji się nauczyć.

 

 

Niedziela, 18 maja,

Grimmauld Place nr. 12

Trochę później –

(9-ta rano w Londynie / 19-ta w Metropolii)

 

Deszcz lał całą noc i uspokoił się dopiero tuż po wschodzie słońca, którego przez gruby pokład chmur oczywiście nie można było zobaczyć. Może gdzieś na horyzoncie pojawiła się na chwilę jasno-biała kreska, niczym rysa na brudnej szybie, ale natychmiast znikła, gdy słońce schowało się za chmurami.

I dopiero koło dziewiątej rano rozjaśniło się i w sypialni na Grimmauld Place zrobiło się nagle widno.

Promień słońca padł ukośnie na łóżko przez rozsunięte zasłony i połaskotał Harry’ego po twarzy. Chłopak zmarszczył nos, potem naciągnął na głowę koc, a chwilę później usiadł gwałtownie i wymacawszy okulary wepchał je krzywo na nos i spojrzał na zegarek.

– Cholera jasna! – zaklął głośno. – Ginny! Wstawaj! Zaspaliśmy!

Rudowłosa mruknęła coś, pociągnęła koc na siebie, ale Harry bezlitośnie zdarł go z niej, bo doskonale wiedział, że jeśli tego nie zrobi, dziewczyna będzie spać do południa. Rozbestwili się na tym zwolnieniu.

– Wstawaj, ten kretyński alarm nie zadziałał! – Miał szaloną ochotę walnąć starym, mugolskim budzikiem o ścianę. – Już dziewiąta! O tej porze powinniśmy już być w Australii!

– Mówiłam tacie, żeby zamiast kukułki wepchnął tam naszego ghula – wymamrotała Ginny.

– Ten to by nas zbudził o trzeciej rano. A specjalnie nie zasłaniałem okna, żeby w razie czego samemu się obudzić!

Mamrocząc pod nosem Harry wciągnął na siebie spodnie od pidżamy i musiał niemal wejść pod łóżko, żeby wygrzebać spod niego drugi kapeć. Założył je i poczłapał do łazienki się umyć i spróbować zrobić coś ze sterczącymi w każdą stronę włosami.

Wczoraj specjalnie poszli wcześniej spać, żeby dobrze wypocząć i wstać o siódmej. Ale jak zawsze w takich wypadkach, nie mogli zasnąć. Ginny przytuliła się do niego, on do niej jeszcze bardziej i tak na tym… przytulaniu zeszło im przynajmniej do pierwszej w nocy. I do tego jeszcze ten cholerny budzik nie zadzwonił!

Przynajmniej na wczorajszy wieczór nie możesz narzekać.

Zanim zszedł do kuchni zrobić śniadanie, postanowił wyjść na ulicę, żeby zadzwonić do Dudleya i poprosić o podwiezienie ich do Ministerstwa.

 

 

Australia, Metropolia

O tej samej porze

Po 20-tej, Po 10tej w Londynie

 

Hermiona nigdy nie była specjalną fanką chodzenia po sklepach, szczególnie ostatnimi czasy, zdecydowanie wolała spędzić czas z dobrą książką, ale Centrum handlowe po prostu ją zachwyciło i najchętniej spędziłaby tu całą dobę, a nie kilka godzin.

Było tam Wszystko i… wszystko było tak inne od tego, co znała. Od Pokątnej czy od Hogsmeade.

Dlatego szła niewielkimi uliczkami, smakowała każdą chwilę i starała się chłonąć to „Wszystko”. Przyciągające wzrok kolorowe witryny, kusząco brzmiące nazwy, przedziwne towary wystawione przed sklepami i sklepikami, większości których przeznaczenia nie była nawet w stanie zgadnąć, cieszące oko kolory nasycone słońcem, dochodzące zewsząd przeróżne zapachy, przedziwną muzykę i barwny, międzynarodowy tłum.

Na każdym skrzyżowaniu z inną uliczką, wiodącą do następnych, równoległych, musiała zwalczać w sobie ochotę, żeby pójść WSZĘDZIE. Nie mogła wchodzić do wszystkich sklepów, ale niektóre z nich były tak intrygujące, tak INNE, że łamała się i wstępowała do nich choć na chwilę, żeby choćby rozejrzeć się szybko dookoła. No i oczywiście nie mogła sobie darować wejścia do księgarni!

Zdecydowanie, to był jeden z cudowniejszych dni w jej życiu!

– Czy macie w Birriani jakiś bar czy pub? – spytała, gdy wyszli ze sklepu z owocami i tupnięciem nogi spróbowała pozbyć się piór z fermy emu, w której byli chwilę wcześniej. I sądząc po panującym tam zapachu, nie tylko piór.

Tau po raz kolejny przyjrzał się, jak dziewczyna wkłada do niewielkiej torebki kolejną siatkę ze smoczymi owocami, bananami i wyglądającymi jak jeże śmierdzącymi durianami i, co zaintrygowało go najbardziej, podniosła ją bez żadnego wysiłku i przełożyła sobie przez rękę.

– Jest, bez obaw. Na parterze naszego domu. Ale nie sądzę, żeby ci się spodobał. Siedzą tam głównie faceci, którym się nudzi. I nie ma tam żadnych koktajli czy soków owocowych.

– To nie dla mnie, ale dla Severusa – Hermiona spojrzała tęsknym okiem na mijaną właśnie olbrzymią księgarnię. Te, w których była, były o wiele mniejsze. – Będziemy musieli tu wrócić!

– Po co?

– Jak to „po co”? Tu są tysiące książek! – Hermiona obejrzała się przez ramię. – Może znalazłabym coś na temat alternatywnych metod uzdrawiania! I może macie coś na temat Drugiej Wojny Czarodziejów w Wielkiej Brytanii! I może wreszcie udałoby mi się znaleźć Kompendium Zaawansowanych Eliksirów, to miałabym egzemplarz…

– Mi chodzi o Severusa – przystopował ją Tau, bo coś mu mówiło, że mogłaby wyliczać jeszcze długo.

– A, o Severusa! – dziewczyna natychmiast odwróciła się do niego i uśmiechnęła szeroko. – Wiem, że Severus lubi od czasu do czasu wypić jakąś dobrą whisky. Kiedy spotykaliśmy się u mnie… to znaczy, kiedy narady były u mnie – poprawiła się pospiesznie – jakiś czas temu… to zasmakował w whisky, którą kupiłam na powrót mojego ojca…

Tau machnął ręką, jakby próbował ją uspokoić. Albo uciszyć.

– Jasne. Bez obaw – powiedział równie szybko. – To znaczy… Jak chcesz, to tu wrócimy.

– … dawno temu – dokończyła Hermiona i przyjrzała się wyraźnie zmieszanemu Aborygenowi. – Tau, to nie tak…

– Nie musisz się tłumaczyć.

– Posłuchaj…

– Hermiono, ja nie…

– Posłuchaj, proszę!

Mężczyzna zamilkł i skinął potakująco głową.

– Nie jesteśmy razem. I nigdy nie byliśmy – wyjaśniła Hermiona. – Po prostu lubię go. – To zdecydowanie upraszczało to, co czuła, więc postarała się to sprecyzować. – Podziwiam, szanuję i jestem mu wdzięczna, nawet nie masz pojęcia jak bardzo. Kiedyś, dawno temu, nie przepadałam za nim i bałam się go, ale tylko dlatego, że przez bardzo długi czas grał kogoś, kim musiał być, tylko po to, żeby uratować tysiące ludzi. A grał doskonale – przed oczami przemknęły jej tysiące scen, słów i aż pokręciła z niedowierzaniem głową. – Niemal umarł, żeby zagrać tę rolę do końca. A ja… – westchnęła ciężko i po chwili ciągnęła dalej. – Całkiem niedawno, kiedy już poukładał sobie jako tako życie, nie zawahał się ani chwili, żeby ratować zupełnie mu nie znanych ludzi. Z początku nie chciał nawet pozwolić mi sobie pomóc, bo uważał, że to niebezpieczne. I cały czas mnie chronił. To bohater, Tau. To bóg! I zarazem ktoś, kto ukrywa to przed światem pod maską sarkazmu, złości i warczenia na wszystko i wszystkich. A do tego teraz… pomaga mi odnaleźć rodziców. Jest jednym, jedynym człowiekiem na świecie, który o tym pomyślał – jej głos zadrżał, zapiekło w gardle i czym prędzej zamrugała powiekami. – Powiedz, jak można kogoś takiego nie uwielbiać?

Tau bardzo delikatnie dotknął jej ramienia i czym prędzej cofnął rękę.

– Coś o tym wiem. A teraz chodźmy, kupimy coś dla Jacka, który prowadzi tę budę zwaną barem. I wracajmy już, bo jest już po ósmej. Znam takiego jednego, co będzie warczał, jak się nie pospieszymy.

– Bez obaw – roześmiała się Hermiona, a Tau jej zawtórował. – I tak będzie warczał.

Ponieważ żadne z nich nie znało się na alkoholu na tyle, żeby kupić coś odpowiedniego Jackowi, Tau, który machnął już ręką na wizytę w Ministerstwie, zaproponował znaleźć coś dla Avy, która niedawno zaszła w ciążę i potrzebowała odpowiednich ubrań. Dlatego wstąpili do niewielkiego sklepiku, który jego właściciel już zaczął zamykać i Hermiona kupiła dwie luźne sukienki, po czym, po bardzo krótkim (jej zdaniu) wahaniu dokupiła dwie inne, tym razem dla siebie.

– Po prostu w moich ubraniach bym się tu ugotowała – wyjaśniła, wychodząc na zupełnie pustą o tej porze drogę do Stacji Końcowej. – Wiesz, w Anglii jest o wiele chłodniej niż tu. Nawet latem. Nie wiem, jak bym wytrzymała w dżinsach.

– Teraz w prawo – odpowiedział na to Tau, nie zdając sobie nawet sprawy, że w tym momencie zachowuje się jak przeciętny mężczyzna.

Skręcili w wąską uliczkę między dwoma niskimi budynkami i kilka jardów dalej wyszli na znajomo wyglądającą jaskinię.

W środku było prawie pusto i ich kroki odbijały się miarowo od ścian i sufitu. Tau bez wahania ruszył ku drzwiom po prawej stronie.

– Trzecie od prawej.

– Alkawaria? – odczytała Hermiona napis na tabliczce.


*  MSRS – Magiczny Związek Stanów Rosyjskich – Magicheskiy Soyuz Russkikh Stran  –  магический союз русских стран

** Wiem, że Rowling pisała, że sprzedaż i hodowla była zakazana, ale pisała też, że np. przy specjalnych okazach można było z nich korzystać. Np. Turniej Trójmagiczny. Więc ktoś przecież musiał je hodować, tresować i sprzedawać. Żeby taki Charlie mógł się nimi zajmować. No i to nie tak, że w Australii nie ma miejsca, żeby sobie latały…

 

 

Niedziela, 18 maja

Londyn, Ministerstwo Magii / Metropolia, Australia

Kilka minut wcześniej

 

10:30 czasu londyńskiego,

20:30 czasu środkowo-magicznego

 

Winda, podzwaniając łańcuchami wjechała na Poziom 1 i złota krata odsunęła się z przeciągłym zgrzytem.

– Biuro Ministra Magii wraz z Sekretariatem i Służbami Pomocniczymi, Wydział Personalny, w tym Biura Administracyjne, Wydział Prawny, Wydział Płac oraz Wydział Osobowy, z Biurem Rejestracji i Usług – oznajmił kobiecy głos.

Harry poprawił na ramieniu dużą, sportową torbę Dudleya i przepuściwszy Ginny wszedł do holu.

– Chodź, Portale są zaraz za biurem Służb Pomocniczych – sapnął i zdusił w sobie pytanie, co, na gacie Merlina, w niej takiego jest, że aż tyle waży. Kiedy przed chwilą patrzył na Dudleya niosącego ją aż do windy, mógłby przysiąc, że była lekka jak piórko!

– Dlaczego Inter-Portale są tu, a nie w Atrium czy na Poziomie 9-tym? – spytała dziewczyna, rozglądając się dookoła z zainteresowaniem.

– Bo po pierwsze służą głównie Ministrowi i jego zastępcy,… a po drugie są drogą ewakuacyjną… na wypadek, gdyby nie działały… windy ani… toalety,… ani sieć Fiuu.

Ginny zerknęła na niego z niepokojem.

– Ciężkie?

– Jak cholera. Coś ty tu napchała? – nie wytrzymał.

– Wszystko, co niezbędne. I trochę jedzenia od mamy. I to, co dał nam tata, żebyśmy nie musieli używać magii.

Acha, czyli Artur dał jej pewnie te wszystkie rupiecie, które chowa przed Molly. Super. Następnym razem poproś Hermionę o rzucenie zaklęcia zwiększająco – zmniejszającego.

Jakimś cudem dowlekli się do biura Służb Pomocniczych, skręcili w krótki korytarzyk i Harry zatrzymał się przed portretem chudego jak rączka od miotły starca. Harry bardzo ostrożnie zsunął po ramieniu torbę na ziemię i dopiero wtedy ich przedstawił.

– Harry Potter i Ginewra Weasley. Przechodzimy do Australii.

Stary czarodziej wstał z głośnym stęknięciem z fotela, sięgnął po lupę i przyjrzał się im przez nią bardzo uważnie. Lupa musiała mieć olbrzymie powiększenie, bo jego oko urosło nagle do niesamowitych rozmiarów i Ginny z trudem opanowała chichot.

– Harry Potter – powiedział słabym, trzęsącym się głosem, przypatrując się jego bliźnie na czole. – Ten słynny Harry Potter.

– Dokładnie. Możemy przejść? Bo trochę się nam…

– Nie tak szybko, chłopcze, nie tak szybko – zacmokał natychmiast staruszek. – Ja zacznę zdanie, a ty je dokończysz. Jeśli na niebie świeci księżyc…

Harry aż wstrzymał oddech, próbując znaleźć jakąś sensowną odpowiedź. Przyszło mu do głowy pełno różnych, ale może było coś, czego nie należało mówić? Słyszał, że ten dziad już kilku osób nie przepuścił.

– To nie będę musiał używać Lumos – rzucił w końcu i zamarł w oczekiwaniu.

Staruszek skinął głową i spojrzał na Ginny, a ta natychmiast powiedziała:

– To widać gwiazdy.

Czarodziej z portretu wybuchnął skrzekliwym śmiechem, który przeszedł w kaszel.

– Na pewno, moja droga. Ale dla pani mam coś innego. Proszę mi powiedzieć, co pani to przypomina.

Wykonał przedziwny ruch różdżką – zupełnie, jakby coś nią malował, i z jej końca wypłynęła biała mgiełka. Rozpłynęła się trochę na boki, zafalowała i przybrawszy jakiś dziwny kształt, zastygła.

Jak to dobrze, że to nie mi kazał zgadywać pomyślał Harry, przypominając sobie wszystkie koszmarne chwile na Wróżbiarstwie, kiedy gapił się w fusy i nie widział w nich NIC. Tym razem też przedziwna ciapa nic mu nie mówiła, za to Ginny zmarszczyła brwi, przekręciła głowę i namyślała się chwilę, aż…

– To nietoperz!

Cholera.

– Ginny…!

– Jestem pewna! Patrz, tu ma łepek… – rudowłosa wskazała coś w powietrzu – tu są skrzydła… a tu zaczepił się o coś!

– Skoro tak mówisz… „Łepek”!

Staruszek przeczesał palcami gęstą, siwą brodę, jakby również się namyślał i w końcu machnął różdżką w stronę wielkich, drewnianych drzwi na końcu korytarza i oboje usłyszeli szczęknięcie klamki.

– Możecie przejść.

Z głośnym stęknięciem Harry założył sobie torbę na ramię, podziękowali i ruszyli ku nim.

– Nie mogłaś zobaczyć czegoś lepszego? – spytał szeptem.

– Naprawdę to był nietoperz – odszepnęła Ginny. – Na świecie żyje pełno nietoperzy, Harry. Dorośnij.

– Bardzo śmieszne.

Ginny postanowiła zmienić temat.

– To był jakiś sprawdzian. Wiedziałeś o tym?

– Tak. Ponoć kiedyś chcieli dać tu sfinksa. Ale uznali, że to… politycznie niepoprawne.

– O, na pewno. Jakby któryś z Ministrów nie znał odpowiedzi na pytania, byłaby afera.

– Albo jego goście. Ale ogólnie sfinksy… mogą być groźne. Więc za Knota… siedział tu Kuguchar.

– I co się z nim stało? – spytała Ginny, podchodząc do drzwi.

– Ktoś go rozpieścił i utuczył. I zaczął przepuszczać w zamian za żarcie.

Ginny parsknęła śmiechem i otworzyła je.

Z głębokiej ciemności wionęło na nich ciężkie, suche powietrze przesycone dziwnym zapachem. Od razu rozpoznali ostry, aż kręcący w nosie odór dzikich zwierząt – tego nie dało się w żaden sposób pomylić z niczym innym. Ale były i inne zapachy. Jakby odrobiny spalenizny… może przypraw korzennych… kadzidełek, a może węgla drzewnego….? I jeszcze coś.

Ginny nabrała głęboko powietrza i zanim przymknęła oczy, zobaczyła, że Harry robi to samo.

– Pachnie… – zawahał się chłopak.

– Przygodą – dokończyła za niego.

Pochmurny, londyński dzień zniknął i znaleźli się w zupełnie innym świecie, gdy przyświecając sobie latarką weszli do środka.

Mdły, żółtawy promień światła tańczył po posadzce i po ścianach i wydobywał z mroku drzwi z tabliczkami o kuszących nazwach. „La Paz”, „Paramaribo”, „Kair”, „Pretoria”, „Nairobi”, „Taszkent”, „Katmandu”…

Przechodząc koło niektórych z nich Ginny miała wrażenie, że słyszy odległe dudnienie tam-tamów, głuche, niskie warczenie lwa, pokrzykiwanie małp w koronach drzew, dzwonki riksz, wrzaski  sprzedawców na arabskich czy azjatyckich targach, czy jękliwe dźwięki fletu wygrywającego muzykę dla kobry – ale była niemal pewna, że to tylko gra jej wyobraźni.

Inne nazwy były o wiele mniej egzotyczne. „Nowy Jork”, „Paryż”, „Rzym”…

Rozchwiane światło padło na drzwi do Ryiadu z przyczepioną do nich kartką „Po przejściu prosimy zasłonić dziurę, bo sypie piachem”. Harry odruchowo zerknął pod stopy i dostrzegł cienką warstewkę brązowego, podobnego do kakao piasku, którą wywiewało przez podniszczone na dole drzwi.

Nie chcąc upaść szurnął nogami i odnalazł kolejne drzwi, na których widniał napis: „Metropolia”.

– To tu! – zawołała cicho Ginny, ściągnęła na ziemię plecak i wyciągnąwszy z niego klucz wcisnęła mu go do ręki. – Masz!

Gdy wczoraj ministerialna sowa przyniosła im obiecane przepustki, oboje z Ginny byli zaskoczeni widząc, że były to dwa zwykłe, nawet nie ozdobne kluczyki. Spodziewali się czegoś zupełnie innego, choć sami nie wiedzieli czego. W każdym razie czegoś bardziej imponującego.

Przyświecając sobie latarką Harry włożył klucz do dziurki. Klucz wszedł bardzo łatwo… zdecydowanie za łatwo, aż do samego końca i… zniknął! I w tym momencie rozległ się stukot, jakby ktoś odsunął z drugiej strony ciężką zasuwę.

Ginny weszła mu prawie na plecy, drzwi z cichym skrzypnięciem otwarły się i w mlecznym świetle latarki oboje ujrzeli kłębiącą się ciemność.

– Kiepsko świeci – mruknął Harry.

– Lumos byłoby lepsze – zgodziła się z nim Ginny, przekrzywiając głowę, jakby to mogło pomóc. – Biedni mugole.

– Chyba się psuje. Przed chwilą było lepiej widać.

Harry pierwszy, Ginny zaraz za nim weszli niepewnie w coś w rodzaju korytarza, wąskiego akurat dla nich dwojga. Cholerna latarka nie rozjaśniała nic, więc Harry zagłębiał się weń bardzo powoli, wyczuwając drogę stopą i dla pewności nie odrywając ręki od jakiejś dziwnej, jakby falującej ściany. I mógłby przysiąc, że z każdym malutkim kroczkiem przemierzali jakąś oszałamiającą odległość i w mroku dookoła nich przemykał czas. Bez mała czuł na policzkach delikatne muśnięcia czegoś, co na pewno nie było wiatrem.

Ginny złapała Harry’ego za koszulę i drepcząc za nim nie przestawała się rozglądać szeroko otwartymi oczami, aż zaczęły ją piec.

– Merlinie, daleko jeszcze? – spytała i aż się wzdrygnęła słysząc własny głos. Brzmiał, jakby coś go pochłonęło i zwróciło tylko płaski, pozbawiony barwy i życia strasznie odległy dźwięk. Równie dobrze mogła mówić prosto w poduszkę.

Harry wzruszył ramionami, niepomny na to, że Ginny tego nie zobaczy, dał trochę większy krok przed siebie i w ciemności zamajaczyło jakieś światełko.

– Chyba coś widzę – powiedziała równocześnie Ginny.

Dwa kroki później bardzo słabe światełko stało się dwiema pionowymi i jedną poziomą kreską, chwilę później zmieniło się w niewyraźny zarys framugi i zaczęło przybliżać się w niesamowitym tempie. Tknięty nagłym przeczuciem Harry wyciągnął przed siebie rękę, postąpił jeszcze krok do przodu… i jego palce zderzyły się z czymś twardym.

– Już jesteśmy!

Na wpół wymacał, na wpół dojrzał klamkę, pociągnął mocno i oboje aż zaniemówili ze zdumienia.

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 6Goniąc Szczęście Rozdział 8 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz