Goniąc Szczęście Rozdział 19

Czwartek

Adelaide / Metropolia, Australia

Koło 11:30 rano czasu magicznego

W Adelaide 11-sta

 

Mimo nalegań Ginny Harry postanowił sprawdzić rano wszystkie adresy na wieczór. Może i faktycznie było bardzo łatwo obserwować zaproszone małżeństwa, ale nie chciał zostawiać niczego na łaskę losu, jego instynkt Aurora by mu na to nie pozwolił. Musiał się upewnić, że nigdzie nie ma jakiegoś drugiego wejścia, nie odbywa się remont czy demonstracja… Cokolwiek. Po prostu musiał wiedzieć.

Poprawił plecak, omotał się porządnie peleryną i wysunąwszy przez poły mały palec dotknął nim wysuszonego pancerzyka Sentinelle. Momentalnie szarpnęło go za pępek i wciągnęło w kolorowy wir i kilka sekund później runął na ziemię gdzieś w Adelaide, w Australii Południowej.

Dookoła niego rosły gęsto krzaki, ale sądząc po odgłosach dobiegających z bliska, musiał wylądować niedaleko jakiejś dużej ulicy.

Harry zwinął niedbale pelerynę i wepchnął ją do plecaka, pancerzyk Sentinelle wsunął do kieszeni i wyszedł z krzaków prosto na szeroki, niezbyt zatłoczony chodnik. Dokładnie na wprost siedziało dwóch starszych panów z puszkami piwa w rękach, którzy obrzucili go krytycznym spojrzeniem.

– Niech pan popatrzy – odezwał się jeden z nich. – Taki młody, a zamiast wziąć się do roboty już ćpa.

– Ach, ta dzisiejsza młodzież, zeszła na psy – odparł drugi.

Harry tylko skrzywił się, poprawił okulary i próbując przyklepać rozczochrane zwariowaną podróżą włosy ruszył przed siebie.

I w tym momencie zadzwonił telefon od Dudleya.

Harry nie poznał zupełnie melodii, ale dzwonienie dobiegło prosto z jego kieszeni i bez mała się przewrócił, tak to go zaskoczyło. Jasna cholera, Merlinie!

Mały rysunek koperty na samej górze znaczył – o ile dobrze pamiętał, że dostał wiadomość.

Wiadomość od Dudleya???

Wiadomość od Dudleya znaczyła, że albo mają problemy, albo…

W pobliżu znajdował się przystanek autobusowy, więc Harry podbiegł tam, usiadł na ławeczce i zaczął naciskać różne guziczki. Dudley kiedyś mu mówił, że wszystkie mugolskie urządzenia są bardzo proste w obsłudze. Że robi się to intuicyjnie. Tylko, cholera, nie wziął pod uwagę, że intuicja Harry’ego podpowiadała jak machać różdżką i rzucać zaklęcia, a nie jak obsługiwać urządzenia elektroniczne!

Warcząc pod nosem Harry naciskał strzałki to w prawo, to w lewo, udało mu się włączyć, ściszyć i podgłośnić różne dzwonki, otworzyć wybór języków, ale nie widział żadnej wiadomości. Szlag, szlag, szlag, gdzie jest ta cholerna koperta?! Gdy w końcu otworzył kalkulator, poddał się.

– Przykro mi, Wielki De – mruknął głosem, który absolutnie nie świadczył o przykrości.

Z tyłu telefonu przyklejony był numer telefonu. Harry dobrze pamiętał, jak zadzwonić, więc wybrał numer, przytknął telefon do ucha i wstrzymał oddech. Jeden sygnał, drugi, trzeci… piąty…

– Hej, tu Dudley,

– De?!

– … właśnie znokautowałem wszystkich, którzy do tej pory mi się nagrali. Idę wziąć coś na uspokojenie i porządny prysznic, jak skończę, odsłucham…

– Cholera! – Harry rozłączył się i wybrał numer ponownie. – De, odbierz, bo jak nie, to ja cię…

– Haaaaa-lo? – odpowiedział słaby, zaspany głos.

– De! To ja! – wrzasnął Harry. – Co mi wysłałeś?! Nie umiem odebrać!

– Kuku! Sorry, tu jest środek nocy.

– Co mi wysłałeś?! – krzyknął Harry.

– Nie drzyj się, rozmawiamy przez telefon, a nie przez okno – jęknął nieco przytomniej Dudley. – Rzucaj wszystko i gnaj do Mackay. Rodzice tej twojej Hermiony otworzyli tam firmę… czekaj, zaraz ci powiem jaką…

Harry’emu plecak wysunął się z ręki i dopiero wtedy zorientował się, że stoi i wytrzeszcza oczy na rozkład jazdy autobusów. Ale nie był w stanie usiedzieć.

– Firma Coral Bay Trip, zewnętrzny basen portowy, stanowisko 54.

– Jesteś pewien, że to oni?! Skąd wiesz?!

– Znalazłem w internecie. Dwoje dentystów, Monika i Wendell Wilkins z Londynu przeprowadziło się do Mackay latem 97-go roku. Coś ci to mówi?

Och, oczywiście, że coś to mu mówiło, i to ile!

– Wiesz gdzie mieszkają?! Masz ich adres??

– No właśnie mieszkają w tym basenie. To znaczy na stanowisku. Cholera! Na jachcie!

– O Merlinie! – Harry aż jęknął z radości i złapał się za czoło. – De, nie wiem, jak…

– Jeszcze jedno, zanim powiesz mi, że mnie kochasz. To artykuł sprzed kilku lat, więc może zmienili stanowisko, albo co. Szukaj przede wszystkim Coral Bay Trip.

– Jasne! Dudley…

– Leć i zadzwoń, jak ich znajdziesz. Tylko pliz, za jakieś sześć godzin, muszę się wyspać.

Harry rozłączył się, odwrócił od rozkładu jazdy i… zobaczył kilka osób, które się na niego gapiło. Cholera, chyba go trochę poniosło.

Musiał zdecydować, co robić. Choćby rzucić okiem na ratusz w Adelaide, skoro już tu był, czy wracać natychmiast do Metropolii, iść po Ginny i świsnąć do Mackay.

Decyzja była prosta.

Zarzucił plecak na ramię i pognał z powrotem w krzaki. Tam wyszarpnął z lewej kieszonki zawiniątko – tym razem skrzydło nietoperza Och, ale dowcipne! i przytrzymawszy ramiączka plecaka dotknął je palcem.

I natychmiast niesamowita siła szarpnęła go i pociągnęła – do Metropolii.

 

– Pewnie poleciał po towar i znów schował się, żeby ćpać – stwierdził jeden ze starszych facetów. – Durni narkomani.

Drugi podniósł się chwiejnie z ławki i poszedł zajrzeć w kępę krzaków. Ale nikogo nie zobaczył.

– Niesamowite! – zawołał.

– Co, już odleciał?

 

Harry nie tracił czasu. Co prawda do pierwszego spotkania mieli sporo czasu, ale szukanie Coral Bay Trip też mogło potrwać. Gdy tylko wylądował, przestawił zegarek o pół godziny do przodu, wygarnął na łóżko wszystkie świstokliki i wepchał do plecaka swoją pelerynę niewidkę. Australijska była dobra, ale czuł się pewniej mając własną. Tę prawdziwą. Po krótkim namyśle wziął też woreczek ze skóry wsiąkiewki, w którym trzymał wszystkie osobiste rzeczy.

Jego kroki w holu wejściowym Ministerstwa odbijały się głośnym, równym echem, tak samo jak mocne uderzenia jego serca. Harry podszedł do kontuaru i skinął starszawemu strażnikowi.

– Dzień dobry. Harry Potter do Doris Coleman, może pan zaanonsować wizytę?

Czarodziej obrzucił go uważnym, niemal podejrzliwym spojrzeniem i sięgnął po księgę wizyt.

– Ma pan umówione spotkanie?

– Nie.

– W takim razie przykro mi, ale to niemożliwe. Pani Coleman jest zajęta i nie przyjmuje żadnych niezapowiedzianych wizyt.

– W poniedziałek rano mieliśmy umówione spotkanie, ja i panna Ginewra Weasley. Może pan sprawdzić – wskazał mu księgę Harry.

Strażnik pokręcił głową.

– To, co było w poniedziałek nie ma żadnego znaczenia. Poza tym nie mogę sprawdzić, dziennik zaczyna się od wtorku.

Co za uparty dziad! Harry przymknął na chwilę oczy i nabrał głębiej powietrza, żeby opanować ogarniające go zniecierpliwienie.

– Więc może pan sprawdzić, że od wtorku panna Weasley przychodzi tu każdego dnia.

– Pani Weasley być może tu przychodzi, ale pan nazywa się Potter.

Harry wziął jeszcze głębszy oddech.

– To pilne.

– Więc może wypełnić pan wniosek o spotkanie, jestem pewien, że pani Coleman znajdzie dla pana czas tak szybko, jak to tylko możliwe.

Merlinie, ja śnię. Po prostu śnię.

 

 

CZWARTEK

Mackay, Wschodnie Wybrzeże,

11:45

 

Już planując poszukiwania Hermiona wiązała z Mackay dość duże nadzieje, które urosły jeszcze po poniedziałkowej wizycie w Informacji Turystycznej.

Zwane „Stolicą Słodyczy Australii” z powodu największych w kraju plantacji trzciny cukrowej miasto przyciągało wielu turystów chcących obejrzeć je z bliska i przy okazji porobić zakupy w przeolbrzymim Caneland Shopping Center. Prócz tego Mackay słynęło jako jeden z większych portów oferujących rejsy na Rafę Koralową.

No i poza tym było tu bardzo dużo klinik i przychodni dentystycznych.

Dlatego choć obiecała Severusowi się nie poddawać, poczuła gryzący zawód, kiedy sprawdzili już wszystkie możliwe miejsca; wszystkie adresy, urząd miasta, centrum handlowe, Caneland Park – olbrzymi teren zielony w Północnym Mackay, pełen orchidei, kangurów, dzikich papug i pływających w krystalicznie czystej wodzie dziobaków, oraz olbrzymi port wypoczynkowy w centrum miasta, z dziesiątkami mniejszych i większych firm żeglugowych. I nic nie poczuła.

– Następny adres jest w Rockhampton – powiedziała, przyglądając się mapce i mimo najlepszych starań doskonale słychać było rozczarowanie w jej głosie. – Co prawda to miasto położone jest kilka mil w głąb lądu, ale jest równie duże, co Mackay.

Severus powstrzymał komentarz, zamiast tego zerknął na pozostałe do sprawdzenia miejsca, a potem na zegarek.

– Odpocznij jeszcze kilka minut i sprawdzamy dalej.

 

 

Ministerstwo Magii

 

Tym razem w Harry’m się zagotowało.

Te bajeczki nie są dla mnie, kochany. Bycie z Ginny nauczyło go grać o wiele lepiej niż wszystkie zajęcia w Szkole Aurorów.

Odgarnął zmierzwione włosy, odłożył z głośnym stuknięciem różdżkę na kontuar i wyjął z woreczka odznakę Aurora. Dotyk chłodnego metalu przyprawił go aż o dreszcz emocji.

– Tm i pchnął odznakę ku strażnikowi. – Brytyjskie Ministerstwo Magii, Szef Wydziału Śledczego Harry Potter do Szefowej Biura Aurorów Doris Coleman. W pilnej, TAJNEJ sprawie.

Strażnikowi wyraźnie wydłużyła się twarz.

– Pani Coleman jest zajęta bardzo poważnaym problemem i prosiła, żeby pod żadnym pozorem…

– Wyraźnie nie rozumie pan, JAK BARDZO poważnym – przerwał mu Harry. – Myśli pan, że po co nasz Minister mnie tu wysłał? Dla ozdoby? Bez nas nie dacie sobie rady. Więc niech pan zapowie moją wizytę, albo ją tu ściągnie, jest mi to obojętne, byle dowiedziała się, że na nią czekam. NATYCHMIAST.

Trochę to nie pasowało do tego, co mówił wcześniej, ale improwizował. Poza tym nie chodziło mu o wiarygodność. Strażnicy nigdzie na świecie nie byli dobrze poinformowani, nie mieli prawa podejmować decyzji i w przypadku wyjątkowych okoliczności bardzo chętnie spychali tę odpowiedzialność na innych. I dokładnie o to chodziło: żeby stworzyć wyjątkowe okoliczności.

Mężczyzna rzucił okiem na jego odznakę, gdzieś na kontuar i znów na odznakę i Harry wiedział już, że mu się udało. Udając, że ignoruje strażnika kątem oka dostrzegł, jak ten napisał kilkanaście słów na jakimś pergaminie, po czym stuknął w niego różdżką.

– Pani Coleman została poinformowana. Proszę poczekać – mruknął w końcu strażnik.

Magiczny pergamin pomyślał Harry. Niezły pomysł, szybsze to niż samolociki.

Nie mając pojęcia, jak zareaguje Doris, na wszelki wypadek ruszył powoli w kierunku znanego mu z poniedziałku korytarza rozjarzonego łagodnym blaskiem świecących Sentinelles. Podszedł do ściany – chropowatej skały w czerwonawym kolorze i zaczął się przechadzać wzdłuż rzędu drzwi z napisem „Metropolia – Stacja Końcowa”. Gdy doszedł do jednego – jedynego punktu teleportacyjnego, odgrodzonego grubym sznurem, czym prędzej zawrócił i ściskając różdżkę w ręku wrócił aż do przejścia do korytarza.

Kilka minut później w korytarzu rozległo się stukanie obcasów, przybliżyło się szybko i wyszła z niego Doris.

– Panie Potter? – spytała, patrząc na niego ze zdumieniem. – Czy coś…

– Doris – przerwał jej czym prędzej głośno Harry i posłał jej porozumiewawcze spojrzenie. – Musimy natychmiast porozmawiać.

Szefowa Aurorów spojrzała na zegarek i kiwnęła głową.

– Dobrze. Proszę – wskazała mu wejście.

Ruszyli dość szerokim korytarzem i Harry musiał dobrze wyciągać nogi, żeby dotrzymać kroku drobnej czarownicy.

– Doris, przepraszam za najście i te głupoty, ale bez tego wasz strażnik nie chciał ani mnie wpuścić, ani pani zawiadomić – powiedział, ściszając głos.  – Znaleźliśmy ich! To znaczy najprawdopodobniej. Są w Mackay. Dlatego potrzebny nam świstoklik, najlepiej jak najszybciej.

– Mackay to olbrzymie miasto – odparła Doris. – Na pewno jest na waszej liście, więc macie do niego świstoklik.

– Tak, ale nie do właściwego miejsca. Musimy wylądować gdzieś w pobliżu zewnętrznego basenu portowego, koło stanowiska 54.

Doris szła chwilę w milczeniu i do Harry’ego nagle dotarło, że coś z nią jest nie tak. Wyglądała na spięta i jakby nieobecną. A może to nie była wymówka i faktycznie coś się u nich stało? W czym nie byłoby nic dziwnego, wystarczyło przypomnieć sobie Wielką Brytanię dwa tygodnie temu. Cholera, a ty jej zawracasz głowę własną, zupełnie prywatną sprawą!

– Doris, widzę, że przeszkadzam – powiedział z ciężkim westchnieniem. – I tak dużo już pani dla nas zrobiła, ale… to moja ostatnia prośba – zatrzymał się i spojrzał na nią błagalnym wzrokiem.

Doris również się zatrzymała.

– Mamy dziś bardzo poważny problem. Nic, co by was dotyczyło, ale jestem raczej zajęta. Z drugiej strony pomoc Ginny jest bezcenna – po jej twarzy przebiegł cień uśmiechu, ale natychmiast zniknął, gdy czarownica w zamyśleniu postukała się palcem w podbródek. – Gdzie dokładnie to ma być?

– Mackay, zewnętrzny basen portowy, stanowisko 54 – wyrzucił z siebie Harry. – Doris, nawet nie wie pani, jak bardzo pani dziękuję!

– Zaprowadzę pana do sali narad, proszę tam poczekać – Doris znów ruszyła przed siebie i to równie szybko. – Każę zrobić ten świstoklik od ręki, dać Ginny i ją do pana przysłać. Ach, i wszystkie świstokliki, rozdzielone na zużyte i niezużyte proszę zostawić na recepcji, jako przesyłka dla mnie.

– Na recepcji? – zdziwił się Harry. – Jeśli to pilne, to możemy oddać je nawet dziś po południu.

Czarownica pchnęła uchylone drzwi najbliższego pomieszczenia, mruknęła „Lucere Lux” i ciemny sufit rozjarzył się natychmiast od tysięcy Sentinelles.

– Dziś po południu nie będzie mnie w Ministerstwie, a jutro na pewno będziecie zajęci rozmową z waszymi Wilkinsami. Myślę, że najlepiej będzie, jak pożegnamy się już teraz – uśmiechnęła się ciepło, jakby po raz pierwszy od początku ich rozmowy ten temat naprawdę ją zajął.

– Ale przecież jeszcze jutro Ginny ma tu przyjść…

– Przypuszczam, że z powodu naszego problemu plany na jutro ulegną zmianie – zaprzeczyła Doris i Harry’emu znów przemknęło przez myśl, że cokolwiek się stało, musiało być naprawdę poważne. – Więc przyjmijmy, że jej pomoc kończy się dziś. Jak już mówiłam, bardzo dużo to nam dało i cieszę się,  że was poznałam.

– To ja się cieszę – zaoponował natychmiast Harry, wyciągając do niej rękę. – Bardzo pani dziękuję i jeśli kiedykolwiek będzie pani potrzebować coś od nas, czy choćby będzie przelotnie w Anglii, proszę nie wahać się z nami kontaktować.

– Dziękuję. I powodzenia – szefowa Aurorów oddała krótki, energiczny uścisk i dodała na odchodnym. – I proszę przekazać ode mnie uszanowanie panu Robardsowi!

Sala była pełna krzeseł, ale Harry nawet nie próbował siadać na którymś z nich, bo i tak nie wysiedziałby i dziesięciu sekund.

Jutro na pewno będziecie zajęci rozmową z waszymi Wilkinsami. JUTRO! Merlinie….! Powtarzał sobie to zdanie na okrągło i za każdym razem brzmiało coraz lepiej.

Gdy wpadł do Ministerstwa, myślał tylko o tym, JAK i GDZIE znaleźć rodziców Hermiony i tak naprawdę to dopiero Doris uświadomiła mu, co to tak naprawdę znaczyło. Że de facto ZNALEŹLI ich. To, po co tu się zjawili, udało się!

Jak nie znajdziemy ich za chwilę, za… kilka minut! to nie musimy nawet czekać do wieczora czy do jutra, obojętnie kiedy tam mają być te spotkania! Po prostu trzeba sprawdzić wszystkie adresy w Mackay. I w okolicy!

Adresy były w pokoju i mogliby po nie wskoczyć, ale… zawsze możesz po nie wrócić. Ale może to już nie będzie potrzebne!

Harry uśmiechnął się do siebie szeroko, odetchnął głęboko, wstrzymał powietrze i spojrzał na lśniący sufit.

Miał nad sobą kilkanaście jardów skały, ale czuł się, jakby jej tam nie było. Jakby uniósł się ponad nią, stał pod gołym niebem, patrzył prosto pod słońce i mógł bez mała sięgnąć po nie i złapać je w rękę. Wystarczyło odetchnąć jeszcze kilka razy głębiej – przez kilka minut.

Naraz zapragnął się roześmiać – głośno i radośnie, i tylko z trudem udało mu się opanować.

Zachowaj to na… „za chwilę”.

 

 

Mackay,

11:55

 

Oparłszy się o ozdobną barierkę na samym końcu portu Hermiona spojrzała ostatni raz na rzekę, nad którą położone było centrum miasta. Lekka, orzeźwiająca bryza marszczyła wodę tworząc krótkie fale, które napływały leniwie w ich stronę, kołysały łagodnie mewy i uderzały o brzeg z cichutkim chlupotem. Brzmiało to zupełnie jak nieustanny, tajemniczy szept przyrody, która w ten sposób opowiadała swoją niekończącą się historię.

Słońce, wiszące wysoko nad nimi odbijało błękitne niebo, krzesząc lśniące refleksy tańczące na załamaniach fal i mieszając je z głębokim, niemal ciężkim lazurem. Trochę dalej przeglądały się w rzece jachty o smukłych kształtach, strzelistych masztach i śnieżnobiałych żaglach, lśniące w blasku słońca i pogrążające wodę dookoła w granatowym cieniu.

I ku zaskoczeniu Hermiony po porannym lęku nie pozostał nawet ślad. Odcięła się od wszystkich odgłosów dookoła: przejeżdżających z rzadka samochodów, ludzkich rozmów i jakiejś muzyki dochodzącej aż do nich i zaczęła myśleć o tym, że dziś mieli wygrać. Uwierzyła w to!

W sumie… to było proste. Wystarczyło zamknąć oczy, wystawić twarz ku wiatru, by pieścił ją delikatnie, ku słońcu, które pogrążało świat w ujmującym blasku, przebijającym nawet przez powieki i wsłuchać się w pisk kołujących mew, szemranie fal… szelest liści palm tuż obok nich i rytmiczne podzwanianie mocowań do żagli.

To była esencja piękna i wolności. Która dawała nadzieję i pewność, że wszystko dobrze się skończy. Tak samo jak słowa Severusa.

Hermiona popatrzyła w prawo, w kierunku ujścia do morza i obróciła się do niego.

– Zobacz, jakie to wszystko cudowne. Pełne poezji – wskazała ręką widok dookoła. – Życie tu musi być wspaniałe.

Severus rozejrzał się śladem jej gestu.

– Zwykłe życie różni się od wakacji.

– Uważasz, że jesteśmy na wakacjach?

– Uważam, że ten tydzień to nie jest zwykłe, normalne życie – sprecyzował i dodał. – Praca, nauka, dom to zupełnie inna poezja.

Zabrzmiało to strasznie ironicznie, ale Hermiona nie zareagowała. Nie natychmiast. Spojrzała znów na rzekę, po której nie płynął żaden jacht, ale miała wrażenie, że coś tam było. Może coś przypłynie za chwilę?

Z wysiłkiem odwróciła z powrotem głowę. Severus mówił o poezji. On? O poezji?

– Nie wiedziałam, że jesteś taki… – przygryzła usta, szukając słów i natychmiast zapomniała, co chciała powiedzieć.

– Jestem jaki? – usłyszała jego głos znów z boku.

Lecz nie była już w stanie odwrócić się kolejny raz. Coś się działo. Nie miała pojęcia co, ale… Gdzieś w piersi wezbrało dziwne uczucie, które miało związek z czymś, co czaiło się gdzieś tam, po prawej stronie. Co ją… przyzywało.

Podrapała się niezręcznie po klatce piersiowej i odsunęła od barierki, bo przyciskała do niej udo i Kamień zaczął ją uwierać. I grzać.

– Hermiono?

Cóż, Tego nie mogła zignorować. Doprawdy, uwielbiała sposób, w jaki wymawiał jej imię. Hermiona przechyliła się jeszcze raz przez barierkę, a potem zerknęła na Severusa.

– Tak?

– To ja się ciebie pytam – odparł Severus, przyglądając się jej uważnie.

Hermiona chciała go spytać, o czym mówią, ale… To coś przyciągało całą jej uwagę. Z rosnącą pewnością czuła, że Tam Coś było. I musiała, MUSIAŁA to zobaczyć!

Nie! Nie zobaczyć… Odnaleźć to!

– Severus…? CO TAM jest? – wyrwało się jej, przemożna potrzeba owładnęła nią całą, więc trzęsącą ręką wyciągnęła z torebki mapkę z Informacji Turystycznej i nagle… Zrozumiała!

Coś pominęli! Nie sprawdzili jakiegoś adresu, jakiegoś miejsca z Tamtej strony i właśnie TAM musieli TERAZ być! Tylko gdzie?!

Jednym szarpnięciem rozłożyła ją, ale to nie było wszystko!

– Masz! – wcisnęła mu mapkę i nie panując już nad sobą zupełnie, smagnęła różdżką w otwartą torebkę. – Accio lista!

Jasna cholera! Severus błyskawicznie złapał ją za rękę i przylgnął do niej, zasłaniając przed ludźmi dookoła.

– Hermiono! – syknął jej do ucha. – Opanuj się!

Jakaś starsza kobieta spojrzała na nich przelotnie i poszła dalej. Merlinie, co ją napadło?!

– Co się dzieje?!

– Przegapiliśmy coś! – jęknęła rozpaczliwie Hermiona. – Nie wiem gdzie! – przebiegła rozgorączkowanym wzrokiem naddartą listę, ale adresów było dziesiątki i wszystkie wyglądały obco i znajomo zarazem! – Nie zaznaczaliśmy, gdzie byliśmy! Nie wiem gdzie, rozumiesz?! – krzyknęła ze łzami w oczach.

Właśnie teraz, dokładnie w tym momencie musieli być gdzieś tam, a ona nie miała pojęcia, gdzie! I nie było czasu na próbowanie, na aportowanie się pod każdym z nich!

Byli tak blisko i to, po co się tu zjawili, właśnie przemijało, odchodziło, czuła to wyraźnie!! Znikało gdzieś tam…

Gdzieś tam…?!

– Chodź!!! – porwała jego rękę, ścisnęła i skupiwszy się na NIEZNANYM obróciła w panice i deportowała ich. GDZIEŚ TAM.

 

 

Podniesione głosy tuż za plecami starszej pani umilkły nieoczekiwanie i rozległ się jakiś dziwny, stłumiony dźwięk więc zupełnie odruchowo obejrzała się na miniętą właśnie parę… Ale nie zobaczyła nikogo. Dźwięk skojarzył się jej nagle z pluskiem. Wpadli do rzeki?!

– O mój Boże! – jęknęła i podbiegła do barierki.

Ale ani w górę, ani z dół rzeki nie było nikogo! Chryste, utopili się!!

Rozejrzała się na boki szukając jakiegokolwiek ruchu pod wodą, czy choćby baniek powietrza, czegokolwiek, co by wskazało jej, gdzie ich szukać i obróciwszy się w kierunku ulicy zaczęła machać rękoma i krzyczeć:

– Pomocy!!!!!!

 

 

W tym samym czasie

 

Wendel zaparkował pick-up’a Josha, zasunął okna i z prawdziwą ulgą wysiadł i zamknął auto. To był już jego trzeci kurs od rana i na szczęście ostatni. Pierwszy raz wyskoczył po czerwone rakiety sygnalizacyjne i zapasową radiopławę. Drugi raz musiał iść do sklepu, bo zapomniał kupić zapasową butlę turystyczną z gazem, którą brali zawsze, od kiedy na pełnym morzu skończył się im gaz i równocześnie nawalił im silnik i dokonali epokowego odkrycia, że żagle nie zapewniają całkowitej niezależności, bo nie można na nich gotować. Zaś trzecią zawdzięczał dokładnemu sprawdzeniu dat przydatności do spożycia puszek w rezerwie.

Ale teraz już miał wszystko, co trzeba i mógł dzwonić do bosmanatu po zgodę na wyjście w morze. Nawet teraz! uznał, zbiegając na chodnik ciągnący się wzdłuż położonego wyżej parkingu.

Z początku myślał, że utnie sobie godzinną drzemkę, żeby odespać całonocną jazdę autobusem, lecz po staniu na światłach, jeździe śmierdzącymi, tętniącymi hałasem i żarem ulicami, z piętrzącymi się z każdej strony budynkami, krzykliwymi reklamami i istną rzeką ludzi miał dość.

A szczególnie po ostatniej wyprawie do sklepu! Albo rosnący upał, tak inny niż ten na pustyni, albo wyjątkowo ślimacza jazda w korku dobiła go i nie marzył już o niczym innym, jak o orzeźwiającej bryzie, bezkresnym morzu, gdzie błękit wody miesza się z równie błękitnym niebem, niknie horyzont i odległości znaczą tylko dalekie sylwetki innych jachtów.

Po prostu trochę wcześniej wrócisz gdzieś do brzegu na noc i już stwierdził, wymijając wlokącą się przed nim rodzinę i jakby chcąc pokazać im, jak się chodzi, przyspieszył kroku. Zejście na molo było już tuż – tuż i mógł nawet dostrzec swój jacht.

 

 

11:56

 

Wylądowali na jakimś podwórku pełnym bawiących się dzieci. Hermiona nie zwróciła na nie żadnej uwagi; pulsujące ciepło na biodrze przybrało na sile, przedziwne uczucie rozpierające ją od środka przerodziło się w znajomą, oszałamiającą pewność i wiedziała już, że jest blisko. Bliżej!

Ale jeszcze nie tam, gdzie trzeba!

Potoczyła dookoła nieprzytomnym, niewidzącym spojrzeniem, nabrała powietrza i… mocne szarpnięcie za rękę osadziło ją w miejscu.

– Opanuj się! – syknął jej do ucha Severus. – Fundole! Zabezpiecz nas!

Wynalazła własne zaklęcie i go nie używa! Merlinie, za chwilę staniemy przed tutejszym sądem oskarżeni o łamanie prawa czarodziejów!!

Kilkoro starszych dzieci tuż koło nich zerwało się z krzykiem i odbiegło gdzieś, tylko dwójka maluchów przyglądała im się wielkimi oczami. Naraz jeden z nich sypnął na nich garść piasku i zawołał „Ptaś!”

– Pospiesz się! – ścisnął jej rękę Severus.

Hermiona kiwnęła głową, smagnęła różdżką i obróciwszy się na pięcie, pociągnęła go znów za sobą.

I na placu zabaw zostały tylko dwa maluchy. Jeden z nich sypnął piachem na drugiego i nagłą ciszę rozerwał głośny płacz.

 

 

Harry i Ginny upadli twardo na ziemię na jakimś parkingu.

– Czekaj – syknął Harry, bo Ginny już chciała ściągnąć z siebie pelerynę.

Rozejrzał się szybko dookoła, ale dookoła widział tylko równe rzędy zaparkowanych samochodów. Ani śladu ludzi, choć gdzieś z bliska dochodził głośny szum morza, gwar setek ludzi, śmiechy i krzyki. Musieli być naprawdę niedaleko.

– Za tamten samochód – wskazał głową jakieś duże auto kilka jardów dalej.

Złapał kawałek kangurzego ogona, drugą ręką przycisnął do siebie Ginny i ostrożnie, żeby nie przydepnąć ciągnącej się po ziemi peleryny, podbiegli za Forda pick-up’a. Tam wreszcie ściągnęli ją i Harry zdjął z ramion plecak.

– Ogon jako świstoklik, idiotyzm – mruknął, wpychając go do środka.

– A czemu nie? Jaszczurki gubią ogony. Widziałam kiedyś jedną bez – zauważyła Ginny.

– A widziałaś kiedyś kangura z gołą dupą? – spróbował wcisnąć również pelerynę, ale na nią absolutnie nie było miejsca. – Cholera, nie wchodzi!

– Nieważne, zostaw to i powiedz mi wszystko!

Ponieważ aż do wyjścia z Ministerstwa eskortował ich ten sam facet, który przyprowadził Ginny i Harry nie chciał nic wyjaśniać przy nim, Ginny wiedziała tylko to, co zdążył powiedzieć, nim zarzucili na siebie niewidkę i nie aktywowali świstoklika do Mackay. Teraz więc pospiesznie zrelacjonował jej rozmowę z Dudleyem i na koniec dodał.

– Jeśli ich znajdziemy, bez możliwości użycia magii nie będziemy mogli nic zrobić.

– Jaki jest plan?

– Porozmawiamy z nimi, upewnimy się, że to oni i wracamy natychmiast do Londynu zawiadomić Gawaina i Mathiasa. Już oni będą wiedzieć, co zrobić – uśmiechnął się i westchnął. – Merlinie, błagam, żeby byli na tym jachcie TERAZ…!!

Ginny wyciągnęła do niego rękę.

– Harry. Spokojnie. Nawet jak nie będą TERAZ, to za chwilę i tak ich znajdziemy. Nikt nigdy nie był tak blisko. A teraz chodź już!

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 18Goniąc Szczęście Rozdział 20 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz