Goniąc Szczęście Rozdział 17

Środa, 21 maja, Australia, Uluru

Przed 19:00  (09 rano w Anglii)

 

Minął kolejny dzień poszukiwań, a Kamień pulsował nadal w tym samym rytmie. I choć jeszcze w poniedziałek Hermiona tak bardzo chciała, żeby TO stało się PÓŹNIEJ, teraz zaczęła myśleć, że dobrze byłoby, gdyby PÓŹNIEJ nastąpiło Jutro.

Jutro mieli do sprawdzenia ostatni kawałek Koralowego Wybrzeża, ostatnie miejsca, które zasugerowała rodzicom rzucając Factum. Na to, co mieli sprawdzać w piątek, nie wskazywało nic.

Nie chciała jeszcze wracać do Birriani. Jeszcze nie. Powrót w jej myślach skreśliłby ten dzień z kalendarza i od tego momentu zostałyby jej jeszcze tylko dwa. A może jeden.

To ją trochę przerażało.

Dlatego gdy wyszli z niewielkiego baru w Townsville, gdzie zjedli kolację i Severus wziął ją za rękę, żeby deportować się do Birriani, przytrzymała go lekko.

– Poczekaj! Poczekaj, proszę!

Severus posłał jej pytające spojrzenie, więc spróbowała jakoś ubrać w słowa to, co jej chodziło po głowie.

– Nie wracajmy jeszcze do Birriani. Zamiast tego… możesz mi pokazać jakiś kawałek tej Australii, który znasz? Cokolwiek. Proszę!

Severus milczał chwilę, przyglądając się jej. Przygryzała znów usta, jakby nie była pewna siebie, czy tego, co chciała powiedzieć. I o ile jeszcze do południa często się uśmiechała, im bliżej wieczoru, tym bardziej poważniała.

– Jeśli chcesz – odezwał się w końcu. – Nastaw się na to, że będzie bardzo gorąco.

Hermiona jakby odżyła, bo uśmiechnęła się do niego promiennie i skinęła głową. Jeśli o nią chodziło, poszłaby za nim na koniec świata.

Severus rzucił Fundole i skupiwszy się na celu podróży, deportował ich z wybrzeża… w sam środek Australii.

Zamiast ciepłej, lekkiej bryzy otoczył ich nagle straszliwy, suchy żar, który sprawił, że Hermiona zakrztusiła się i aż zaczęła dławić.

– Frigeo – mruknął z trudem Severus, zataczając różdżką okrąg, rozległ się straszny, błękitny trzask i oboje odczuli ulgę, gdy powietrze wokół nich przestało się palić.

Hermiona odkaszlnęła, zamrugała oczami, żeby je choć trochę nawilżyć i rozejrzała się dookoła.

To, co zobaczyła, znów odebrało jej oddech.

Zamiast zieleni i seledynu morza, białych grzyw fal kończących z hukiem swoją wędrówkę na jasnożółtym piasku, daleko przed nimi wznosił się olbrzymi monolit, płonący rdzawą czerwienią, tak kontrastującą z błękitem nieba, że aż raziła w oczy. Poza nim wszędzie dookoła rozciągała się jakaś niekończąca się, zupełnie płaska przestrzeń, porośnięta kępami wysuszonej, spalonej na złoto trawy i karłowatych drzewek.

Słońce najwyraźniej dopiero co zaszło, podświetlając górę białym, niczym aureola, blaskiem.

Istotnie, to była aureola, bo patrzyła na Uluru, świętą górę Aborygenów.

– O Merlinie – wyszeptała, nie mogąc od niej oderwać wzroku. – Jest piękna!

Severus przesunął wzrokiem po stojącej koło niego kobiecie.

– Piękna. W rzeczy samej.

Hermiona jeszcze chwilę chłonęła widok. Frigeo dookoła nich powoli słabło, ale równocześnie przyzwyczajali się do zupełnie odmiennego klimatu i gdy w końcu zaklęcie przestało działać, nie mieli wrażenia, że płoną, ale było im tylko strasznie gorąco.

– Dziękuję, że mnie tu zabrałeś – powiedziała w końcu, odwracając się w stronę Severusa. – Przynajmniej będę miała jakieś cudowne wspomnienia z tej Australii.

– Przynajmniej? – zmarszczył brwi Severus. – To, co widziałaś do tej pory nie zasługuje na takie miano?

Hermiona machnęła różdżka na trawy pod stopami i te splotły się w oka mgnieniu, tworząc płaskie siedzisko, choć trochę izolujące od gorąca ziemi. Machnęła jeszcze raz, robiąc drugie dla Severusa i usiadła bokiem na swoim.

– Owszem, zasługuje, ale… to nie to samo – odparła, sięgając po jedną z rosnących traw i przesuwając ją między palcami. – Wybrzeże, Birriani, Metropolia… to wszystko będzie kojarzyć mi się z szukaniem. Które nie wiadomo, jak się skończy.

Ach. Więc to ją boli.

– Zaczynasz żałować? – spytał, siadając na siedzisku obok.

– I tak i nie. Jeśli się nie uda, będę żałowała, że ich nie znalazłam, ale nie tej wyprawy, ani tego, że jestem teraz trochę starsza – to z pewnością brzmiało lepiej, niż „oddałam pół życia”.

– Jesteś strasznie uparta, wiesz o tym?

– Znasz takie powiedzenie, że lepiej coś zrobić i żałować, niż żałować, że się tego nie zrobiło?

Severus również sięgnął po źdźbło trawy, urwał je i zaczął się bezwiednie nim bawić.

– Pewnie jakiś gryfon je wymyślił.

Hermiona parsknęła śmiechem i natychmiast przestała, bo widok jego palców był zupełnie hipnotyzujący. Powoli przesuwał długie, lekkie zagięte źdźbło trawy między kciukiem i trzema długimi, smukłymi palcami odginając jednocześnie na bok najmniejszy i mogła podziwiać kształtne opuszki, krótko obcięte paznokcie, każdą kostkę i równie smukłą i jednocześnie męską dłoń. Gdy docierał do końca, ruchem pełnym niezrównanej perfekcji równie wolno wracał nimi w dół i na myśl, że te same palce dotykały jej twarzy, Hermionie zabiło mocniej serce. Zaś kiedy sobie wyobraziła, do czego te boskie, zwinne palce mogą być zdolne… O, Merlinie… zalał ją gorąc bez porównania mocniejszy, niż ten na zewnątrz.

– Jest kilka rzeczy, które zamierzam zrobić, nawet, jeśli później będę ich żałowała.

Na chwilę zapadła cisza, w której słychać było szept wiatru i szelest poruszanej nim trawy. Severus uznał, że w przedziwny sposób to powiedzenie pasuje do tego, co od wczorajszego wieczora coraz bardziej chciał zrobić. Bo na nic zdało się powtarzanie sobie, że ma o niej zapomnieć, kiedy z każdą aportacją coraz bardziej lgnął do dotyku jej dłoni, coraz dłużej ją trzymał, szukając w głowie usprawiedliwień, których nie było i coraz trudniej było mu odwracać od niej wzrok. Na dobrą sprawę robił to wtedy, kiedy napotkał jej spojrzenie.

Teraz mógł podziwiać jej czekoladowe, rozmarzone oczy, widzące coś, co tylko ona mogła zobaczyć.

– Miejmy nadzieję, że się nie sparzysz – stwierdził krótko i to również dziwnie pasowało do niego samego.

– Miejmy nadzieję.

Gdzieś z przodu dobiegł nieco głośniejszy szelest, przybrał na sile i nagle spomiędzy traw wyłoniło się przedziwne stworzątko. Wyglądało jak przerośnięta jaszczurka, ale wzdłuż całego grzbietu aż do końca dwóch ogonów miało sterczące na wszystkie strony brązowe kolce, które na czubku bardzo dużej głowy tworzyły koronę. Na ich widok przekrzywiło głowę, rozwarło pyszczek i wysunęło długi język.

Hermiona zamarła z ręką w górze. Wyglądało bardzo sympatycznie, poza tym Severus nie zareagował, więc nie mogło być niebezpieczne…?

– Severus, wiesz co to jest? – spytała, nie odrywając wzroku od stworzenia.

– To Uwai – odparł i dodał, rozglądając się po okolicznych kępach traw. – Musi tu być ich pełno.

Hermiona odetchnęła z ulgą. Uwai był strażnikiem świętych magicznych miejsc i był groźny tylko dla ludzi, którzy je niszczyli. Otarłszy się o nich wbijał im w nogi kolce, które rozpuszczały się, przez kilka godzin wywołując gwałtowne skurcze mięśni, a jeśli turyści nosili wysokie, grube buty, wbijał kolce w podeszwy, co powodowało nieznośne pieczenie stóp.

– Uwai! Oczywiście! Nie poznałam go zupełnie. Na zdjęciach w książce o magicznej Australii wyglądał na maleńką, beżową jaszczurkę – powiedziała i podsunęła uwai rękę. – Wiesz, że jesteś słodki?

Uwai przekrzywił głowę w drugą stronę, przyjrzał się jej ogromnymi, osadzonymi blisko noska oczami, po czym odwrócił się i odszedł, kołysząc się zabawnie na boki.

Severus zaś prychnął dziwnie.

– Powiedz to Andersonowi, będzie zachwycony.

To przypomniało Hermionie inne magiczne stworzenie, które niedawno spotkali. I które też wyglądało cudownie.

– Severus? Pamiętasz, jak w dworku Rayleigh spotkaliśmy wielozwierza? Co wtedy zobaczyłeś?

– Jastrzębia.

– Jastrzębia? – powtórzyła po nim Hermiona. – To znaczy, że uwielbiasz jastrzębie? Dlaczego?

Severus z łatwością mógł odpowiedzieć na to pytanie, ale nie chciał. Kiedy był mały, często uciekał z domu, kładł się na ziemi i przyglądał szybującym w górze ptakom. Najbardziej podobały mu się te drapieżne. Podziwiał sposób, w jaki potrafiły rozłożyć skrzydła i płynąć w powietrzu, imponowały mu swoją godnością, zarówno kiedy siedziały dumnie wyprostowane na drewnianych słupach, jak i kiedy kołowały powoli, ze spokojem i cierpliwością. Było w nich tyle majestatu i elegancji, że przez jakiś czas był przekonany, że były posłańcami samego Merlina. I jednocześnie było w nich tyle wolności i szczęścia… Tyle dałby, żeby móc oderwać się od ziemi, zostawić za sobą koszmarną codzienność, wznieść do nich i dogonić szczęście wraz z nimi.

– Niech ci wystarczy to, że wiesz, że to był jastrząb – odparł, patrząc w niebo.

W jego głosie zabrzmiała najlżejsza nutka bólu i Hermiona ją wychwyciła, ale postanowiła nie naciskać. Może kiedyś dowie się więcej.

– Miałeś kiedyś sowę? – spytała cicho, podziwiając jego profil. Nie wiedzieć czemu jego zakrzywiony, niezgrabny nos zachwycał ją każdego dnia coraz bardziej.

– Nie potrzebowałem.

– Żeby przynosiła ci listy, zaprenumerowane gazety, może niektóre ingrediencje?

– Do gazet wystarczą sowy z wydawnictw, a ingrediencje mam zwyczaj wybierać osobiście.

Hermiona już otworzyła usta, żeby zapytać, czy teraz nie chciałby mieć jakiejś, kiedy spojrzał na nią i pokręcił głową.

– Jeśli ktoś kiedyś spyta mnie, co znaczy nieskończoność, odeślę go do ciebie.

– Nieskończoność? Do mnie?

– Tak. Twoja lista pytań jest niewątpliwie nieskończona.

Mogłoby to zabrzmieć jak krytyka czy narzekanie, ale Hermiona dostrzegła, jak drga mu kącik ust i postanowiła nie dać mu satysfakcji.

– Chciałam ci powiedzieć, że ja widziałam małego kota – oznajmiła z godnością.

– Co akurat nie dziwi – Severus doskonale pamiętał jej kuguchara, którego widział we Wrzeszczącej Chacie.

– Wiesz, większość ludzi, jakich znam, uwielbia koty. Są przepiękne, zwłaszcza takie słodkie maleństwa! Poza tym są bardzo inteligentne, oczywiście poza chwilami, kiedy są głupiutkie, nie uważasz?

– Najwyraźniej miałem przyjemność oglądania ich tylko wtedy, kiedy są głupiutkie – stwierdził cierpko Severus. – Nie widzę nic pięknego ani inteligentnego w kupie futra śpiącej cały dzień. A kiedy wylizują sobie tyłek, są wręcz odrażające.

Hermiona uśmiechnęła się wyrozumiale.

– Można je bardzo dużo nauczyć, szczególnie kuguchary. W sumie… kot to skończony cud natury. I wiesz co, już kilka razy myślałam o tym, żeby sobie jakiegoś kupić, ale za każdym razem dochodziłam do wniosku, że zrobię to, jak znajdę rodziców i poukładam sobie życie. To znaczy… – na myśl o poukładaniu życia poczuła, jak się rumieni, więc czym prędzej dodała. – Wiesz, jak już wszystko się poukłada, będę miała porządną pracę, piękny czarodziejski dom… Nie żebym nie lubiła mojej pracy, oczywiście, że lubię, daje mi tyle satysfakcji, o wiele więcej, niż ta pomoc w Ministerstwie, i na całe szczęście…

– Hermiono… Wiesz, że pleciesz? – przerwał jej Severus miękko.

Hermiona natychmiast urwała i Severus uśmiechnął się lekko. Wyglądało na to, że znalazł sposób na to, jak zamknąć jej usta. Choć najchętniej zrobiłby to własnymi.

W trakcie ich rozmowy zgasły ostanie pomarańczowe refleksy zachodzącego słońca i dosłownie w przeciągu kilkunastu minut zapadł zmrok, więc jeszcze przez jakiś czas siedzieli i podziwiali wiszący w ciszy olbrzymi księżyc, lśniący dokładnie nad nimi Krzyż Południa i nocne niebo usiane miliardami większych i mniejszych gwiazd.

I za każdym razem, gdy czerń przecinała świetlista smuga, Hermiona składała sobie dwa te same życzenia.

 

 

Środa

Australia, Darwin,

Ratusz, 20:00  (Metropolia 20:30)

 

Jeszcze sporo przed ósmą wieczorem na niewielkim parkingu dla interesantów zabrakło miejsc. Kolejne samochody przejeżdżały wolno, zawracały i zatrzymywały się w pobliskich uliczkach, wysiadało z nich kilka osób i wszyscy szli pod ratusz*.

Zamknięty ratusz.

Natychmiast można było zauważyć, że najwyraźniej miało się tu odbyć jakieś ważne spotkanie, bo wszyscy byli wystrojeni. Mężczyźni nosili białe koszule i krawaty, jeden starszy pan miał nawet muszkę, panie założyły eleganckie sukienki, buty na wysokich obcasach i kilka z nich dodatkowo kapelusiki. Zaś jakaś starsza pani trzymała ostrożnie wysuszony bukiecik róż.

Niektórzy przyjechali z dziećmi, które, również ładnie ubrane kręciły się koło rodziców, nudząc potwornie i przyglądając wszystkim dookoła.

– Mamo, kiedy się zacznie?

– Zobacz, nikogo nie ma w środku, ciemno w oknach.

– To miał być Ratusz, czy Biuro Administracji Terytorium Północnego?

– Kochanie, na pewno zaraz ktoś przyjdzie, nie denerwuj się. Ty się zawsze denerwujesz, nie wiedzieć, po co.

– Słuchaj, nie wprowadzili przez przypadek zmiany czasu z letniego na zimowy?

– Przecież wiesz, że w Terytorium Północnym ten idiotyzm nie obowiązuje.

– Co ci ludzie tutaj robią?

– Pewnie dziennikarze i organizatorzy. Może czekają, aż ktoś przyjedzie i otworzy.

Z chwili na chwilę robiło się coraz ciemniej, ale na szczęście rozbłysły uliczne latarnie i plac przed ratuszem zalało ciepłe, żółte światło, do którego natychmiast zleciały się ćmy. Poza tym na niebo wypłynął olbrzymi księżyc i również przyglądał się jedenastu parom, które spacerowały dookoła, paląc papierosy wyglądały na ulicę i dyskutowały ze sobą coraz bardziej zawzięcie.

Naraz przez szum przejeżdżających niedaleko samochodów, szmer rozmów i miarowe stukanie obcasów przebił się głośny dzwonek telefonu. Któryś z panów odebrał, wymamrotał „już ci ją daję”, po czym rozejrzał dookoła i zawołał żonę.

– Monika! Thomas dzwoni.

Jak na komendę, wszystkie panie spojrzały na niego, panowie również, zaś jego żona podbiegła i zaczęła cicho rozmawiać.

– Jest już pięć po ósmej, co oni sobie wyobrażają! – rzucił ktoś podniesionym tonem.

I w tym momencie na placyk zajechał elegancki mercedes, zahamował z ostrym piskiem i wysiadła z niego dwójka ludzi.

– Przepraszamy za spóźnienie! – zawołała młoda kobieta w obcisłej, złotej sukience i na oszałamiających szpilkach.

Kierowca w trzyczęściowym garniturze podał jej rękę i podprowadził do drzwi, koło których stało już kilka innych osób.

– My w sprawie konkursu na najlepsze małżeństwo – uśmiechnęła się pani, sięgając do malutkiej złotej torebki na łańcuszku. – Troszkę się spóźniliśmy.

– Prosimy o wybaczenie – dodał pan.

– No nareszcie – odchrząknął brzuchaty, starszy pan i dopiął rozłażące się trochę guziki. – Zaczęliśmy się już niecierpliwić.

Dookoła posypały się gorliwe potwierdzenia. Och tak, wszyscy bardzo się niecierpliwili. Strasznie. Na całe szczęście państwo wreszcie przyjechali. W sumie pięć minut to nie aż takie wielkie spóźnienie, nic się nie stało, skoro już są na miejscu.

Złota pani spojrzała na zamknięte drzwi, ciemne wnętrze ratusza i rozejrzała się dookoła.

– Czemu w takim razie jeszcze nie otworzyliście drzwi?

– Słucham…?

– Przecież właśnie państwo…

– To wy nie macie kluczy?

Nowo przybyła para spojrzała po sobie.

– My? – pani ścisnęła swojego towarzysza za rękę. – Kochanie, masz jakiś klucz?

– Ja? Skąd!

Gruby jegomość pufnął z pogardą, a inny, młodszy, o wiele luźniej ubrany splunął na ziemię.

– W ogóle ktoś ma klucz do tego burdelu?

Dookoła zakotłowało się z oburzenia.

– Panie, niech pan się nie wyraża – Wendell, spokój. – Monika, kochanie… – Proszę się odczepić od mojej żony! – Jakiej żony, o czym pan mówi! – Wendell, co się dzieje?! – Mojej żony! – Jak to jakiej, mojej! Tej tu! – Odwal się, człowieku, nie jestem twoją żoną! – Wendell, idziemy stąd! Natychmiast! – Wendell, chodź tu, wyjaśnij panu…! – Ja?! – Monika, nigdzie nie idę! – Nic nie mówiłam!!! – Przecież jestem, czego ode mnie chcesz?!! – Wendell!!!!! – MONIKA!!! – KTÓRY WENDELL, DO JASNEJ CHOLERY!!

Raptem zapadła zupełna cisza, w której dało się słyszeć dziecinny głos.

– O ja pierdolę…

To otrzeźwiło parę osób. Któryś z panów rozejrzał się dookoła.

– Spokojnie. Tylko spokojnie. Ustalmy, co się dzieje. Co państwo tutaj robicie?

– Przyjechaliśmy na wręczenie nagród dla najlepszego małżeństwa… – odezwała się któraś z pań.

– Co?? – Niemożliwe! – To my po to przyjechaliśmy. – To my wygraliśmy! – Nie mogliście wygrać, skoro to nas zaprosili! – A myśli pani, że po cholerę tu przyjechaliśmy?

Kotłowanina i kłótnia zawrzały na nowo, aż w końcu ktoś wyciągnął list i zaczął nim machać innym przed oczami.

– Proszę! To jest zaproszenie! Dostaliście takie?! Hę?! No to co…

– A tu nasze! – jakaś pani wyszarpnęła jej list i pomachała jak flagą.

Wszyscy jak na komendę wyjęli swoje zaproszenia i przechylili się, żeby porównać je w świetle najbliższej latarni. Były identyczne.

– Co to, kurwa, ma być?

Tym razem nikt nie obruszył się na przekleństwo. Wniosek był jeden.

– Ktoś zrobił sobie jaja.

I powietrze na nowo wypełniła kłótnia – czy raczej kłótnie między małżonkami.

– Mówiłem ci, idiotko, że to podpucha! Pieniądze na drzewach nie rosną! – Widzisz? Miałam rację! Ale nie, musiałeś jak zwykle postawić na swoim! Wieczór z Carmen mi przepadł – Pieprzę twój wieczór z Carmen! – To było oczywiste, że to nie prawda, właśnie dostaliśmy rozwód! – Więc puść mnie i przestań się kleić, dupku…! – No widzisz, mówiłam, że to nie może być prawda, a ja zawsze mam rację…

Któryś z panów w końcu przestał słuchać gderającej małżonki i puknął w ramię mężczyznę obok, równie sfrustrowanego.

– Panie… pan naprawdę nazywa się Wendell Wilkins?

– Tak… bo co? – tamten odwrócił się od pomstującej połówki.

– A pana żona Monika? Kurcze… niewiarygodne. Patrz pan, tylu Wendellów Wilkins. Zawsze marzyłem, żeby spotkać sobowtóra.

– Sobowtór to ktoś, kto wygląda identycznie jak pan, a nie ktoś, kto tak samo się nazywa – przestała wreszcie marudzić jego żona i zerknęła na drugą Monikę. – Ale fakt, że to śmieszne, spotkać drugą Monikę Wilkins.

– I trzecią. I trzeciego Wendella – dorzuciła, odwracając się, jakaś inna.

– Czwartego też!

Jedenastu Wendellów i jedenaście Monik popatrzyło na siebie w rosnącym zdumieniu i naraz ktoś zaczął się śmiać.

– Kurna, to trzeba oblać!

Wszyscy naraz zaczęli się śmiać, rozmawiać między sobą, umawiać, wymieniać telefonami i nikt nie zwrócił uwagi na młodego mężczyznę, który do tej pory leżał rozwalony na ławce nieopodal, a który wstał, zatoczył się i poczłapał w krzaki.

 

Przyglądając się Wilkinsom Harry doszedł do wniosku, że nie należy się przejmować punktami obserwacyjnymi. Wszyscy byli tak zajęci czekaniem, potem wymyślaniem sobie nawzajem i pomstowaniem na „tego sukinsyna”, który zabawił się ich kosztem, że nie zwracali zupełnie uwagi na ludzi dookoła.

Z początku przyglądał się „spotkaniu” zza pnia dużego drzewa, ale jakiś duży samochód zasłaniał mu widok, więc ośmielony zamieszaniem przywlókł się na ławkę, położył na niej bokiem i przez przymrużone oczy przyglądał się uważnie wszystkim przybyłym. Szukał kobiety po 50-tce o miłej, owalnej twarzy i najprawdopodobniej ciemnych włosach i starszego, wysokiego, szczupłego mężczyzny. Oczywiście mama Hermiony mogła zmienić kolor włosów, oboje mogli przytyć, ale liczył na to, że mimo to będą podobni do państwa Granger, których pamiętał ze zdjęć.

Błyskawicznie odrzucił młodsze i starsze małżeństwa, ale żadne z pozostałych czterech nie przypominało Grangerów.

Niestety klapa pomyślał i jak przez mgłę przypomniał mu się Snape, który powiedział mu coś takiego na eliksirach.

Ale nie zamierzał się tym przejmować. Marzenie, by znaleźć Grangerów już za pierwszym razem graniczyło z szaleństwem. Poza tym każde, nawet nieudane spotkanie, pozwalało zawęzić listę miast do sprawdzenia, jeśli nie udałoby im się ich znaleźć tym razem. Wiedział już na przykład, że w Darwin nie ma co ich szukać, bo na 11 wysłanych zaproszeń zjawiło się 11 małżeństw. Taka informacja na pewno przyda się Gawainowi.

To, co się działo na placyku, zaczęło przypominać coraz bardziej imprezę, więc wstał, poprawił okulary i udając pijanego wlazł w krzaki, by świsnąć na następne spotkanie.

Zastanawiając się co tym razem będzie świstoklikiem wygrzebał z plecaka niewielkie zawiniątko z napisem „Karratha” i rozwinął je. No jasne, a czego się spodziewałeś…

Wyglądało na to, że w Australii świstoklikami były fragmenty zwierząt. W każdym razie od wczorajszego dnia Harry znajdował tylko to. Tym razem trafił na olbrzymi ząb, najprawdopodobniej krokodyla.

Upewniwszy się, że nikt go nie zobaczy poprawił plecak, dotknął palcem zęba i poczuł bardzo mocne pociągnięcie w okolicy pępka.

 

 

Londyn, Środa, tuż przed 12-tą  (przed 22-gą w Metropolii)

Hotel Hilton

 

Wymówiwszy się wizytą u profesora Neumanna Beth wyszła wcześniej z pracy, tak, żeby przed dwunastą być w Hiltonie. Z tego, czego się dowiedziała, wszyscy uczestnicy Sympozjum mieli obiad dokładnie o 12-tej, więc postanowiła złapać Monikę Wilkins tuż przed. Złapać i umówić się na wieczór, żeby Mathias mógł ją zobaczyć i, jeśli to ona, zabrać do Kliniki, żeby przywrócić jej pamięć.

Zdążyła nawet wymyślić pretekst i teraz przepychając się małym Smartem przez zatłoczone uliczki powtarzała sobie w głowie cały plan.

Chciałabym z panią porozmawiać na temat odkrycia, którego pani dokonała w ramach badań nad przyczynami obniżonej odporności organizmu. Chyba nie muszę pani wyjaśniać, jakie ma to dla mnie znaczenie. Opracowuję właśnie preparat wspomagający szczepionki na choroby zakaźne i… odkrycie tego genu pchnęło ten projekt do przodu o całe miesiące!

Akurat dziś jest w Londynie zaprzyjaźniony profesor z Instytutu Pasteura z Paryża, który wyjeżdża jutro prosto do Chin, kontynuować badania nad koronawirusem i chcielibyśmy z panią porozmawiać.

Czy znalazłaby pani dla nas godzinę, dwie dzisiejszego wieczora?

Wjeżdżając windą do holu Beth uśmiechnęła się do siebie. Nie znała lekarza, który w takiej sytuacji powiedziałby „Nie”.

W odnalezieniu Moniki nie widziała żadnego problemu. Mathias dokładnie opisał jej Hermionę, poza tym w grupie stomatologów prócz niej były trzy inne kobiety: doktor Sanaa Kwambai, doktor Xianmei Lui i wiekowa profesor Maria Daszewska. Nic prostszego.

Musiała tylko zaczekać przed drzwiami, aż Monika sama do niej wyjdzie.

 

 

Dokładnie w tym samym momencie Monika odłożyła flamaster, sięgnęła po torebkę i uśmiechnąwszy się przepraszająco wyszła z sali. Burza mózgów na temat: „Co najbardziej demotywuje lekarzy”, którą sobie urządzili właśnie się kończyła, zostały już tylko do zliczenia głosy pod pogrupowanymi problemami, a szukanie rozwiązań zaplanowali na popołudnie, więc nie była już potrzebna.

– Naprawdę dałbym „Bezimiennych pacjentów” do „Wyczerpania emocjonalnego”, ale skoro się upieracie… – usłyszała jeszcze.

Monika rozejrzała się uważnie, ale nigdzie nie dostrzegła wysokiej sylwetki Davida Rawlingsa. Wczoraj został w hotelu na kolacji, przysiedli się do grupki Anglików i spędzili przezabawny wieczór opowiadając sobie o wszystkich najgłupszych wpadkach, jakie zaliczyli. Monika kilka razy zbierała się do odejścia, bo różnica czasu dawała się jej we znaki, ale za każdym razem Davidowi udawało się ją namówić, by została. To trzeba było mu przyznać, miał, skubaniec, dar przekonywania! Gdyby tylko chciał, skłoniłby samą Elżbietę II do abdykacji.

Właśnie dlatego chciała go dziś uniknąć – udało się jej umówić z adwokatem na krótką wizytę dziś o 12:30, wracając zamierzała wstąpić do Kliniki Hipnoterapii i wolała nie musieć się przed nim gimnastykować i tłumaczyć. Na pewno by mi się nie udało uznała, mijając windy i właśnie w tym momencie usłyszała cichy dzwonek obwieszczający przyjazd jednej z nich.

 

David Rawlings wyszedł z dużej sali konferencyjnej spiesznym krokiem i skręcił na klatkę schodową. Zawsze, kiedy tylko mógł, starał się chodzić na piechotę – tak było zdrowiej, a poza tym od kiedy zaciął się w windzie między 56 i 57 piętrem i był wyciągany przez ratowników przez szyb, zdecydowanie nie był fanem tych urządzeń.

Zbiegając lekko na parter spojrzał na zegarek. 11:56. Doskonale pomyślał, zeskakując z dwóch ostatnich schodków.

Spieszył się, ale nie na obiad. Chciał po prostu porozmawiać z Moniką zanim otoczą ich znajomi z innych grup.

Wczorajszy wieczór… Boże, już dawno tak dobrze się nie bawił. I nie chodziło tylko o historie opowiadane przez innych, ale przede wszystko o towarzystwo. Już wcześniej zauważył, że Monika była nad wyraz inteligentna, mógł nawet powiedzieć – nieprzeciętnie inteligentna. Można było z nią porozmawiać na każdy temat i do tego błyszczała dowcipem i optymizmem.

Dlatego teraz zamierzał zaprosić ją na kolację do swojej ulubionej restauracji i spędzić jeszcze wspanialszy wieczór.

Tuż przy drzwiach na dole stała jakaś starsza pani i z uporem pchała je zamiast pociągnąć do siebie.

– Proszę mi pozwolić – powiedział grzecznie David, otwierając drugie skrzydło i dodał, przepuszczając ją gestem. – Panie przodem.

– Bardzo panu dziękuję!

– Ależ nie ma za co.

Starsza pani poklepała go po ręku i podpierając się laską podreptała do korytarza, a David za nią.

 

 

Na dźwięk głębokiego, męskiego głosu Monika zamarła na sekundę, a potem rozejrzała się w panice dookoła. David!!!!

Drzwi do PEŁNEJ!!! windy właśnie się otworzyły. Sala konferencyjna, jeszcze zamknięta, była zdecydowanie za daleko, żeby do niej wpaść. Hol…

Monika już ruszyła tam biegiem, gdy kątem oka zobaczyła wejście do toalet. Zaledwie dwa kroki obok!

Niewiele myśląc wpadła tam, oparła się o ścianę i odetchnęła…

Z ulgą i zarazem niesmakiem.

Nie miała czasu! Za pół godziny musiała być u adwokata, miała pół Londynu do przejechania, a zanosiło się, że spędzi nie wiadomo ile czasu w damskiej łazience!

 

 

David Rawlings oparł się o ścianę koło drzwi do sali konferencyjnej, w której miała seminarium Monika i odruchowo spojrzał na kogoś, kto właśnie podchodził do niego.

– Och! Doktor Roberts! – zawołał i podszedł się przywitać. – Dzień dobry. David Rawlings, chirurgia. Miło panią spotkać osobiście.

– Dzień dobry – odparła Beth i uścisnęła mu rękę. – Nawzajem. Już skończyliście państwo zajęcia? – wskazała głową salę konferencyjną.

– Och nie, jeszcze tam siedzą. Ja… czekam na kogoś – rzucił zagadkowo. – Pani też bierze udział w Sympozjum?

Beth potrząsnęła przecząco głową.

– Tym razem nie. Narodowe Centrum Medycyny skorzystało z okazji, że tym razem to Wielka Brytania organizuje Sympozjum i zaproponowało miejsca lekarzom, którzy normalnie nie mają szans w czymś takim uczestniczyć – uśmiechnęła się trochę smutnawo. – Ale nawet nie wie pan, jak bardzo chciałabym tu z… wami być.

Coś stuknęło o drzwi i oboje zerknęli na nie odruchowo.

– Chyba będą wychodzić – stwierdził David.

Ale drzwi się nie otwarły, za to za ich plecami zadzwoniły dwie windy i chwilę później wysypała się z nich cała chińska wycieczka.

 

 

Monika już zastanawiała się, jak w krótki i zdecydowany sposób powiedzieć Davidowi NIE, gdy do toalety wpadło co najmniej dziesięć Chinek. Momentalnie wybuchło zamieszanie. Młode dziewczyny zajęły wszystkie wolne kabiny, pozostałe zaś zaczęły się przepychać w kolejce, myć ręce czy się malować, a chwilę później do i tak już zatłoczonego pomieszczenia wdarły się następne.

Trzaskanie drzwiami, śmiech, głośne rozmowy i krzyki w jedną chwilę zmieszały się z niskim wyciem suszarek do rąk, dzwonkami telefonów i Monika pomyślała, że za chwilę zwariuje.

Kilka dziewczyn wybiegło z toalety i wbiegło z powrotem. Choć równie dobrze mogły to być inne, bo wszystkie nie dość, że dla Moniki wyglądały praktycznie tak samo, to jeszcze były identycznie ubrane – w stożkowe białe kapelusiki, białe marynarki i czarne spódnice. I do tego wszystkie miały kolorowe chińskie wachlarze!

Gdyby tak jeszcze wszystkie chciały wyjść jednocześnie… pomyślała Monika i od razu uzmysłowiła sobie, że musiałaby się chyba między nimi czołgać. Była wyższa i miała inny kolor włosów.

Któraś z dziewczyn prysnęła wodą na resztę i natychmiast wszystkie zaczęły wrzeszczeć i ganiać się  dookoła umywalek.

Drzwi kabiny obok otworzyły się, jedna Chinka wyszła, a druga odłożyła na parapet kapelusz i wachlarz i weszła do środka…

A może by tak…

Monika spojrzała jeszcze raz na Chinki, na swoje czarne spodnie i czarną marynarkę i… niewiele myśląc zdarła ją z siebie, wywróciła na lewą stronę, białą podszewką na wierzch, błyskawicznie podwinęła rękawy i założywszy na siebie wepchała kołnierz do środka. Po czym nałożyła okulary przeciwsłoneczne, porwała kapelusik, otworzyła wachlarz i zasłoniwszy sobie nim pół twarzy wybiegła za kilkoma Chinkami.

– Siao miao czong song kiong? – czy coś w tym stylu zawołała do Moniki któraś z nich.

– Mata Hari! – palnęła Monika, przepchnęła się między zbaraniałymi dziewczynami i wpadła do holu.

W którym aż roiło się od Chińczyków. Cudownie!

Monika rzuciła okiem w głąb korytarza, zdarła z głowy czapeczkę i wcisnąwszy ją i wachlarz w ręce byle której dziewczynie uciekła na ulicę.

 

 

– Za grosz kultury – mruknął David, zniesmaczony wrzaskami i chaotyczną bieganiną w korytarzu.

Beth już chciała odpowiedzieć, gdy drzwi do sali się otworzyły.

Wzrok ich obojga prześlizgiwał się obojętnie po twarzach mężczyzn, szukając tej jednej, na której im zależało. Białej kobiety po 50-tce. Zignorowali panią doktor z Chin i drugą z Nigerii oraz panią profesor z Polski, która wyszła powolutku na końcu i… zobaczyli, jak ostatni z mężczyzn, szeroko uśmiechnięty grubasek rozejrzał się po sali i wyszedłszy zamknął za sobą drzwi na klucz.

– Przepraszam… – zatrzymał go David. – Wie pan, gdzie jest doktor Wilkins?

– Wyszła ciut przed nami – odparł ten i zerknął na Beth. – Doktor Roberts! Pani też kogoś szuka?

Beth podniosła na niego wzrok. Nie możesz mieszać w to Instytutu! Nie wobec innych. Nie możesz przyznać się, że szukasz Moniki, czy kogokolwiek innego!

– Tak – uśmiechnęła się, odgarniając kosmyk włosów za ucho. – Nie widział pan tu Paula? Młodego chłopaka z recepcji?

– Nikt do nas nie przychodził.

– Ci z holu odesłali mnie tu. Wie pan, zostawiłam w poniedziałek… apaszkę i ponoć Paul ją gdzieś dla mnie schował…

Wszyscy troje ruszyli w milczeniu do holu. Tam David z grubaskiem skręcili do restauracji hotelowej, zaś Beth przystanęła, żeby się namyślić.

Nie było sensu szukać Moniki w restauracji. Nie mogła siedzieć i czekać, aż skończą jeść obiad, miała naradę o w pół do drugiej. Teoretycznie mogła wrócić tu później, ale doskonale wiedziała, że o ile w południe wszystkie seminaria kończą się zawsze o tej samej porze, po południu każda grupa kończy kiedy chce. Poza tym nie chciała za bardzo zwracać na siebie uwagi personelu hotelu. I Rawlingsa.

No trudno. Niech przyjdzie tu Mathias. Jemu będzie łatwiej, z pomocą magii.

 

 

O ile David i Beth mieli pecha, Monika wprost przeciwnie. Adwokat znalazł firmę, która była zainteresowana wykupieniem ich połowy domu i zaproponował spotkanie w czwartek o 15-tej w celu przedstawienia szkicu umowy, którą mogli podpisać z Wendellem już w Australii zaś przemiłe panie w Klinice Hipnoterapii dały się ubłagać i znalazły dla niej miejsce na dwa seanse – dziś o 16-tej i w czwartek przed południem. Czuła się strasznie głupio musząc znów urwać się z seminarium, ale z drugiej strony za nic w świecie nie przepuściłaby tej okazji. Jeśli będzie miała szczęście, może nawet jeszcze dziś dowie się prawdy o swoim dziecku.

 

 

Metropolia, Hotel „W Torbie u Kangura”

22:20

 

Ginny siedziała na łóżku i rozcierała nadal potłuczone ramię, gdy naraz na ziemię po środku pokoju zwalił się Harry.

– No i co? – spytała od razu, zapominając o bólu. – U mnie nic.

– U mnie też nie – odparł Harry, odkładając na stół świstoklik, który tym razem był kłębkiem sierści bliżej niezidentyfikowanego zwierzaka. – Jesteś pewna?

Dziewczyna osunęła się ciężko na poduszkę.

– No to klapa – westchnęła i nie zauważając skrzywienia Harry’ego, ciągnęła. – Nie widziałam żadnej kobiety podobnej choć trochę do Hermiony.

– A facetów? Pamiętaj, że przez te kilka lat mogli się trochę zmienić.

– Harry, takiego przystojniaka jak jej ojciec poznałabym na tysiąc mil.

Że co proszę? Harry odrzucił byle gdzie plecak i usiadł obok swojej dziewczyny.

– Możesz mi powiedzieć, co mi niby brakuje?

Ginny przesunęła palcem po jego bliźnie i pocałowała w nos.

– Do niego? Powiedzmy… jakieś 35 lat? – roześmiała się i oparłszy głowę o zgiętą rękę spoważniała. – Wiesz, szkoda, że się nie udało, ale poza tym to była nawet niezła zabawa. I nawet nie musiałam korzystać z twoich porad, gdzie usiąść, żeby ich pooglądać, ci ludzie byli tak zajęci sobą, że mogłabym równie dobrze spacerować między nimi.

– U mnie było to samo. Powiedziałbym, że niektórzy też uznali to w końcu za niezłą zabawę.

– Więc może daruj sobie jutro sprawdzanie miejsc na wieczór. Tylko się nachodzisz, potłuczesz i na co? – pokazała pokiereszowany łokieć.

– A co niby miałbym robić, kiedy ty będziesz w Ministerstwie?

– Mógłbyś wybrać się ze mną i popatrzeć, jak wyglądają tutejsze przesłuchania. Poważnie, myślę, że możecie dużo się od nich nauczyć.

Harry w tej chwili był o wiele bardziej zainteresowany podreperowaniem swojej godności osobistej niż przesłuchaniami. Zgasił palcami świeczki, przyciągnął do siebie Ginny i sięgnął do guzików jej sukienki.

– Przekonajmy się, czy za chwilę nadal będziesz zachwycać się ojcem Hermiony…

 

 

O tej samej porze, przed hotelem „W Torbie u Kangura”

 

Złote, pełgające po ścianie światło w pierwszym od prawej oknie na piętrze przybladło odrobinę, sekundę później jeszcze bardziej, a potem zgasło zupełnie i zaległa ciemność. Zupełnie jakby ktoś zgasił jedną świeczkę, drugą i trzecią.

Świeczkę, a nie kaganki z Sentinelles. Ktokolwiek tam mieszkał, nie posłużył się magią.

Falase nie mógł powstrzymać uśmieszku satysfakcji, choć facet, którego postać przybrał, miał straszne popękane usta i piekły go nawet bez uśmiechu. Ale miał powody.

Wszystko było gotowe.

Gdy wczoraj późnym popołudniem wrócił do biura, Adam przekazał mu wiadomość od matki, że źle się poczuła. Ministerstwo, ze względu na jej poważne problemy zdrowotne, zgodziło się, by pani Falase używała magicznego pergaminu do kontaktów z synem w wyjątkowych wypadkach i tak się akurat trafiło, że musiała go użyć. Naturalnie winny był pieprzony rekin.

Żeby stworzyć pozory obecności w domu matki musiał dziś wyjść kilkanaście razy, co jak najbardziej odpowiadało jego planom. Za pierwszym razem wybrał się do księgarni, a potem do niewielkiego sklepiku z przeróżnymi napojami miłosnymi i kupił buteleczkę amortencji. Więcej zamierzał uwarzyć sam. Uznał bowiem, że to był najlepszy sposób do zapanowania nad panią Weasley i zapewnienia sobie jej dobrowolnej współpracy. Co do reszty… kiedy zobaczył ją wracającą z Ministerstwa tuż po dwunastej, w trakcie swojej kolejnej wyprawy, musiał przyznać, że była niczego sobie. Szczupła, o jasnej cerze, no i te piękne, rude włosy…

Następnym razem wyszedł, by upewnić się, że jeden z opuszczonych domów w Colebee nadaje się do zamieszkania i zanieść tam trochę jedzenia. W razie gdyby jednak ktoś go podejrzewał i rzucił zaklęcie śledzące na Intra-Portal w Colebee i inne, podobne, nadzorujące aportacje, wybrał dom w tej samej osadzie, żeby móc chodzić tam piechotą,

Obserwacja hotelu też się przydała. Przed pierwszą Weasley poszła z Potterem na obiad do pobliskiej restauracji, wrócili koło drugiej i niecałą godzinę później Weasley wyszła na spacer po Metropolii. Niewiele brakowało, a skorzystałby z okazji i ją porwał, ale jego alibi było dość słabe, a poza tym do hotelu wróciła odprowadzona przez tę idiotkę Fanny z Działu Administracji.

O 7-mej wieczorem wybrali się oboje na godzinną kolację, a potem najwyraźniej gdzieś znikli, bo dopiero po 22-giej ktoś zapalił świeczki, a przed chwilą je zgasił.

Przypominając sobie podsłuchaną rozmowę Falase wydedukował, że Potter szukał tego kogoś popołudniu, kiedy Weasley zwiedzała sama Metropolię. Nie miał pojęcia, czy jutro również będzie sama, jedynym pewnikiem był jej powrót koło 12-tej z Ministerstwa, więc nie miał innego wyjścia, jak zaczaić się pod hotelem tuż przed 12-tą i czekać. Może znów pójdą gdzieś na obiad i uda się ją odizolować w łazience, może, jak wczoraj, będzie popołudniu sama?

Trochę mniej ciekawie przedstawiał się plan na czwartkowy ranek w pracy. Dłuższa nieobecność byłaby podejrzana, musiał, kurna, musiał zjawić się jutro w pracy!

Miał całą noc na wymyślenie, co zrobić, żeby nie usłyszeć o Weasley ani słowa.

 

 

Środa, 21 maja,

Londyn, Hilton Hotel,

Tuż po 20-tej

 

Monika weszła do pokoju, odłożyła na stolik torebkę i z głośnym westchnieniem rzuciła się na wznak na łóżko. Wylądowała trochę krzywo i głowa natychmiast osunęła się z poduszki, ale nie miała siły jej poprawić.

Zamknęła oczy i wystarczyło, że przypomniała sobie rytmiczne cykanie zegara, którego użył doktor Anders do pogrążenia jej w hipnozie, by z niewiarygodną łatwością wśliznąć się z powrotem w stan głębokiego rozluźnienia. Nie tak głębokiego jak podczas seansu, który graniczył z półsnem, ale jej ciało przywitało go z wyraźną ulgą.

Ciało, ale nie umysł. Po tym, czego się dowiedziała, nie potrafiła go wyłączyć. Całe szczęście, że doktor Anders kazał jej wracać do hotelu taksówką, bo już pomijając fakt, że czuła się ociężale, nie potrafiła zupełnie skupić się na czymkolwiek innym niż ich rozmowa.

Po pierwsze terapeuta również był pewien, że miała dziecko. To potwierdził szereg całkowicie bezwarunkowych odpowiedzi – reakcji na opisywane przez niego hipotetyczne sytuacje. Na przykład kazał jej siadać przy wyimaginowanym stole w różnych sytuacjach: w pracy, w domu, w kawiarni, u znajomych i… w domu, będąc w czwartym miesiącu ciąży. Cały czas siadała zakładając nogę na nogę lub ze złączonymi kolanami, ale w tym ostatnim przypadku usiadła z dość szeroko rozsuniętymi nogami, co jest typowe dla ciężarnych, które w ten sposób instynktownie chronią brzuch przed naciskiem. Tego nie mogła gdzieś wyczytać – to musiała przeżyć sama.

Ale prócz tego było w niej pełno sprzeczności i to bardzo ją niepokoiło. Okazało się, że pragnienie wyjazdu do Australii było szalenie powierzchowne i gdy doktor Anders kazał jej powiedzieć, kto zdecydował o wyjeździe, nie była w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Do tej pory była przekonana, że powodem podjęcia dalszych studiów była chęć nauki i, od niedawna, potrzeba zabezpieczenia finansowego, ale okazało się, że przede wszystkim próbowała wypełnić w ten sposób pustkę, którą od jakiegoś czasu zaczęła odczuwać. Chęć nauki natomiast miała wyraźny związek z tą pustką.

I, co poruszyło ją chyba najbardziej, gdy rozmawiali o imionach i nazwiskach, doktor Anders poddał ją testom, które uaktywniały bardzo prymitywną część mózgu, która odpowiadała za odczuwanie przyjemności lub dyskomfortu oraz poczucie bezpieczeństwa i odkrył istną lawinę pozytywnych reakcji na słowo „Grange” i nazwisko „Granger”. Sama zauważyła, że miała jakiś… sentyment do tych słów, ale nie sądziła, że aż taki.

Zdecydowanie, miałaś genialny pomysł pójścia do hipnotyzera.

I to jeszcze nie koniec. Jutro dowiesz się o sobie znacznie więcej.

Nie wiedziała jeszcze, co zrobi z tymi odkryciami, ale była pewna, że po powrocie do domu będzie musiała odbyć bardzo poważną rozmowę ze swoim mężem.

 

 

London Hypnotherapy Clinik

O tej samej porze

 

Doktor Anders skończył pisać maila do swojej sekretarki, która już dawno skończyła pracę, kliknął „Wyślij” i wybrał jeszcze raz numer telefonu Philipa Mendeza, jednego z najpopularniejszych kinezyterapeutów w Londynie. Phil osiągał genialne wyniki łącząc zwykłą terapię ruchową z aromaterapią i technikami leczniczymi pochodzącymi z Dalekiego Wschodu i jeśli w trakcie rehabilitacji pacjentów rozpoznawał, że problemy zdrowotne mają podłoże psychologiczne, podsyłał mu ich.

Wyglądało na to, że dziś, po raz pierwszy, to on podeśle mu swoją pacjentkę. Z czymś takim nie spotkał się jeszcze nigdy w trakcie swojej niemal już trzydziestoletniej praktyki i był równie zafascynowany samym przypadkiem, jak zdeterminowany, żeby pomóc tej kobiecie.

– Słucham? – usłyszał wreszcie po czterech sygnałach.

– Phil! – zawołał, prostując się w fotelu. – Tu Jim. Cieszę się, że cię złapałem!

Po drugiej stronie słuchawki rozległ się stłumiony śmiech.

– Dobrze to ująłeś. Betty właśnie kończy smażyć moje ulubione kiełbaski, za minutę czekałbyś do jutra rana.

– Mam coś, co nie może tyle czekać – powiedział, poważniejąc, doktor Anders.

– Hmmm… Biorąc pod uwagę, że ty to mówisz, brzmi interesująco.

– To jest jeszcze bardziej interesujące, niż możesz przypuszczać. Potrzebuję twojej pomocy przy bardzo specjalnej pacjentce jutro o jedenastej, przez jakieś trzy godziny.

Sądząc po odgłosach, Phil musiał się zakrztusić.

– Przy JEDNEJ pacjentce?! Kto to jest, Królowa Elżbieta czy Margaret Thatcher?!

Doktor Anders uśmiechnął się szeroko.

– W kilku słowach, to jest przypadek, który stawia pod znakiem zapytania wszystkie znane mi teorie psychologiczne. Freud, Jung, Breuer byliby w szoku! Choć mam swoje własne przypuszczenia na jej temat…

– Jim. Bredzisz. Zwolnij i zacznij mówić z sensem.

Anders zachichotał i odetchnął demonstracyjnie.

– Mam pacjentkę, która cierpi na amnezję wsteczną częściową wybiórczą. Przyszła do mnie, bo okazało się, że 30 lat temu była w ciąży i urodziła dziecko, a ona nic z tego nie pamięta. Siedziałem z nią w sumie prawie cztery godziny i anulowałem moje jutrzejsze wizyty na całe popołudnie, bo… – urwał i odetchnął głębiej, tym razem już na poważnie, bo zorientował się, że znów się zagalopował. – Phil, moim zdaniem ta jej amnezja sięga jeszcze dawniej, jest o wiele bardziej rozległa i jednocześnie… ona tym żyje, co stoi w sprzeczności ze wszystkimi teoriami psychologicznymi.

– Żyje tym? Możesz konkretniej?

Po tonie głosu Phila doktor Anders poznał, że przyjaciel słucha go uważnie.

– No właśnie nie mogę. Pierwszy raz w mojej karierze nie mogę. Sześć lat temu razem z mężem niemal z dnia na dzień rzucili wszystko i wyjechali z Anglii do Australii i to byłby klasyczny przykład fugi dysocjacyjnej, ale tu się wszystko komplikuje. Pomijając fakt, że to by znaczyło, że doświadczyli jakiegoś szoku jednocześnie i ich umysły zareagowały dokładnie tak samo, co już samo w sobie jest niemożliwe, ludzie w takim stanie mają amnezję całkowitą, a nie częściową. Po trzecie wyparcie polega na całkowitym odrzuceniu przeszłości, ona zaś… oni, bo jej mąż, z tego, czego się dowiedziałem, reaguje podobnie, więc oni jej szukają.

– Na przykład?

Doktor Anders zerknął na notatki, które porobił w czasie seansu. Było kilka przykładów, które mógł podać Philowi, ale jeden z nich był zdecydowanie lepszy niż reszta.

– Grange, Granger. Moja pacjentka przyznała w rozmowie przed seansem, że prezentuje fiksację na tle tego słowa. Nie tylko z mężem ponoć niemal w ciemno wybrali mieszkanie w miejscowości Grange, na Grange Road, ale podoba im się to nazwisko. Tak nazywa się ponoć jakaś dziewczyna, która mieszka w ich domu w Londynie. Lecz kiedy zacząłem badać jej podświadomość metodą bodziec – reakcja, okazało się, że aż kipi w niej od tego słowa. Trwa to co najmniej 30 lat, dotyczy wszystkich aspektów jej życia i, czego jeszcze w życiu nie widziałem, jest to fiksacja pozytywna. Inne zaskakujące reakcje dotyczyły owego dziecka. Ona boi się, że to było niechciane dziecko i zaraz po porodzie oddała je komuś lub urodziło się martwe, ale faza testów jej podświadomości pokazuje bardzo pozytywne, personalne reakcje na ciążę i poród, ale również na bycie matką. Zupełnie jakby przez to przeszła. Testując reakcje na płeć stawiam na dziewczynkę. Zrobiłem z nią mapę słów i myśli i znalazłem pełno innych, które wzbudziły pozytywne reakcje, ale które nic jej nie mówiły po wyprowadzeniu z transu.

Doktor Anders skończył swoje „kilka słów”, zamilkł i przez chwilę po drugiej stronie słuchawki panowała cisza.

– Ciekawe – przyznał w końcu Phil. – Co przypuszczasz?

– To nie jest ani wyparcie na skutek szoku sprzed 30-tu lat ani fuga dysocjacyjna na skutek szoku sprzed sześciu lat. Jestem pewien, że oni to dziecko mieli, wychowali je i wszystko było w porządku. I sześć lat temu ktoś wyprał im pamięć. Nie mam na myśli regresu hipnotycznego, Phil, ale dokładnie to, co powiedziałem. Jej mąż jest byłym wojskowym, brał udział w misjach specjalnych i przypuszczam, że poddano ich praniu mózgu przy użyciu substancji psychoaktywnych i na siłę wypchano do tej Australii. Zrobiono to bardzo nieudolnie, ograniczając się tylko do kory nowej, która odpowiedzialna jest za przechowywanie wspomnień, ale nie tknięto mózgu ssaczego, który odpowiada za emocje i reakcje obronne organizmu. To by tłumaczyło, czemu podświadomość mojej pacjentki aż kipi od reakcji na coś, co nie znajduje potwierdzenia we wspomnieniach. I wyjaśnia czemu ona i jej mąż ciągle wracają do przeszłości. Ale tego jej oczywiście nie powiedziałem.

Tym razem cisza po drugiej stronie była jeszcze głębsza.

– Cholera – mruknął Phil. – W czym mam ci pomóc?

– Chcę jutro przetestować pewien scenariusz i chciałbym, żebyś sprawdził jej reakcje tą twoją metodą opadającej ręki.

Metodę opadającej ręki – jak ją nazywał doktor Anders, Phil używał codziennie do testowania połączeń między dwoma punktami energetycznymi. Polegała na dotykaniu jednego końca połączeń, następnie drugiego i leciutkiemu popychaniu w dół uniesionej, zgiętej w łokciu ręki pacjenta. Jeśli dane połączenie było zepsute czy zerwane, ręka opadała, jeśli zaś działało, pozostawała w górze. Znana i popularna w kulturach wschodu, budziła wiele nieufności na Zachodzie, ale żaden z pacjentów Phila po wyjściu z jego gabinetu nie miał wątpliwości, że działała.

W analogiczny sposób Phil odkrywał podłoże problemów zdrowotnych pacjentów – zadając sondujące pytania, na które nawet nie potrzebował odpowiedzi, potrafił po reakcji ich organizmu ocenić, czy jego podejrzenia są słuszne czy nie.**

I dokładnie o to chodziło Andersowi. Zamierzał pogrążyć panią Wilkins w bardzo głębokiej hipnozie, zacząć opowiadać jej, że miała córkę, że z mężem znali kogoś o nazwisku Granger i kierując się reakcjami jej organizmu zobaczyć, dokąd go to zaprowadzi.


* – tak naprawdę to ratusz został zniszczony w 41 szym roku i teraz istnieje Biuro Administracji Terytorium Północnego, ale na potrzeby tego ficka zostawiłam „ratusz”. O wiele łatwiej się tak czyta 😉

** z doświadczeń osobistych

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 16Goniąc Szczęście Rozdział 18 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz