Goniąc Szczęście Rozdział 22

Francja, Paryż, Wymiar czarodziejski

Boulevard Saint-Germain 270,

Pięć minut później

05:55 / 14:55 czasu środkowo-magicznego

 

W Paryżu zaledwie zaczynało świtać.

W mugolskim świecie o tej porze ulicą przejeżdżał już sznur samochodów, słychać było narastający z każdą chwilą warkot, porykiwania skuterów i jakże typowe dla Paryża dźwięki klaksonu, ostre światła aut odbijały się w szybach, mieszały z blaskiem latarni i raziły w oczy coraz liczniejszych przechodniów.

Ale my zaglądamy do wymiaru czarodziejskiego, równoległego do mugolskiego. Są tu te same domy, rosną te same drzewa… ale cała reszta jest inna. Tak naprawdę to kopia wymiaru mugolskiego sprzed  wielu, wielu lat.

Cicha ulica jest niemal zupełnie pusta, tylko gdzieś na końcu, za szpalerem rosnących drzew można dostrzec krępą sylwetkę kogoś odzianego w długą pelerynę i zobaczyć przelatującą sowę. Poza tym ciemne jeszcze niebo na wschodzie ledwo zabarwił blask nadchodzącego świtu, który obudził ptaki. Nieliczne gazowe latarnie rzucają słabe kręgi światła na brukowaną ulicę i coraz bardziej wydłużające się cienie na chodniki i mury budynków.

W niektórych domach skrzaty już uwijają się, by przygotować dla państwa śniadanie, odebrać najnowsze wydanie L’Écho de la Magie, najbardziej popularnej czarodziejskiej gazety, ale niemal wszyscy jeszcze śpią.

Dokładnie tak, jak w dużej, pięciopiętrowej kamienicy na bulwarze Saint-Germain.

Dzięki grubym, aksamitnym zasłonom w sypialni państwa Chancerel panowała ciemność i słychać było tylko miarowe pochrapywanie dochodzące z kąta.

Nagle ze ściany wypłynął srebrzysty Patronus, zatrzymał się przy łóżku i przemówił męskim głosem po angielsku.

– Chancerel, wybacz jeśli cię budzę – Jean-Louis Chancerel zbudził się natychmiast i odruchowo sięgnął po różdżkę, a jego żona podniosła głowę. – Potrzebuję twojej pomocy. Mam człowieka, któremu trzeba przywrócić pamięć, w każdej chwili mogę się zjawić z nim w Ministerstwie, Inter-Portalem. Odeślij mi wiadomość Patronusem. To pilne. Snape.

Po czym lśniąca łania znikła i sypialnia na nowo pogrążyła się w mroku.

– C’était quoi c’truc? * ( nieformalny fr. Co to było, to coś?) – spytała jego żona.

– Le Patronus de professeur Snape. Patronus profesora Snape’a.  – odparł Jean-Louis, odrzucając kołdrę i zakładając pospiesznie okulary.

– Oh, il était magnifique ! Et il voulait quoi ? Och, był przepiękny ! I co chciał ?

– Il a besoin de mon aide. Dors, je dois me dépêcher, c’est urgent apparemment – bosą stopą wyszukał kapcie i dodał. – Je sais pas quand je rentrerai. *(też trochę nieformalny fr. Potrzebuje mojej pomocy. Śpij, muszę się pospieszyć, ponoć to pilne. Nie wiem, kiedy wrócę. )

Zarzucił na siebie jedwabny szlafrok, przyświecając sobie różdżką wyszedł na korytarz i dopiero tam wyczarował swojego Patronusa, dużego Koguta.

– Do twojej dyspozycji, Severusie. Za pół godziny w Sali Przejść.

 

 

Australia, Metropolia,

Ministerstwo Magii,

20 minut później

15:15 (6h15 w Paryżu)

 

– Zaraz przy wejściu, po lewej, zobaczysz windę – powiedział Harry do Hermiony. – Zjedziesz nią na dół, a tam te ich Sentinelles, takie świecące ważki pokażą ci drogę do Inter-Portali. Będzie ich pełno, więc musisz znaleźć te z napisem Paryż, bo do żadnych innych drzwi Klucz nie będzie pasował… Ale to, przypuszczam, już wiesz.

Cała piątka stała przed szerokim wejściem do Ministerstwa Magii w Metropolii. Ojciec Hermiony, potraktowany bardzo silnym zaklęciem Confudus rozglądał się dookoła, ale prócz tego, że był wyraźnie zainteresowany wszystkim dookoła, był bardzo cichy i spokojny.

Ostatni kwadrans minął w oka mgnieniu. Ledwie Severus dostał odpowiedź od Chancerela, sprecyzował mu, że to Hermiona przejdzie Inter-Portalem, on zaś zjawi się przez Place de la Bastille i mają mu otworzyć drzwi wejściowe. Następnie kazał im uporządkować jacht, sam zaś zdjął Imperiusa z ojca Hermiony i go skonfundował. Hermiona na wszelki wypadek zabrała telefon ojca i przez chwilę szukała jakichś kluczy, bo przecież nie mogli zostawić otwartego jachtu, a jej ojciec na pytanie „gdzie są klucze” odparł „Kluczyki od czołgu?” Znalazła jedne przy kole sterowym, ale te nie pasowały do drzwi wejściowych, więc w końcu zamknęła je Colloportusem i wraz z Severusem i jej ojcem aportowali się do Metropolii, zaś Harry i Ginny użyli powrotnego świstoklika.

– Weszlibyśmy z wami, ale przed południem narobiłem strasznego zamieszania – dodał Harry z dość dziwną miną.

– Nie przejmuj się. Dam sobie radę – uspokoiła go Hermiona.

– Daj znać, jak już będzie po – poprosiła ją Ginny i uściskała. – Koniecznie!

– Oczywiście! – Hermiona przytuliła ją, przyciągnęła Harry’ego i też przytuliła mocno. – Widzimy się jutro, tak? To na razie!

Żegnali się na jeden dzień, na kilkanaście godzin, ale coś w niej już za nimi tęskniło. Za nimi i… za Severusem, którego miała zobaczyć dosłownie za kilka minut, a mimo to zwykłe „do zobaczenia za chwilę” wydawało się jej zupełnie niewystarczające. Tak bardzo chciała wtulić się mu w ramiona i pocałować tę kochaną, słodką zmarszczkę między brwiami!

Odnalazła jego oczy i uśmiechnęła się tak ciepło, tak radośnie, jak tylko potrafiła, machnęła ręką i pociągnęła ojca za sobą do Ministerstwa.

 

 

Gdy Hermiona znikła, Ginny opuściła rękę i odwróciła się do Severusa.

– Panie profesorze…

– Tak, panno Weasley? – uniósł pytająco brew. – Proszę się pospieszyć, nie mam całego dnia…

– Mógłby pan dać nam godzinę na spakowanie się?

Severus skinął głową. On też miał sporo rzeczy do zrobienia. Musiał wyjaśnić wszystko Chancerelowi, wstąpić do domu po dodatkowe eliksiry, bo choć zawsze brał ze sobą więcej niż trzeba, nie przewidział kilku dodatkowych podróży, a potem wrócić do Birriani po ich rzeczy.

– Macie dokładnie godzinę. Bądźcie tu… – spojrzał na zegarek – kwadrans po czwartej.

Po czym nie czekając na odpowiedź obrócił się na pięcie i deportował do Birriani po eliksiry.

– Chodź do hotelu – powiedziała Ginny do Harry’ego. – Merlinie, tak się cieszę, że wszystko dobrze się kończy!

 

 

 

Harry doprawdy nie miał czym się przejmować. Hermiona podeszła do kontuaru, przeczekała, aż strażnik skończy wyjaśniać coś dwóm młodym czarodziejom i gdy ci odeszli, pokazała Klucz.

– Dzień dobry. Przejście Inter-Portalem dla dwóch osób.

Kiedy chciała, potrafiła zabrzmieć bardzo oficjalnie, poza tym pewności dodawał jej fakt, że już sam Klucz był przepustką, i to nie byle jaką. Musiała zaliczać się do bardzo wąskiej grupy pracowników Ministerstw któregoś z krajów, by móc się nim posługiwać i nikt przy zdrowych zmysłach nie robiłby jej problemów. Poza tym każde państwo sprawowało swoisty nadzór nad Podróżującymi w ten sposób; w Australii były to Sentinelles, w Anglii drzwi do Sali Inter-Portali otwierał portret Placyda, słynnego badacza osobowości, zaś w Paryżu należało przejść przez Magiczne Zwierciadło. Tafla Zwierciadła pokryta była Zaklęciem Deklaracji, które, jeśli wychwyciło fałsz i złe zamiary u Podróżujących, zamieniało ich w ich odbicia i więziło po Drugiej Stronie. Z tego, co wyczytała, Francuzi nie spieszyli się zbytnio z uwalnianiem takich czarodziejów.

– Winda jest tam – pokazał jej drogę strażnik i skłonił się grzecznie. – Miłej podróży.

Czekając na przyjazd kabiny Hermiona rozejrzała się po holu. Już od pierwszego rzutu oka mogła powiedzieć, że Atrium w Ministerstwie Magii w Londynie wyglądało o wiele bardziej imponująco, choć oczywiście australijskie Ministerstwo też miało swój niepowtarzalny klimat.

Na pewno zawdzięczało to skale, dokładnie takiej samej, jaką widziała w trakcie wizyty w Metropolii – chropowatej, czerwonej, która sprawiała, że promienie słońca wpadające z zewnątrz nabierały pomarańczowego koloru i ozłacały całe olbrzymie pomieszczenie.

W miejsce tak popularnych w Anglii kominków w ścianie naprzeciw widniał rząd identycznych drzwi, prowadzących, sądząc po identycznych tabliczkach, do tej samej miejscowości. Za nimi, odgrodzony sznurem, znajdował się punkt teleportacyjny. Biorąc pod uwagę popularność Intra-Portali, dziwne jest, że w ogólne taki tu mają. Chyba kurz tam leży.

W ogóle hol wydawał się zaskakująco cichy i pusty. Prócz nich i strażników w środku było tylko kilka osób, co sprawiało wrażenie, jakby ludzie tu nie przychodzili, ale Hermiona wiedziała, że działo się tak tylko dlatego, że tajne przejścia i wewnętrzna sieć Intra-Portali dla pracowników znajdowały się w głębi Ministerstwa, ukryte przed oczami ciekawskich, zaś wszystkie biura dla interesantów miały swoje wejścia od zewnątrz.

Jej wzrok ześliznął się na drzewo rosnące przy samym wejściu, porośnięte gęsto białymi listkami, o którym nic nie było w książce na temat magicznej Australii i Hermiona zanotowała sobie w pamięci, żeby sprawdzić, co to jest, jak tylko wróci do domu.

Z rodzicami podpowiedział natychmiast jakiś głosik w jej głowie, a inny szepnął i z Severusem.

Sama już nie wiedziała, co cieszyło ją bardziej.

Wybrałaś się do Australii po rodziców, a przy okazji znalazłaś miłość.

Zdecydowanie, to był najpiękniejszy dzień w jej życiu! Dzień, w którym ziściły się dwa jej gorące marzenia – odnalazła rodziców i odnalazła Severusa. Czy może raczej odnaleźli siebie nawzajem.

Jej rozmyślania przerwał przyjazd windy. Wpierw w ciemnym szybie pojawiło się słabe światełko, które z każdą sekundą przybierało na sile, aż ich oczom ukazała się przeszklona, skąpana w blasku kabina.

– Chodź, tato – rzuciła do ojca i na wszelki wypadek dodała prędko. – I nic nie dotykaj!

Jazda na dół również należała do jedynych w swoim rodzaju. Patrząc na ginącą u góry czerwień i pogrążając się w coraz to głębszej czerni Hermiona czuła się, jakby zjeżdżała do wnętrza Ziemi… i równocześnie jechała do Nieba. W objęcia czarnych, aksamitnych oczu, kruczoczarnych włosów…

Widok, jaki zobaczyli na dole, wyparł im dech z piersi.

Ledwie wyszli z windy, blask kabiny zgasł jak za machnięciem różdżki i wszystko pogrążyło się w  czerni. Zupełnie, jakby otuliła ich głęboka noc, która wysoko ponad nimi rozbłysła światłem miliardów gwiazd. Niektóre płonęły jednostajnym, tajemniczym blaskiem, inne zaś mrugały do nich, jakby opowiadały najcichszym z szeptów historię piękna tej krainy zaklętej w skale setki jardów pod ziemią.

Fakt, że te światełka, te stworzenia potrafiły wyczuć w nich dobro, szlachetność i miłość to była magia w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu.

Raptem noc rozbłysła milionem świetlistych smug, milionem najlżejszych muśnięć, nad ich głowami uformowała się iskrząca wstęga… i jednocześnie Hermiona pogrążyła się w słupie światła, a ziemię dookoła zalał głęboki, granatowo-srebrny blask, gdy tysiące ważek obsiadło jej włosy, ramiona, pierś, dłonie…

– O, Merlinie… – szepnęła, unosząc bardzo powoli ręce.

Ważki lgnęły do niej, poruszając delikatnie długimi, smukłymi skrzydełkami, sfruwały z włosów na końce palców, tańczyły dookoła i spływały łagodnie aż na stopy, by po chwili wzbić się wyżej i usiąść w okolicy jej serca. Ich dotyk był ledwie wyczuwalny, chyba bardziej wiedziała, że są, niż je czuła. Były, po prostu były.

– To tu? – spytał nagle jej ojciec, Sentinelles zawirowały dookoła nich i… stworzyły dwie migoczące linie na ziemi, prowadzące w granatową ciemność.

– Już idziemy – uśmiechnęła się do niego Hermiona, ujęła pod rękę i poprowadziła drogą oświetloną magicznymi stworzonkami.

Po przejściu kilkudziesięciu jardów ich oczom ukazała się olbrzymia okrągła jaskinia, pełna setek drzwi. Na szczęście Hermiona nie musiała szukać ICH drzwi, świetlista droga prowadziła prosto do jednych z nich. Do drzwi z napisem „Paris”.

Hermiona włożyła w dużą dziurkę Klucz, ten wniknął w nią i aktywował Inter-Portal. Z cichym szczęknięciem drzwi otworzyły się.

– Lumos – szepnęła Hermiona, by rozświetlić kłębiącą się czerń za nimi.

Blask ledwie oświetlał płynące ściany i sufit tuż koło nich, gdy ruszyli powoli, jednocześnie z oszałamiającą prędkością pokonując setki mil na sekundę.

Dziesięć sekund później Hermiona dotknęła klamki w Paryżu. Ponad 10 000 mil w dziesięć sekund. Coś niesamowitego!

 

 

Metropolia, pod hotelem „W Torbie u Kangura”

15h30

 

Falase, pod postacią jakiegoś brodatego białego turysty przeszedł bardzo powoli pod hotelem, przy okazji kątem oka patrząc w okno pokoju Weasley. Miał nadzieję dostrzec coś, co by powiedziało mu, czy dziewczyna jest w środku, czy nie – otwarte okno, jej sylwetka, poruszenie firanki… Ale nic, kurwa nic!

Spokojnie. Nie panikuj.

Sprawa w Sydney zajęła go aż do tej chwili. Jak tylko udało im się wyciągnąć złapanego przez policję przerażonego, ledwie osiemnastoletniego gówniarza, ten bez żadnych pytań, jąkając się i płacząc podał im nazwiska i adresy wspólników. Falase natychmiast zdecydował, że żeby nie tracić czasu zostawią go z Danny’m Amnezjatorom, a sami podzielą się adresami i będą szukać pozostałych dwóch czarodziejów osobno.

Jakieś pół godziny temu Danny zawiadomił go przez magiczny pergamin, że złapał swojego chłopaka i całość skradzionego złota i że wraca do Sydney pomóc Amnezjatorom.

On sam dopadł przed chwilą drugiego. Mógłby go ująć bez żadnych problemów, ale umyślnie pozwolił mu się zaatakować i zranić, po czym rąbnął Drętwotą. Nie chcąc rzucać kolejnych oszałamiaczy z uwagi na Priori Incantatem, rąbnął jego głową kilka razy o ścianę, by mieć pewność, że przez bardzo długi czas chłopak nie odzyska przytomności i uwięził go w magicznej klatce. A potem przestawił mu wskazówki zegarka o godzinę do przodu, na 16:30 i roztrzaskał szkiełko tak, by już nie przesunęły.

Miał godzinę. Jeśli, w co bardzo wątpił, chłopak oprzytomnieje zanim do niego wróci, powie, że opatrywał rany, poszedł do kibla czy coś podobnego.

Chodź tu, ślicznotko. Wróć z obiadu, ze zwiedzania, z zakupów, skądkolwiek cholera, ale pokaż się!  pomyślał gorączkowo i opanował się. Uspokój się. Skup na planie.

Jak zjawi się Weasley – pamiętaj, żadnych zaklęć!

Przemiany po wielosokowym w tamtym domu nikt nie mógł wykryć. Aportacji stąd do opuszczonego domu też nie. Musiał ją złapać, deportować się i podać amortencję. Nic, co by wymagało choćby kiwnięcia różdżką.

 

 

Francja, Paryż

Bastylia (Ministerstwo Magii), 06:30 (15h30 w Metropolii)

 

Zdecydowanie, Paryż to nie Metropolia! przyszło do głowy Hermionie, gdy tylko weszli do Sali Przejść.

Temperatura była… typowa dla wielowiekowej twierdzy o grubych murach, do której rzadko zaglądało słońce. W tym momencie czuła chłód tylko po wierzchu skóry, bo cały czas była rozgrzana od środka, ale to nie mogło długo potrwać!

Ledwie otworzyli drzwi, na ścianach zapłonęły pochodnie i oświetliły łagodnym, żółtym blaskiem duże, kwadratowe, kilkupoziomowe pomieszczenie pełne jednakowych drzwi. Oni znaleźli się na trzecim poziomie, ale powyżej można było dostrzec jeszcze trzy następne.

Na każdym zakręcie korytarza stały duże lustra, natomiast nigdzie nie dostrzegła schodów. Zwykłych, ruchomych… jakichkolwiek. To było trochę niepokojące. Może pokażą się, jak przejdziemy przez Zwierciadło?

– Panna Granger? – rozległ się nagle czyjś słaby głos, Hermiona spojrzała w dół i zobaczyła starszego czarodzieja, który rozglądał się, zadzierając głowę do góry.

– Już jesteśmy! – odkrzyknęła.

– Po bokach ma pani lustra…

– Widzę, już idziemy!

– Proszę się nie bać, wszystko będzie dobrze!

Hermiona już nie raz przechodziła z peronu i na peron 9 i ¾ i za każdym razem tuż przed wejściem na barierkę musiała zamykać oczy, nawet na jej siódmym roku. Spróbujcie wejść choćby w bardzo gęstą mgłę, to natychmiast zrozumiecie. Albo mimo woli zwolnicie, albo osłonicie ręką głowę, czy choćby zmrużycie oczy…

Tym razem strasznie chciała zobaczyć, co się stanie, więc ciągnąc cały czas ojca za sobą ruszyła szybkim krokiem do Zwierciadła. Na widok zbliżającej się siebie samej zacisnęła zęby i wstrzymała oddech. Nie bój się, to jak barierka. Nadchodząca z naprzeciwka Hermiona miała szeroko otwarte oczy… Nie zamykaj ich! I szła dokładnie prosto na nią… Nie zwalniaj! Była coraz bliżej… Patrz! Tuż, tuż… O, Boże! Ktoś jęknął! Nie…! Nie zwalniaj!! Nie zamykaj!!!

I najprawdopodobniej zamknęła, bo gdy je z krzykiem otworzyła… stała na samym dole, tuż przed starszym panem. Który na jej widok wybuchnął głośnym śmiechem.

– Już po wszystkim.

Hermiona spojrzała do góry, gdzie jeszcze przed chwilą byli i zerknęła na ojca. Rozglądał się dookoła, jakby nigdy nic.

– Następnym razem każę się skonfundować – wymamrotała, wyciągnęła na powitanie rękę i przeszła na francuski. – Hermiona Granger. A to mój ojciec, Perry Granger.

– Cudownie! – ucieszył się starszy pan. – Jean-Louis Chancerel, do usług! Przejdźmy do holu, Severus powinien zjawić się lada moment!

Hermiona z miejsca poczuła do niego sympatię. Miał zaczesane do tyłu zupełnie białe włosy, odsłaniające głębokie zakola, równie białe wąsy i przystrzyżoną bródkę. Sądząc po zmarszczkach na twarzy, krzaczastych brwiach i obwisłej skórze musiał mieć przynajmniej 70 lat, ale zachowywał się, jakby był młodzieniaszkiem. Choć może sprawiały to żywe, niebieskie oczy i szeroki, radosny uśmiech.

– Proszę mi powiedzieć – odezwała się, idąc szybko obok niego i równocześnie starając patrzeć na Wszystko dookoła. – Idziemy do Skrzydła Wschodniego, tak?

– Dokładnie, moje dziecko. A skąd pani wie? – zdziwił się Chancerel. – Była pani już u nas?

– Nie, ale dużo czytałam. Macie chyba najbardziej okazałe Ministerstwo Magii na świecie!

– Czy najbardziej okazałe to nie wiem, ale te kilometry do przebycia między Skrzydłami czuję w kościach każdego dnia – zaśmiał się Chancerel.

Na końcu korytarza skręcili w lewo, przeszli jeszcze jakieś 50 jardów i weszli do jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Francuz klasnął dwa razy w dłonie, w pomieszczeniu rozbłysły światła i Hermiona dosłownie wrosła w ziemię.

– To jest…

– Witamy w Holu Wejściowym w Bastylii – skłonił się przed nią Chancerel. – Przyznam, że robi wrażenie.

Hermiona mogła tylko potaknąć, bo zabrakło jej głosu. Hol był olbrzymi, zarówno wzdłuż, wszerz, jak i wzwyż, a wrażenie pogłębiał dodatkowo jasny wystrój. Z wysokiego na kilkadziesiąt jardów sufitu zwisały dziesiątki olbrzymich żyrandoli z setkami świec – każdy płomień odbijał się w kryształowych wisiorach, krzesząc tęczowe, roztańczone iskry, migotał w pozłacanych łańcuchach i przeglądał się w ciemnych jeszcze oknach. Wyłożona białym marmurem podłoga dosłownie płonęła, odbijając blask świec, tak samo jak duże złote napisy ACCEUIL – jeden biegnący wzdłuż jasnego kontuaru, a drugi unoszący się nad nim w powietrzu. Nawet kamienne, szaro-brązowe ściany wydawały się lśnić. Wszystko wyglądało tak majestatycznie i zarazem tak lekko, że człowiek miał ochoty nabrać głęboko powietrza i zatrzymać je, żeby choć trochę wypełnić tę salę.

Zaraz po prawej stronie znajdowały się wejścia do trzech tuneli, które prowadziły do różnych miejsc w niemagicznym Paryżu. Jednym z nich był dworzec kolejowy Gare de Lyon, drugim przechodziło się na cmentarz Pere-Lachaise, największy i najsłynniejszy z paryskich cmentarzy, gdzie pełno było turystów, trzeci zaś kończył się w małym atelier w ogródku Muzeum Eugène Delacroix, które dla odmiany świeciło pustkami. Za nimi spoglądały na nią puste kominki, przesłonięte szybką, by uniknąć kurzu, przed nimi zaś, wygrodzone czerwonymi grubymi linami, znajdowały się punkty aportacyjne.

Oczywiście czytała o tym wszystkim, oglądała nawet zdjęcia, ale zobaczyć, a być tu to były dwie zupełnie różne rzeczy!

– To jest ta Bastylia, której nie ma? – spytał ojciec Hermiony, rozglądając się z uprzejmym zainteresowaniem.

– Dokładnie, tato.

– Chodźmy, musimy otworzyć drzwi – ponaglił ich Chancerel.

– My? To znaczy może pan otwierać drzwi wejściowe? – zdziwiła się Hermiona, ruszając za starszym czarodziejem.

– Oczywiście, że nie. Ale wiem, gdzie śpią strażnicy.

Hermiona wybuchła śmiechem, który odbił się gromkim echem od ścian i sufitu. Stanowczo, wszyscy nocni strażnicy Ministerstw Magii na świecie byli chyba tacy sami! Dobrze wiedziała, że ci w Londynie obchodzili tylko raz cały gmach i resztę czasu przysypiali w ich ciasnym biurze na tyłach Atrium, a Harry opowiedział, że gdy zjawili się w Metropolii, australijski strażnik spał za kontuarem.

Strażnik, być może z uwagi na Chancerela, nie robił żadnych problemów. Przyjrzał się tylko różdżce Hermiony, rzucił Ostendus Magicae na jej ojca i zdjął zaklęcie blokujące olbrzymie drewniane drzwi na drugim końcu holu.

– Dziękuję bardzo, Albercie – poklepał go po ramieniu Chancerel i mrugnął okiem do Hermiony. – W zasadzie nie powinien się zgodzić, ale czego to się nie robi między dobrymi znajomymi…

– Zna pan wszystkich strażników, czy tylko jego? – Hermiona domyślała, że Albert nie tylko tego nie powinien robić. Spać też nie powinien i gdyby Chancerel zawiadomił o tym jego przełożonego, następną noc… przespałby już we własnym łóżku.

– Pracuję tu od ponad czterdziestu lat, moja droga, więc mało jest osób, których nie znam.

Hermiona już otworzyła usta, żeby spytać, ile osób pracuje w Bastylii, gdy drzwi wejściowe otwarły się, stanęła w nich znajoma postać i ruszyła w ich kierunku.

Serce Hermiony zabiło gwałtownie. W porównaniu do ogromu wszystkiego dookoła Severus wydawał się być jeszcze szczuplejszy i drobniejszy, ale w każdym jego kroku, geście, spojrzeniu było równocześnie tyle godności, siły i władzy, że Hermiona natychmiast przypomniała sobie chwilę, kiedy wypił eliksir intensyfikujący. Wtedy każde jego słowo było rozkazem i gdy teraz patrzyła na niego, kroczącego ku nim, widziała czarnego boga w oceanie płonącej bieli, która ledwie ośmielała się całować podeszwy jego stóp.

Nie była w stanie oderwać wzroku od jego twarzy i dopiero, gdy zatrzymał się tuż przed nimi, zdała sobie sprawę, że jej serce biło w rytm jego kroków.

– Severusie! Jak dobrze cię widzieć! – zawołał starszy czarodziej koło niej, Hermiona wróciła zupełnie do rzeczywistości i dostrzegła ludzi dookoła.

– Chancerel – skłonił mu się Severus, ale Francuz sięgnął po jego rękę, złapał w swoje obie i potrząsnął mocno.

– Widzę, że dotarliście bez problemów – dodał Severus i kącik ust drgnął mu lekko.

Chancerel puścił jego rękę i spojrzał na ojca Hermiony.

– Nasz pacjent dotarł cały i zdrowy! Chodźmy się nim zająć.

Severus skinął głową.

– Prowadź.

Chancerel ruszył przodem, więc nie potrafiąc się opanować Hermiona sięgnęła po rękę Severusa i splotła z nim palce. To był ten sam gest, który znała już z ostatnich dni, ale jednocześnie tak inny.

Severus oddał lekki uścisk i z reszty Bastylii Hermionie nie udało się zobaczyć już nic więcej.

 

 

Aromatyczny dym z fajki rozpłynął się leniwie po całym pomieszczeniu, gdy Hermiona, ograniczając się do najważniejszych faktów, wyjaśniła Chancerelowi, co zrobiła z rodzicami, a Severus w kilku słowach opowiedział o magii Aborygenów. Mistrz Umysłu przez cały czas słuchał uważnie, zadając od czasu do czasu pytania i powoli kiwając głową. Hermiona miała wrażenie, że potakuje bardziej swoim myślom niż ich słowom, ale liczyło się tylko to, że wyraźnie za nimi nadążał.

Gdy Severus skończył mówić, przez chwilę słychać było tylko miarowy oddech pogrążonego w głębokiej śpiączce ojca Hermiony.

– W teorii wszystko jest proste – stwierdził w końcu Chancerel, zaciągnął się lekko fajką, aż tytoń rozjarzył się odrobinę. – Przywrócę mu jego prawdziwe wspomnienia, a połączenia do fałszywych zdezaktywuję i nigdy ich nie odnajdzie. W praktyce dużo zależy od mocy pani zaklęcia i jego wyobraźni.

– To znaczy? – nie zrozumiała Hermiona.

Chancerel spojrzał na leżącego na wysokim stole po środku pracowni Perry’ego Grangera. Gdy tylko przyszli i go uśpił, zajrzał w jego umysł, żeby mieć jakieś pojęcie o jego stanie, ale to było zdecydowanie za mało, żeby umieć powiedzieć coś więcej.

– W momencie rzucania Factum Reticulis Imire nastąpiło podmienienie wspomnień – wyjaśnił, stukając delikatnie palcem w cybuch. – Pani rodzice zapomnieli o niektórych wydarzeniach, w innych podmienili imiona i nazwiska i wymyślili pełno nowych, zgodnie z tym, co im pani powiedziała. I dokładnie o tych ostatnich mówię. Są ludzie, którym wspomnienia nie są praktycznie potrzebne i których umysł zadowoliłby się wymyśleniem zaledwie kilku, żeby tylko połączyć przeszłość z przyszłością, ale są też tacy, którym do szczęścia potrzeba całych skomplikowanych historii. I to, co wymyślają, to prawdziwa sztuka. Ich fałszywe wspomnienia mają barwy, smaki, zapachy, muzykę w tle… tysiące szczególików, które sprawiają, że ciężko odróżnić je od prawdziwych.

– I do tego jest ich o wiele więcej – domyśliła się Hermiona.

– Exactement, mademoiselle.

– Z moich doświadczeń wynika, że w przypadku mężczyzn nie ma się co o to obawiać – odezwał się Severus spod okna. W trakcie wyjaśnień Chancerela zaczął powoli spacerować po pracowni i zatrzymał się akurat aż tam. – Natomiast kobiety to niewyobrażalne skarbnice pomysłów.

Za dawnych czasów wiele razy stosował Legilimencję na rozkaz Czarnego Pana, zarówno na mugolach jak i Śmierciożercach i niemal za każdym razem znajdował potwierdzenie dla tej teorii.

– Ktoś, kto wybrał zawód dentysty, nie ma chyba specjalnie rozbujałej wyobraźni? – spojrzał pytająco na Hermionę.

– Mój ojciec był żołnierzem zanim został dentystą.

Starszy pan aż zacmokał, a Severus uniósł jedną brew.

– Chcesz powiedzieć, że był Uzdrowicielem w mugolskim wojsku?

– Nie, zawodowym żołnierzem. Ale nie wytrzymał i wystąpił z wojska.

Chancerel wymienił z Severusem krótkie spojrzenie i przechylił się ku Hermionie.

– Chérie, to może być bardzo ważne. Przeżył jakąś traumę czy był ranny?

– Tak – Hermiona odgarnęła włosy na plecy. – Nigdy mi o tym nie mówił, wiem tylko to, co powiedziała mi mama. Przez kilka lat wysyłali go na różne wojny na całym świecie, aż w końcu znalazł się w Jugosławii. Miał jakiegoś sadystycznego dowódcę, który kazał im robić rzeczy, z którymi się nie zgadzał, ale jako żołnierz musiał słuchać, choć za każdym razem przychodziło mu to coraz trudniej. I za którymś razem nie wytrzymał i… doszło do bójki. Nie pamiętam jakim cudem nie wyleciał z wojska, chyba mieli coś na tego dowódcę, ale pierwszym samolotem wrócił do Anglii i odszedł ze służby. I poszedł na studia medyczne.

– Dawno to było?

Hermiona zamyśliła się, próbując sobie przypomnieć, kiedy to mogło być i nagle dotarło do niej, że cichy, na swój sposób uspokajający odgłos kroków Severusa zamarł.

– Tak… ze trzydzieści lat temu – rozejrzała się za nim. Stał przy stole niedaleko niej, opierając się rękoma o zagłówek fotela.

– Czas leczy rany – stwierdził Chancerel, – ale na pewno znajdę jakieś ślady w jego umyśle.

Czas leczy rany… Severus odwrócił od nich wzrok i zamiast tego spojrzał na uśpionego Grangera. Powtarzał to sobie od lat i cały czas czekał, aż to się stanie. Ten mężczyzna zatrzymał się, zanim przekroczył nieprzekraczalną linię, która zabierała prawdziwe życie i w zamian dawała jego namiastkę, zaledwie cień egzystencji. Kobieta, dom, miłość, dziecko… i szczęście.

Zapomnij. Ty nigdy już tego nie doświadczysz. Zajmij się lepiej czymś… sensownym.

Sprzed oczu znikł obraz tamtego wieczora i na nowo zobaczył Grangera. Swoją drogą nigdy nie przypuszczałeś, że kiedykolwiek spotkasz kogoś, kto przeżył coś podobnego, co ty.

– … Severusie, czy to zadziałało? – usłyszał naraz głos Chancerela i kłębiące się w głowie, bolesne myśli znikły natychmiast.

– Słucham?

– Pytam, czy wiesz może, czy mój ostatni pomysł ukrycia wspomnień w zupełnie innej części mózgu zadziałał? – powtórzył Chancerel. – Jeśli tak, mógłbym ukryć również niektóre jego wspomnienia.

– Nie rób tego – powiedział prędko. – Zadziałał, ale nie rób tego.

– Czemu? – spytała łagodnie Hermiona, nie wiedząc na pewno, o kim jest mowa.

– Najwyraźniej sobie z tym poradził, więc niech je zatrzyma. Dzięki nim jest tym, kim jest.

Gdy to mówił, jego ręka zacisnęła się kurczowo na oparciu. Niewiele myśląc Hermiona sięgnęła po nią i przykryła delikatnie swoją. Nie zamierzała pozwolić mu cierpieć samemu.

– Może wróćmy do tematu – Severus wyprostował się gwałtownie, zabierając rękę. – Bo inaczej spędzimy tu rok, a mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. Potrzebujesz czegoś, Chancerel?

Starszy czarodziej akurat zapinał starannie mankiety, choć zarówno Hermiona, jak i Severus byli pewni, że robi to tylko po to, żeby udać, że nic nie zauważył.

– Mój drogi, możesz uciekać – odparł, gdy obciągnął energicznie rękawy. – Zrobiliście swoje, teraz pozwólcie mi się nim zająć.

– Masz eliksir przeciwbólowy, uspokajający i Słodkiego Snu?

– Na pewno będą je mieli w szpitalu, może nie tak dobre, jak twoje, ale zapewniam cię, że działają – Chancerel wstał z głośnym szurnięciem i spojrzał na zegarek. – Severine, moja asystentka powinna niedługo przyjść, ona zawsze zaczyna bardzo wcześnie, więc wyślę ją do szpitala po wszystko, co potrzeba. Ale jeśli chcesz, możesz przynieść mi swoje. Bo zapewne wrócisz, tak?

– Za pół godziny.

Hermiona również wstała i odruchowo roztarła sobie ramiona. Sandały przetransmutowała już w ciepłe buty, bo zanim doszli do pracowni Chancerela, zaczęło być jej zimno w stopy, ale teraz cała zaczynała się trząść, a nie chciała rzucać zaklęcia rozgrzewającego. Może to było głupie, ale nie czuła się jak u siebie i bała się urazić starego czarodzieja.

Severusowi wystarczyło jedno spojrzenie.

– Masz jakąś pelerynę, koc, cokolwiek? – spytał Chancerela, rozglądając się równocześnie po pracowni.

Staruszek uśmiechnął się szeroko.

– W pokoju, gdzie odpoczywają pacjenci. Wiesz gdzie, Severusie – machnął ręką w stronę drzwi i kilkoma stuknięciami o brzeg popielniczki oczyścił fajkę. – Do zobaczenia za pół godziny!

Gdy wyszli na korytarz, Hermiona nie odważyła się wziąć Severusa za rękę. To był pierwszy raz, kiedy znów znaleźli się sami i jego słowa „Dokończymy tę rozmowę innym razem” wciąż huczały w jej głowie i… płonęły w jej ciele. Oczywiście, że tego chciała! Nawet bardzo i jej rozdygotany umysł podpowiadał już jej, co mogłoby się stać, gdyby wtedy byli gdzie indziej i mieli dla siebie czas, ale… No właśnie, teraz to nie była odpowiednia chwila. Ich pierwszy raz miał być… unikalny i niezapomniany i nie chciała go prowokować.

– Francja to nie Australia – powiedziała trochę bez sensu, przygryzając usta i natychmiast przestała.

Lepiej, żeby nie domyślił się, jak bardzo działa na nią sama jego obecność!

– Istotnie. Chodźmy – odparł Severus.

Pokój, o którym mówił Chancerel, był tylko kawałek dalej w tym samym korytarzu. Pamiętając, że nie ma tu okna, Severus machnięciem różdżki zapalił dziesiątki świec porozstawianych wszędzie dookoła i ciepłe, żółtawe światło zalało natychmiast całe pomieszczenie.

Na widok włochatej wykładziny w brązowym kolorze na ścianach i podłodze Hermionie od razu zrobiło się cieplej, natomiast stojące po środku wysokie łóżko sprawiło, że przeszły ją dreszcze. Tym razem z zupełnie innego powodu.

– Accio koc – mruknął Severus, z łóżka śmignął puszysty koc i wpadł mu w ręce. Rozłożył go i owinął nim Hermionę. – Tak będzie ci cieplej.

– Dziękuję – szepnęła, ujmując brzegi koca.

Ich palce otarły się o siebie, co odczuła, jakby przeszył ją prąd elektryczny. I Merlinie, było jej mało! Najchętniej wtuliłaby się mu w ramiona. Tak po prostu, żeby się przytulić.

Severus puścił koc, ale się nie odsunął.

– Masz jakiekolwiek pojęcie, ile to będzie trwało? – spytała cicho Hermiona. Mówienie głośniej wydawało się zupełnie nie na miejscu.

Każdemu innemu Severus powiedziałby, że to zupełnie idiotyczne pytanie, ale jakimś cudem z jej ust brzmiało inaczej.

– Przynajmniej parę godzin zajmie przywrócenie mu pamięci, a potem przez kilka następnych będzie jeszcze pogrążony w śpiączce – odparł po krótkim milczeniu. – Jego umysł będzie potrzebował czasu, żeby zaakceptować wszystkie zmiany. Pewnie w którymś z takich pokoi.

– Cicho, ciepło i… przytulnie.

– Dokładnie.

– Co zamierzasz teraz zrobić?

Następne pytanie, na które innym w ogóle by nie odpowiedział. Innym, ale nie jej. Jeśli o nią chodziło… zdecydowanie bardziej chciałby zająć ją czymś innym. Porozmawiać z nią kącik jego ust zadrgał, gdy o tym pomyślał. Lecz doskonale zdawał sobie sprawę, że nie był to odpowiedni moment.

Kiedy Potter przerwał ich pocałunek na jachcie, w pierwszej chwili miał ochotę go zabić, i to na tysiąc różnych sposobów. Ale niemal natychmiast dotarło do niego, co właśnie robili i przede wszystkim jak to się mogło skończyć i coś aż jęknęło w nim z ulgi.

Stracił rozum. Merlin świadkiem, że oszalał zupełnie. Pewnie dlatego, że pragnął tego już od jakiegoś czasu, odmawiał sobie, czy raczej może odwlekał? A nie należał do cierpliwych ludzi.

I jej zapach, dotyk, smak, westchnienia, pieszczota i przede wszystkim sposób, w jaki mu odpowiedziała, sprawił, że stracił zmysły i pierwszy raz w swoim życiu zaczął się obściskiwać z kobietą w miejscu, gdzie można ich było zobaczyć.

Teraz też nie była to odpowiednia chwila na to, co chciał z nią zrobić. Chciał mieć ją, aż do końca, aż podda mu się zupełnie, będzie krzyczeć jego imię, oboje stracą oddech, rozum i na długi moment zniknie cały świat.

Dlatego też cofnął się o krok, zadowolony, że koc osłania przed jego wzrokiem wszystkie kształty, które mogły sprawić, że straciłby rozum już teraz.

– Muszę aportować się do Spinner’s End po dodatkowe eliksiry, dla twoich przyjaciół i dla twojego ojca – powiedział, nie mogąc się opanować i przyglądając się jej gładkiej szyi. Znał już smak jej ust i mimo woli zastanowił się, jak będzie smakowała jej skóra. Wszędzie. O czym… Ach! Przełknął głośno ślinę i mówił dalej. – Wrócę do Birriani po nasze rzeczy… – Nasze książki przemknęło mu przez myśl i miał ochotę się roześmiać. – Potem odstawię do Londynu Pottera i Weasley i aportuję się tu.

Mówił ni to szeptem, ni to cichym, niskim głosem i z każdym słowem Hermiona topniała, jak kostka lodu wrzucona do ognia.

Na całe szczęście gdy wspomniał o Harrym i Ginny, jego głos zmienił się i to ją trochę otrzeźwiło.

– Proszę, podziękuj ode mnie Tau. I Avie – uśmiechnęła się lekko. – I Ill-oo’ce. Bez niego to wszystko – uczyniła gest, jakby pokazywała cały świat – nie byłoby możliwe.

Severus skinął głową i ruszył do drzwi.

– Poczekaj!

Ledwie zdążył się obrócić, Hermiona podskoczyła do niego, wspięła się na palce i przytuliła usta do  pionowej zmarszczki między brwiami, zsunęła je po nosie i pocałowała lekko. Bardzo lekko.

Severus zastygł na króciutką chwilę, a potem oddał pocałunek, sięgnął po nią i przygarnął do siebie. Mocno. Z całą pasją, jaka w nim wybuchła. Zapomniany koc osunął się pod ich stopy.

– Nie…! Nie tak – szepnęła Hermiona. – Poczekaj…

Nie wiedząc, o co jej chodzi, odchylił głowę i wtedy Hermiona zaczęła go delikatnie całować. Tak, jak nigdy nie całowała go żadna kobieta. Ujęła w dłonie jego twarz, musnęła ustami jego policzek, przesunęła nimi wzdłuż linii szczęki, pocałowała czubek nosa i wróciła do skroni.

Przymknął oczy i smakował tę przedziwną chwilę.

Merlinie, to było… Nie umiał nawet znaleźć odpowiedniego słowa, bo nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Ale sprawiało, że naraz poczuł, że ma serce. I to serce zaczęło rozpływać się pod wpływem tej łagodności, tej… czułości i równocześnie łaknąć więcej.

To było niesamowite, że ta kobieta najlżejszym muśnięciem dłoni potrafiła rozbroić go zupełnie, oczarować i USIDLIĆ, poskromić pożądanie i zamiast tego zamienić w kłębek nerwów lgnący potulnie do jej dotyku. Jednego był pewien – tylko Hermiona była w stanie zrobić coś takiego.

Może ona się z tobą żegna? przemknęło mu naraz przez myśl i ku jego zaskoczeniu to go bez mała  przeraziło.

Jej słowa to potwierdziły!

– Uważaj na siebie.

Severus otworzył gwałtownie oczy i spojrzał na nią uważnie.

– Przecież powiedziałem, że wrócę.

– Wiem – uśmiechnęła się Hermiona, odgarnęła mu włosy za ucho i dodała. – To był tylko taki krótki pocałunek na „do zobaczenia za chwilę”.

Kącik ust drgnął i podjechał wyraźnie do góry. Krótki pocałunek na „do zobaczenia”?

– Owiń się – zaklęciem przywołał koc i otulił ją nim szczelnie. – A najlepiej poproś o jakieś cieplejsze ubranie.

Po czym skinął głową na „do zobaczenia za chwilę” i wyszedł.

Och, zamierzał wrócić do niej nawet z końca świata, to było więcej niż pewne.

 

 

Australia, Birriani

15:50, czasu magicznego australijskiego

6:50 rano czasu Paryskiego

 

Kiedy później Severus wracał pamięcią do teleportacji do Birriani, zastanawiał się, jak udało mu się tam trafić w całości. Chyba tylko dlatego, że miał ich za sobą już tysiące i jakaś część jego umysłu skupiała się na celu, a inna zajęta była czym innym.

Tym razem jednak to był chyba cud i nawet teraz szedł środkiem szerokiej ulicy na pamięć, nie widząc, nie słysząc, zapatrzony we wspomnienia i własne myśli.

Nie doszedł jeszcze do siebie po przedziwnym pocałunku „na do zobaczenia za chwilę”, gdy wszedł do domu i… bez mała go nie poznał.

Fizycznie nic się nie zmieniło, zniszczona kanapa, równie podniszczone fotele i stary stół stały wciąż w tych samych miejscach, na podłodze leżał ten sam przetarty dywan. Księgi stały na półkach jak dawniej.

Ale wszystko było jakieś inne. Jaśniejsze. Lżejsze. Miało barwy, których wcześniej nie dostrzegał. Poczuł się zupełnie, jakby wszedł do czyjegoś domu i to wszystko zobaczył po raz pierwszy.

Nawet powietrze było inne – wciąż przesycone zapachem kurzu, starego pergaminu, skórzanych okładek, wciąż wyczuwalnego dymu na wygasłym od dawna kominku… ale aż chciało się głębiej odetchnąć.

Gdyby nie fakt, że dom był pod Fideliusem i nikt nie mógł do niego wejść, przysiągłby, że ktoś przyszedł i rzucił nań jakiś czar.

Zebrał wszystko, co potrzebował, wypił eliksir chroniący płuca i czekając, aż zacznie działać rozejrzał się po saloniku.

Przesunął długimi, smukłymi palcami po rzędzie ksiąg, jakby dla upewnienia się, że to wszystko dzieje się naprawdę, w podobny sposób przebiegł nimi po oparciu fotela i spojrzał na otwarte drzwi. I nagle w oczach stanął mu tamten dzień, kiedy te drzwi również były otwarte, on próbował segregować księgi i podjął decyzję o usunięciu jej pamięci.

I wtedy jak wielka fala na wzburzonym morzu zalały go inne wspomnienia. Te dobre, mające zapach koców, w których sypiał, i czego by nie dotknął, na co by nie spojrzał, uśmiechał się w sobie… i do siebie.

Kanapa i fotel, na których układała ICH książki. Aż parsknął krótko na to wspomnienie. To był zwariowany przykład na to, jak słuchając go mogła zrobić coś po swojemu!

Ta sama kanapa, na którą położył ją po tym, jak wniósł ją na rękach do domu. Na której uzdrowił ją. Na której mu zaufała.

Ściana, do której przyparł ją po ich improwizowanej kłótni u Powella. Teraz też miał wielką ochotę to zrobić, ale z zupełnie innego powodu. I, Merlinie, w zupełnie inny sposób.

Niesamowite ile się zmieniło od tamtego dnia, gdy spotkali się w Pracowni Powella, jeszcze z Griffinem. Ile czasu od tego minęło? Miesiąc? Mógłby raczej powiedzieć, że… Pół życia. Dwanaście lat.

To było dla niego coś nowego. Cieszyć się wspomnieniami. Z konieczności miał ich bardzo dużo, jako szpieg musiał ciągle tworzyć fałszywe wspomnienia i nauczył się pamiętać Wszystko, bo nigdy nie wiedział, co mogło mu być potrzebne, ale nigdy, przenigdy nie przywoływał ich dla przyjemności. Wręcz przeciwnie, próbował raczej zepchnąć je w głąb świadomości i po prostu żyć dniem dzisiejszym, bez specjalnych nadziei na jutro. Po prostu żyć.

Ale od niedawna wspomnienia się zmieniły, tak jak cały ten dom. Jak to, co widział, słyszał i czuł. Merlinie, chyba wszystko się zmieniło pomyślał jeszcze trochę nieprzytomnie tuż przed deportacją.

Ostry, kręcący w nosie zapach przywołał go do rzeczywistości, gdy tylko wszedł do hoteliku. Żeby rozpoznać w nim zamknięty oddech świergotnika potrzebował zaledwie dwóch sekund. Najwyraźniej Andersonowi zadrżała ręka przy otwieraniu słoiczka.

Dlatego nie zdziwił się na widok szeroko otwartych drzwi do jego pokoju.

– Już wróciliście? – stojący przy otwartym oknie Anderson na jego widok spojrzał na zegarek, a potem na pusty korytarz za nim. – Szybko wam dziś poszło.

– Można i tak powiedzieć – odparł Severus, opierając się o framugę. – Sądząc po zapachu, powiedziałbym, że tobie najwyraźniej też.

– Och, bez obaw! Nie wytrzymała półka, na szczęście najniższa. Już się nieźle przewietrzyło.

– Wiesz, że możesz użyć zaklęcia?

– Oczywiście, że wiem, ale nie widzę potrzeby – wzruszył ramionami Anderson. – No chyba, że będzie to przeszkadzać Hermionie – znów zerknął na korytarz. – Gdzie ona jest? Nie wróciliście razem?

– W Paryżu.

Severus powiedział tylko tyle i z niemałą satysfakcją przyglądał się, jak twarz Andersona zamiera w wyrazie całkowitego osłupienia.

– W Paryżu – powtórzył powoli. – Jak to… „w Paryżu”? Przecież mieliście sprawdzać wschodnie wybrzeże…?

– Sprawdziliśmy, znaleźliśmy jej ojca i zabraliśmy go do Chancerela.

– Znale… Udało wam się! – wybuchnął głośnym śmiechem Anderson i klasnął w dłonie. – Kiedy, przed chwilą? Wracasz z Paryża? Jak to było? I gdzie? I co z jej matką, wiecie gdzie jest?

Severus uciszył go uniesieniem ręki.

– To nie jest najlepsza chwila na dyskusję, Anderson. Wróciłem po nasze rzeczy, a potem mam jeszcze coś do zrobienia.

Aborygen uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową.

– Bez obaw! Leć po rzeczy, ja ściągnę Yunu i zanim nas opuścisz na zawsze, mam nadzieję, że nam choć w skrócie opowiesz, jak to było! – po czym wyminął go i zbiegł z łomotem po schodach. – Ava! Udało się! Hermiona…. – jeszcze przez chwilę można było usłyszeć jego głos z dołu.

Po pobycie w Bastylii, a potem w jeszcze chłodniejszym Spinner’s End żar Birriani był trudny do zniesienia, a w zamkniętym od rana pokoju po prostu nie dało się wytrzymać, więc rzucił Frigeo, odczekał chwilę i dopiero, kiedy temperatura obniżyła się do znośnej, wszedł do środka, spakował swoje rzeczy, a potem powtórzył to samo w pokoju Hermiony.

Gdy pięć minut później zszedł na dół z walizką Hermiony i swoją torbą z eliksirami, Ill-oo’ka siedział już przy najbliższym stoliku, koło Andersona. Na jego widok spalona słońcem twarz starego Aborygena rozjaśniła się uśmiechem.

– Ja wiedziałem, że się uda – powiedział z uśmiechem. – Dar Aborygenów jest silny. I zawsze działa.

– Tak? Ja powiedziałbym raczej, że mieliśmy olbrzymie szczęście – odparł trochę cierpko Severus, przypominając sobie ojca Hermiony, który najwyraźniej zamierzał właśnie wypłynąć na morze. – Mało brakowało, byśmy się z nim rozminęli.

Ill-oo’ka pokiwał głową.

– Szczęście zawsze jest. Obok nas, bliżej, dalej – machnął ręka w przestrzeń. – Czasem trzeba czasu, by je złapać. I odwagi. Goniliście je długo i dogoniliście. I załapaliście.

Severus wzruszył ramionami. Kiedy Aborygen zaczynał filozofować, nie było sensu z nim polemizować, bo na każdy argument miał jakąś odpowiedź.

– Siadaj, opowiedz nam, jak to wyglądało – zawołał proszącym tonem Anderson, podsuwając mu krzesło. – To, co masz do zrobienia, może chyba chwilę poczekać?

Severus rzucił okiem na zegarek i odstawił na ziemię torbę i walizkę z Naszymi książkami.

 

 

Hotel „W Torbie u Kangura”

Chwilę później

 

– Nie wiem, jak udało nam się zapakować bez zaklęć – ocenił Harry, dopinając w końcu suwak torby Dudleya.

Wyrzucili do śmieci mało apetyczne resztki ciastek i pasztecików od Molly, mieli mniej świec do zapakowania, odpadł również papier na zaproszenia, a i tak ledwie udało mu się zmieścić wszystko, co zostało i Harry z coraz większą niecierpliwością wyglądał wizyty w Św. Mungu i pozwolenia na używanie magii.

– Bo trzeba było lepiej poskładać ubrania – zganiła go Ginny, zarzucając na ramiona plecak. – Wyjmij jakiś sweter, w Londynie jest pewnie zimno.

– Przeżyję. Jak to otworzę, to drugi raz nie zamknę.

Oboje stanęli przy drzwiach i rozejrzeli się po pokoju. Niesamowite, że ten wcale wygodny hotel znajdował się w samym sercu Australii. Gdyby nie wszechobecny czerwonawy pył i czerwone skały, chyba sami by w to nie uwierzyli.

– Chodźmy, profesor Snape nie lubi czekać – mruknęła w końcu Ginny, ciągnąc Harry’ego za rękę.

Harry się ruszył, ale nie ze względu na upodobania Snape’a. Chciał wiedzieć, czy Hermiona z ojcem dotarli bezpiecznie do Paryża i czy ten jakiś Mistrz Umysłu mógł mu przywrócić pamięć.

Ale Gawain się zdziwi. Udało się! Merlinie i Boże mugoli, udało się!! W zasadzie wszystko było łutem szczęścia – to, że Hermiona wyczuła obecność ojca, że Dudley znalazł artykuł o jej rodzicach (bo gdy wrócili do hotelu i sprawdzili listę od Doris, nie znaleźli żadnych Wilkinsów w Mackay), że wszyscy zdążyli złapać pana Grangera, zanim ten odpłynął…

Schodząc na parter Harry musiał bardzo uważać. Torba utrudniała poruszanie się, trzymając różdżkę nie bardzo mógł przytrzymać się ścian, a stopnie były tak wydeptane, że pełno było w nich wgłębień i łatwo mógł się pośliznąć.

– Już uciekacie?! – zawołał na ich widok właściciel hotelu. – Jaka szkoda!

Harry podchwycił jego spojrzenie w kierunku Ginny i zdusił to, co mu się cisnęło na usta. Wyjeżdżali, nie było sensu robić scen, jeszcze Doris mogłaby mieć problemy.

– Kochanie, ja szybko zapłacę, poczekasz na mnie przed hotelem? – spytał głośno swoją dziewczynę.

Ta obdarzyła go wymownym, pełnym politowania uśmieszkiem.

– Jasne. Kochanie.

I rzuciwszy grzeczne „Dziękuję i do widzenia” czarodziejowi za kontuarem wyszła na zewnątrz.

Harry zdjął z szyi worek ze skóry wsiąkiewki i sięgnął po kilka bryłek złota. Może cię nazwać błaznem, ale nie pozwolisz żadnemu facetowi TAK się na nią gapić.

 

Uliczka przed hotelem była jak zwykle zatłoczona. Ginny przystanęła koło otwartych drzwi, odstawiła na ziemi torbę ze świstoklikami i rozejrzała się po niej po raz ostatni. Gorąc, lazurowe niebo, płonące czerwienią ściany budynków, wielokulturowa mieszanka czarodziejów z całego świata… tego nie było nigdzie w Anglii, nawet na Pokątnej.

Koło niej przeszło młode arabskie małżeństwo prowadzące za ręce małego chłopca, a zaraz za nimi Murzynka w barwnej sukience i chuście owiniętej elegancko dookoła głowy. Ginny zignorowała nadchodzącego białego brodacza, zerknęła na półnagiego Aborygena w samej przepasce biodrowej…

I nagle owładnęło nią czyjeś uczucie, tak przerażające, tak…

Czyjaś ręka złapała ją pod ramię i pociągnęła mocno. Ginny zdążyła poznać w nim białego brodacza, gdy ten zaczął się obracać. NIE!!!! wybuchło jej w głowie. Szarpnęła się, krzycząc „HA…!!!!” I wszystko pochłonęła ciemność.

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 21Goniąc Szczęście Rozdział 23 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz