Goniąc Szczęście Rozdział 13

Londyn, 21:50

 

O tej porze na ulicach nie było dużego ruchu i niecały kwadrans później Beth była już pod domem. Drzwi na klatkę schodową nie wiedzieć czemu były otwarte, winda jak na zawołanie stała na parterze, zaś gdy wyszła na podest na trzecim piętrze, zobaczyła siedzącą na schodach znajomą sylwetkę.

– Mathias!!! – zawołała, bez mała podbiegając do niego.

Mathias zerwał się na jej widok i przytulił do siebie. To jak najbardziej odpowiadało jego planom.

– No i jak było? Udało się?

– Tak! Ale to nie ważne! – Beth wyszarpnęła z torebki klucze. – Mam coś dla ciebie!

Z podekscytowania i nagłej, zwariowanej radości nie mogła trafić kluczem do zamka, a gdy jej się już udało, okazało się, że to nie ten i nie może go przekręcić.

Mathias zasłonił sobą klamkę i stuknął różdżką w zamek.

– Alohomora – oboje usłyszeli stuknięcie zasuwy, więc otworzył przed Beth drzwi i gestem ustąpił pierwszeństwa. – Wygląda na to, że to coś wyjątkowego?

Beth z rozpędu zapaliła światła w salonie i w kuchni, rzuciła torebkę na kanapę i złapawszy program Sympozjum, otworzyła go na początku listy zaproszonych gości.

– Popatrz – wskazała palcem Monikę Wilkins. – Chyba znasz tę panią.

Mathias już chciał powiedzieć jakiś komplement na temat jej paznokci, o które się tak bała, ale na widok imienia i nazwiska zamarł. Imienia, nazwiska, kraju i specjalności.

– Merlinie przenajświętszy – wymamrotał, wrócił wzrokiem na początek linijki i przeczytał ją jeszcze raz. I jeszcze raz.

– Pomyślałam dokładnie to samo. Oczywiście to może być przypadek, ale… to musiałby być niesamowity zbieg okoliczności.

Mathias z olbrzymim wysiłkiem oderwał wzrok od listy.

– Australia to duży kraj. Ale zgodzę się, że prawdopodobieństwo, żeby znalazła się jeszcze jedna kobieta, która ma takie same imię i nazwisko i specjalizację jest… niewielkie.

– Wiesz, jak ona powinna wyglądać? Ona lub jej mąż, bo z tego, co wiem, niektórzy są z osobami towarzyszącymi.

– Nie wiem, czy bym ich poznał. Hermiona pokazywała kiedyś rodzinne zdjęcia, ale sprzed wielu lat.

– Jeśli widziałeś tylko raz stare zdjęcia, to na pewno żadnego z nich nie rozpoznasz – zaprzeczyła Beth. – Najlepiej byłoby, gdyby to Hermiona mogła ją zobaczyć.

Mathias również tak uważał, ale też nie chciał robić dziewczynie nadziei. I natychmiast przyszło mu do głowy rozwiązanie.

– Już wiem, co zrobimy – kiwnął głową. – Ustal jutro, kiedy można ją spotkać i gdzie, a ja pod jakimś pretekstem ściągnę tam Hermionę.

– Najprościej będzie, jak wróci do hotelu – Beth zdjęła żakiet i odwiesiła go na oparcie krzesła. – Sprawdzę jutro, do kiedy ma zarezerwowany pobyt i w jakim jest pokoju.

Pod spodem miała dopasowaną sukienkę bez rękawów, zapinaną na plecach. Zaledwie kilka godzin wcześniej Mathias pomagał jej zapiąć ciasny suwak i już wtedy krew wrzała mu w żyłach, ale udało mu się opanować. Eliksir szczęścia eliksirem szczęścia, ale nie chciał ryzykować, że ją zdenerwuje albo ją zdekoncentruje.

Wtedy. Teraz możesz dekoncentrować ją do woli…

– Jesteś moim Patronusem – powiedział, ujmując ją za ręce i przyciągając lekko ku sobie.

Beth popatrzyła w błyszczące błękitne oczy i dostrzegła w nich zachwyt i coś jeszcze. Coś, czego nie umiała nazwać, ale wyraźnie czuła całą sobą. Coś pierwotnego, nieokiełznanego, co sprawiło, że przeszedł ją dreszcz i całe jej ciało wygięło się ku niemu. I naraz z całą pewnością wiedziała, co się za chwilę stanie.

– Co to… znaczy? – spytała słabo.

– Jesteś moim szczęściem – Mathias zsunął wzrok na jej usta.

Nie umiała powiedzieć, czy to on pochylił się ku niej, czy ona ku niemu. W nagle zapadłej ciszy słyszała tylko gwałtowne pulsowanie w głowie, wyjątkowo głośne tykanie zegara i… Poczuła jego ciepły oddech tuż przy uchu, najlżejsze muśnięcie, niczym pocałunek wiatru na policzku… i dotyk jego gorących warg na swoich.

Nareszcie.

 

 

Wschodnie Wybrzeże – Okręg Cairns

9-ta rano

 

Najwięcej adresów do sprawdzenia było oczywiście w Cairns. Gdy Hermiona aportowała się pod pierwszym z nich, jej lewa ręka odruchowo powędrowała do kieszonki sukienki i natychmiast wyczuła pulsujące ciepło. Równocześnie jego przyczyna zdjęła rękę jej z ramienia i odsunęła się.

Hermiona krótką chwilę rozglądała się dookoła, prześlizgując wzrokiem po mijających ich, całkowicie nieświadomych ich obecności ludziach, odnalazła wejście do gabinetu dentystycznego i przyjrzała się otwartym oknom.

– Nic – potrząsnęła głową.

Severus nie odpowiedział, tylko wskazał wzrokiem listę z adresami. Następna była przychodnia kilka ulic dalej, więc rzuciła Fundole i deportowała ich tam z cichym pyknięciem.

Budynek był olbrzymi i stał w niejakim oddaleniu od bramy, przed którą się pojawili, ale nawet stąd można było dostrzec dziesiątki pomieszczeń na każdym piętrze – z pewnością pracowało tu pełno lekarzy różnych specjalności.

Hermiona zmrużyła oczy, by lepiej widzieć i jakaś jej część zamarła w nadziei, że poczuje nagły gorąc na biodrze i oszałamiającą i jakże znajomą pewność siebie, ale równocześnie ta druga część zapragnęła, żeby to nie nastąpiło. Nie teraz. Nie tak szybko – szepnął cichutki głosik w jej głowie. Później.

???!!! Zwariowałaś!! pomyślała ze zgrozą.

Musiała mieć zapewne dziwną minę, bo Severus obrzucił ją uważnym spojrzeniem i zmarszczył brwi, co pogłębiło pionową kreskę między nimi i nagle przegnało jakiekolwiek racjonalne myśli. Mogła tylko na nią patrzeć i myśleć, że to była ta sama miękka, udręczona kreska, którą wczoraj całowała.

Ale to nie było tylko wspomnienie, lecz i pokusa. Jej wyobraźnia, ośmielona nocnymi marzeniami, natychmiast podsunęła jej wizję, co byłoby, gdyby odważyła się zsunąć usta niżej… i Hermionie zrobiło się słabo.

– Nnic.

Czując, jak się rumieni, czym prędzej opuściła wzrok. To był również zakazany owoc, szczególnie, że miała przed sobą Mistrza Legilimencji.

– Nie jestem przekonany, że stercząc tu i gapiąc się na swoje buty zdążysz sprawdzić resztę adresów, lecz może się mylę – powiedział jadowicie Severus.

Nagły ostry ton trochę ją otrzeźwił i Hermionie udało się skupić.

– Chciałam się upewn… – odetchnęła głębiej i dodała. – Ale to nie to. Możemy kontynuować.

Trochę niezręcznie przekręciła listę z adresami w stronę Severusa i pokazała mu następny.

– Kervin Street jeden.

Ledwie Hermiona obróciła się na pięcie i ludzie, samochody, wszechobecne reklamy i błękit nieba rozmyły się w kolorową smugę, już pojawili się kawałek dalej, otoczeni innymi ludźmi, samochodami i innymi reklamami.

Hermiona znów odczekała trochę, by upewnić się, że to nie tu, że to nie teraz, wybrała kolejny adres, znów rzuciła Fundole i znów obróciła się na pięcie…,

W ten sposób rozpoczęła się szalona podróż w pogoni za bliskimi, za szczęściem, niby podobna do wczorajszej, ale zarazem tak inna. Gabinety dentystyczne, kliniki, szpitale, większe i mniejsze przychodnie znów zaczęły migać jej przed oczami jak klatki jakiegoś dziwnego filmu bez głównych bohaterów, bez akcji i bez dialogów, znaczone chwiejnym śladem palca sunącego po mugolskim papierze, tym samym pulsującym ciepłem Kamienia i dwiema różnymi nadziejami.

Za każdym razem Hermiona rozglądała się w poszukiwaniu znajomej twarzy, ale łapała się na tym, że sama już nie wie, którą chce zobaczyć, bo choć rozsądek podpowiadał jej, że ma patrzeć w dal, przed siebie, wszystko w niej szukało czarnych, postrzępionych włosów, czarnych oczu i zakrzywionego, najpiękniejszego na świecie nosa i tego, co ze sobą niosły.

Niektóre adresy były tuż obok, inne trochę dalej, lecz wciąż blisko, więc z początku niemal nie czuli nieprzyjemnego uczucia towarzyszącego teleportacji, jednak gdy zjawili się pod dwunastym adresem, Hermionie dopiero po kilku sekundach udało się odetchnąć i skupić na odczuciach.

– Pyne Street – potrząsnęła w końcu głową, pokazując następny.

– Sklep?

– Z wyposażeniem dentystycznym. Może tam bywają.

Severus rzucił Fundole, aportował ich na Tyne Street i tym razem ucisk na całe ciało był tak mocny, że Hermionę aż zemdliło. Odruchowo wyprostowała się mocniej i odgięła głowę do tyłu. Kamień w dalszym ciągu był tak samo ciepły, jak wcześniej.

I dobrze.

Boże. Idiotka.

Niech i tak będzie. Później.

Hermiona nieświadomie wyszarpnęła rękę z kieszeni i przycisnęła ją do krtani i Severus spojrzał na nią, zaniepokojony. Ten gest przypomniał mu żywo inny, gdy w Spinner’s End zaczęła się dusić i próbowała rozdrapać sobie gardło. Teraz ściskała w niej kamień, więc… Czyżby???

Ale dziewczyna… Kobieta milczała.

– Czujesz coś? – wyrwało mu się zupełnie wbrew jego woli. Owszem, nie należał do cierpliwych, ale tym razem zamierzał pozwolić jej powiedzieć mu to samej. To znaczy tak to sobie zaplanował.

Hermiona tylko odetchnęła głębiej, w taki trochę desperacki sposób. Coś było nie tak. Cholera.

– Hermiono? – obrócił ją ku sobie.

– Poczekaj – Hermiona potrząsnęła głową, odetchnęła jeszcze raz i dopiero wtedy otworzyła oczy. – To nie tu. Nie ma ich. Nic nie czuję.

– Jesteś pewna?

Severus spojrzał wymownie na jej zaciśniętą pięść, Hermiona otworzyła ją i oboje popatrzyli na nieforemną bryłkę poprzecinaną pęknięciami i żyłkami kwarcu.

– Ponoć ma zareagować, jak znajdziesz się koło nich.

Na rozgrzaną, tętniącą miłością nieforemną bryłkę, która, Hermiona mogła przysiąc! pulsowała w widoczny sposób.

O Boże…

– Oach nie. Po prostu źle się poczułam – zdobyła się na słaby uśmiech i zmusiła się do tego, by powoli, spokojnie schować go do kieszonki. Ufff!

Severus posłał jej zaniepokojone spojrzenie, więc dodała:

– To pewnie po tych aportacjach. Zemdliło mnie i… wszystko nadal kręciło się w głowie. – Żeby nic nie zauważył. Nie zwrócił uwagi. – I nie mogłam oddychać. Nie wiem, jak ty… Może dlatego, że jesteś mężczyzną… Pewnie tak…

Urwała, bo sama już nie wiedziała, o czym mówi.

Severus skrzywił się i rozejrzał dookoła w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mogliby usiąść.

Sam doskonale znosił teleportacje, więc sądził, że Hermiona wytrzyma znacznie więcej, ale najwyraźniej się mylił. Być może zawsze miała z tym jakieś problemy. Albo to jakaś reakcja na to, co ten cholerny sukinsyn jej zrobił. Na nagłe postarzenie się o 12 lat czy na ten jego… Dar.

– Daruj sobie dokładną analizę mojej osoby – uciął. – Musisz chwilę odpocząć.

– Dziękuję. Złość się, gryź, cokolwiek, byle dalej od Kamienia.

Dookoła nie było żadnej ławki, ale kawałek dalej, pod jakimś drzewem z olbrzymimi różowymi kwiatami Severus dostrzegł duży głaz.

– Tam – kiwnął głową w tamtym kierunku.

Głaz nie był zbyt wygodny, więc Hermiona przysiadła na samym brzegu i podparła się nogą. I w popłochu szukała jakiegoś INNEGO tematu do rozmowy.

Gdzieś niedaleko musiało być morze i przystań dla jachtów, bo co mocniejsze podmuchy wiatru niosły jego szum, głośne krzyki mew i rytmiczne podzwanianie mocowań do żagli. Bez trudu mogła sobie wyobrazić rząd mniejszych i większych łodzi przycumowanych do nabrzeża, bo swego czasu jej ojciec chciał kupić jakąś by pływać po Tamizie i często wybierali się do portu.

Jacht… Podróże! Teleportacja!!

– Czytałam sporo o teleportacji, ale nigdzie nie znalazłam informacji, kto i kiedy ją wynalazł – powiedziała niewinnie. – Wiesz może?

Severus oparł się wygodnie o pień drzewa i chwilę patrzył na nią w milczeniu zanim odpowiedział.

– Teleportacja zalicza się do bardzo starożytnej magii. Pierwotnie miała służyć do przenoszenia się do świata bogów, czyli tam, gdzie w żaden inny sposób dostać się nie można. Potem nasi przodkowie zaczęli używać jej również do podróży na duże odległości.

– Myślałam, że to tego potrzebna jest różdżka?

– Dlaczego?

No tak, wdając się w rozmowę z Severusem nie należało liczyć na bezmyślne pogaduszki. Jeśli zdecydował się wziąć w niej udział, oczekiwał dyskusji na poziomie i Hermiona nie śmiałaby nawet odpowiedzieć czegoś w stylu „Nie widziałam nigdy, by ktoś deportował się bez”. Natychmiast spróbowała się skupić na jego pytaniu i odruchowo przygryzła lekko usta.

– Do aportacji nie potrzeba zaklęcia… więc w tym wypadku różdżka nie jest przekaźnikiem magii, ale pozostaje przecież jej ośrodkiem…?

Severus pokręcił przecząco głową, ale gdy przez dłuższą chwilę nie powiedziała nic więcej, powiedział:

– Gdybym przy jednym stole postawił czarodzieja i mugola i kazał im warzyć jakikolwiek eliksir, jednemu wyszłaby substancja magiczna, a drugiemu kolorowa woda. Wyjaśnij mi, czemu?

– Ponieważ… – zaczęła i nagle przypomniała sobie jego słowa z pierwszej lekcji i wszystko stało się jasne. – To proste! Magia zawsze bierze się z nas. I tylko wynajdując różdżki do rzucania zaklęć zmieniliśmy zupełnie ich charakter, przez co różdżki stały się niezbędne.

Severus bardzo powoli skinął głową.

– Odpowiedź poprawna, ale niestety godna pana Pottera lub pana Weasleya. Możesz mi powiedzieć, co się z tobą dzieje?

– Musiałam chyba upaść na głowę – przyznała Hermiona z uśmiechem. – Zgroza ogarnia. Przecież nie tylko do eliksirów nie używa się różdżek. Jest jeszcze astronomia, w której magia przychodzi przez gwiazdy i planety, numerologia, zielarstwo…

Mogła dodać do tego wróżbiarstwo, ale uznała, że nie był to… odpowiedni temat. Tak samo jak postanowiła nie cytować jego słów z pierwszej lekcji. Nie wiedzieć czemu nie chciała przypominać, że kiedyś, w odległej o tysiące lat przeszłości, on był profesorem, ona jego uczennicą.

Oczarować umysł i usidlić zmysły… Nawet nie wiedział, jak bardzo miał rację!

– Wyjątkowo złożę to na karb twojego obecnego stanu – ocenił Severus. – Ale nie chciałbym, żeby trwał on dłużej.

– Ja również. Ale jeszcze jedno pytanie, skoro chwilowo jestem jeszcze upadnięta na głowę – Severus uniósł pytająco brew i równocześnie kącik ust zadrgał mu w uśmiechu. – Czy po moim opisie umiesz powiedzieć, czy wczoraj rano to była teleportacja? Nie poczułam absolutnie nic, zupełnie jakbym w ciągu jednego mgnienia oka znalazła się zupełnie gdzie indziej.

– Sadzę, że zabrał cię do innego… świata. Wymiaru, jeśli chcesz to tak nazwać – przyznał niechętnie Severus.

Obojgu natychmiast skojarzyło się to z przejściem do pracowni Rayleigh i przywiodło na myśl najgorszy koszmar tamtych chwil. Severus w jednej chwili przypomniał sobie, jak – wtedy Tylor otworzył Przejście, a on musiał zostawić Hermionę na pastwę Gratusa, Hermiona przez sekundę widziała morze płomieni, ale zaraz zastąpił je wyimaginowany obraz Severusa całującego Rayleigh.

Czym prędzej otrząsnęła się i przyjrzała mężczyźnie stojącemu niedaleko. Kilka kosmyków włosów osunęło mu się na twarz, niczym muśnięcia czarnego wiatru, miękki cień drzewa sprawił, że jego bladość stała się pięknością, jasny świat dookoła przeglądał się w czarnych oczach jak słońce w czystej tafli głębokiego jeziora i Hermiona pomyślała, że nie ma chyba cudowniejszego obrazu na świecie.

Rayleigh była przeszłością. A on był teraz z nią.

I o wiele mocniej niż do tej pory zapragnęła, żeby To nastąpiło Później. Nie teraz.

– Na pewno masz rację. W końcu początek zawsze bierze się z… ze starożytności – powiedziała. Mówiła cokolwiek, byle mówić i móc choć jeszcze chwilę patrzeć na ten boski widok.

Severus skrzywił się i oderwał od drzewa.

– Najwyraźniej czujesz się już lepiej, skoro zaczynasz filozofować, więc idziemy dalej. I daj mi tę listę, od teraz tylko ja nas aportuję.

Hermiona podniosła się i podała mu kartkę.

– Ja też mogę, już mi przeszło.

– Przestań – uciął. Jeszcze tylko brakowało, żeby któreś z nich się rozszczepiło.

Sięgnął do jej ramienia, ale Hermiona wyciągnęła ku niemu rękę.

– Tak przynajmniej się nie pogubimy.

Severus już miał ochotę złapać ją za łokieć, ale lekki podmuch wiatru przyniósł ulotny zapach, który stał się jego ulubionym i złamał się. Zacisnąwszy usta, ujął jej dłoń i czym prędzej deportował ich stamtąd.

Być może miała rację, być może lekkie trzymanie ramienia mogło nie wystarczyć. Być może trzymanie za rękę było bezpieczniejsze… Och, z pewnością miała rację, ale jego problemem nie było to, jak ma ją trzymać, ale ona sama.

Gdy po śniadaniu zeszła dziś z góry, ubrana w dopasowaną, podkreślającą kształty czarną sukienkę tuż za kolana, musiał przywołać całą silną wolę, żeby oderwać od niej wzrok.

Wczoraj rano co prawda też miała na sobie sukienkę, ale wczoraj rano… wczoraj rano była dziewczyną. Dziś kobietą. Piękną, zmysłową i, o Merlinie, pełną seksu kobietą. Był w każdym jej geście, w każdym ruchu, oddechu i aż skręcał trzewia i nawet przez oszołomiony umysł przemknęła mu myśl, że jakimś cudem zabrała od niego eliksir intensyfikujący i właśnie go wypiła, bo tak niewiele różniła się od tej Hermiony, przed którą się kłaniał.

Lecz eliksir działał tylko kilka minut, a tymczasem nawet teraz musiał zmuszać się, żeby… cholera, żeby się na nią nie gapić! Bo za każdym takim razem dobitnie czuł się mężczyzną!

Dlatego przed chwilą wdał się w rozmowę. Na widok jej sylwetki znów zrobiło mu się gorąco i już zamierzał ją zbyć albo na nią fuknąć, kiedy pomyślał, że może to go zajmie i choć na chwilę zajmie się  czymś innym.

Teraz czas było wrócić do poszukiwań. I skupić się, bo jak tak dalej pójdzie, to przez ciebie oboje się rozszczepicie.

Sprawdzili kolejne sześć adresów i na tym lista w Cairns się skończyła, więc Hermiona poszła spytać o największe centrum handlowe i urząd miasta, a Severus poddał się i oparłszy się o ścianę jakiegoś budynku, przez chwilę śledził wzrokiem jej sylwetkę.

– Centrum handlowe jest ledwie dwie przecznice stąd – powiedziała Hermiona, podchodząc do niego kilka minut później. – Jak to powiedział ten chłopak, którego pytałam: „rzut bumerangiem stąd”. A po drodze jest informacja turystyczna, więc może po prostu się przejdziemy?

Severus skinął głową, więc ruszyła we wskazanym kierunku i jednocześnie skupiła się na przyciskaniu lewej ręki do biodra. Bo chyba jak na złość ciągle sięgała do kieszeni, całkowicie nieświadomie, nawet tuż przed chwilą.

Po samych aportacjach chodzenie okazało się czystą przyjemnością, choć ulica po obu stronach była skąpana w słońcu. Poza tym, gdy tylko minęli duży, przeszklony budynek, zaraz za nim ujrzeli niewielki, cieszący oczy soczystą zielenią skwer i Hermiona aż wrosła w ziemię na widok niewielkiego stada kangurów.

Zwierzęta schroniły się w cieniu drzew – niektóre leżały na ziemi, inne skubały liście z najniższych gałęzi i zupełnie nie zwracały na nich uwagi. Dopiero gdy mijali je, jeden z nich zastygł i chwilę przeglądał się im uważnie, po czym wrócił do jedzenia.

– Coś cudownego – westchnęła Hermiona, oglądając się jeszcze przez ramię. – Oczywiście czytałam o tym, że one pasą się wszędzie, nawet w dużych miastach, ale to niesamowite zobaczyć je na własne oczy.

Odwróciła się i… Cholera! Złapała się na tym, że znów obraca w palcach Kamień. Na szczęście kilkadziesiąt jardów dalej, po drugiej stronie ulicy dostrzegła znajomy znak informacji turystycznej, więc podała Severusowi różdżkę, jednocześnie dyskretnie wyjmując drugą rękę z kieszeni.

– Potrzymasz? Wejdę tylko zapytać, gdzie jest Urząd Miasta.

– Możesz rzucić Invisus mugoletum.

Invisus mugoletum ukrywało przed mugolami niewielkie przedmioty i Hermiona doskonale je znała, ale jej zdaniem to nie był najlepszy pomysł.

– Lepiej nie. Może trzeba będzie coś tam podpisać i wolałabym mieć obie ręce wolne.

– Nabieram ochoty, żeby wysłać cię do Birriani po torebkę – skrzywił się Severus, chowając różdżkę do kieszonki na piersi.

– Wezmę ją jutro.

– Oświeć mnie, czemu nie wzięłaś jej dziś?

– Bo aportacja z torebką nie jest specjalnie wygodna, więc pomyślałam, że…

– Że będę twoim tragarzem, tak? Genialny pomysł. Równie genialny jak oddawanie różdżki. Nie znam nikogo innego, kto robiłby to z taką ochotą.

Hermiona uśmiechnęła się do niego słodko.

– Jak widzisz, mam do ciebie absolutne zaufanie.

– Wzruszające. Lepiej idź, zanim zmienię zdanie – pogonił ją i odwrócił wzrok, żeby nie widzieć, jak odchodzi. Wciąż miał przed oczami podobną scenę sprzed kilku minut.

Nie mając ochoty czekać w pełnym słońcu, które o tej porze zaczęło już palić, Severus przeszedł kilka jardów i stanął pod zacienionym daszkiem jakiejś restauracji niedaleko.

 

 

Metropolia, Urząd Pocztowy – Wielkie Gniazdo

10:30,

 

Riley Morton machnięciem ręki pozdrowił siedzącego w Informacji Freda, który z cierpiętniczą miną zeskrobywał właśnie z biurka ptasie odchody i poszedł prosto do pokoju poczciarzy.

– Hej chłopaki – rzucił, zamykając za sobą drzwi. – Mam trochę pilnego śmiecia.

Nie przestając sortować listów, Johnny kiwnął mu głową, ale Barty, młody chłopak, który dopiero co zaczął pracować, odłożył na bok pióro i uścisnął mu rękę.

– W porządku? Jak się chowa mały Davy?

– Bez obaw! Drze się tak, że aż sąsiedzi zaczęli pytać, czy już zapisaliśmy go do ministerialnego chóru – zachichotał Riley i postawiwszy torbę na stole, wyciągnął pierwszy, dość gruby plik listów. – Pilne.

Barty sięgnął po koperty i zerknąwszy na adresy aż gwizdnął.

– To u mugoli. Wszystko na zachodzie…. To nasi?

– Wątpię, bo musicie przywalić mugolską pieczątkę. Więc chyba to prawdziwi mugole.

– Stało się coś?

– Nie wiem – wzruszył ramionami Riley i położył obok listy z innej przegródki. – Ale wszystko od Coleman, więc cholera wie.

– Jo? – Barty machnął listami w stronę starszego kolegi. – Do mugoli ślemy czym? Mogę wziąć walabie? Jeszcze nigdy nie brałem walabie – zrobił proszącą minę, zupełnie jak małe dziecko.

Johnny uniósł oczy ku górze.

– Walabie, walabie…. Jeszcze żaden kangur cię nie rąbnął piąchą, co? – zerknął na koperty i pokręcił głową. – Nie tym razem. Kakadu dadzą sobie z tym radę. Tylko weź te z drugiej klatki, one są lepiej tresowane i nie drą mordy jak mały Riley’a.

– W takim razie możecie brać byle które, Davy nie ma konkurencji – zaśmiał się Riley i dodał z zaciekawieniem, bo dla niego to też była nowość. – Do mugoli też macie portale?

– Nie wszędzie – odparł Barty. – Jo, co jeśli są daleko od adresów?

– Jak więcej niż 20 kilometrów, to daj im eliksir przyspieszenia – wyjaśnił Johnny. – Tylko nie przedawkuj, jak ostatnio. Ostatnim razem – zwrócił się do Riley’a – dał jednej tyle, że nie wyhamowała przed skrzynką na listy i wrąbała się dziobem w drzwi. Całe szczęście, że to było wśród naszych!

Barty wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu i zabrawszy listy do mugoli, wyszedł do Gniazda.

Gniazdo, czyli ptaszarnia znajdowała się w jaskini na piętrze. Już zbliżając się do wejścia można było usłyszeć harmider, więc Barty rzucił Quiesus i dopiero, gdy dookoła niego zaległa zbawienna cisza, wszedł do środka.

Widok był… nieprawdopodobny. Zawsze, kiedy tu wchodził, Barty nie mógł powstrzymać westchnienia podziwu.

Tuż przed nim, we wszystkie strony ciągnęły się alejki oddzielające dziesiątki olbrzymich klatek, otwartych zupełnie u góry, w których harcowały w najlepsze rozmaite gatunki ptaków. Młode kąpały się w kałużach, stroszyły piórka w promieniach słońca, wpadających przez liczne otwory wykute w wysokim sklepieniu lub ganiały się całymi stadami, dorosłe ptaki zaś wylatywały i wracały do gniazd, wzywane przez poczciarzy czy wracając po dostarczeniu przesyłek, zaś w przerwach skubały donoszone regularnie pożywienie, wiły gniazda na drzewach lub lewitujących konarach, albo  uprawiały tańce godowe.

Bez dwóch zdań, to było ptasie królestwo, w którym czarodzieje stanowili zdecydowaną mniejszość, ale jednocześnie widać było niesamowitą harmonię między przyrodą, ptakami i ludźmi. To była magia w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu. Barty uwielbiał tu przychodzić.

Teraz, tłumiąc niecierpliwość, wstąpił do magazynu. Jednym ruchem rozłożył w wachlarz plik listów, przywołał kilka sztywnych kartek z mugolskimi znaczkami i wybrawszy czerwone, oznaczające priorytet, wskazał je różdżką i zawołał „Adhaerere”! 52 znaczki oderwały się od nich niczym stado motyli i mieniąc się biało-czerwoną wstęgą, śmignęły do prawego górnego rogu każdej z kopert i przylgnęły mocno.

Kolejne zaklęcie i na każdej kopercie pojawił się mugolski stempel, ale to było już o wiele mniej widowiskowe.

Barty szybko sprawdził, jak daleko od każdego adresu znajdował się ptasi portal i wyliczył dokładnie ilość eliksiru, który musiał podać ptakom. Jo miał rację, gdyby tym razem się pomylił i jakiś mugol znalazł czarną papugę wbitą po nasadę dzioba w jego drzwi z listem w łapkach, byłaby draka jak cholera.

Klatki dla czarnych kakadu były całkiem niedaleko. Minął australijskie orły, wspaniałe ptaki o upierzeniu przywodzącym na myśl płonące Feniksy, uśmiechnął się na widok wtulonych w siebie i śpiących słodko sówek (używane były tylko wieczorami i nocą), zatrzymał na chwilę przy ogrodzeniu ptaków kiwi, wyglądających zupełnie jak puszyste, szaro-beżowe kuleczki i minąwszy się z chłopakiem, który wracał do Sali Nadawczej po kolejną porcję listów i paczek, dotarł do czarnych papug.

Do przyzywania ptaków pocztowcy używali specjalnych gwizdków, różnych dla każdego gatunku. Nikt nie miał pojęcia, jak brzmiał ich dźwięk, bo tylko ptaki je słyszały. Teraz ledwie gwizdnął, za ogrodzeniem zakotłowało się i w ciągu kilkunastu sekund obsiadło go duże stado papug.

– Mam dla was coś bardzo pilnego, słoneczka – powiedział, głaszcząc delikatnie pióra najbliższej z nich.

Musiał odłożyć listy na bok, żeby nabrać do pipety eliksir przyspieszający i aż parsknął śmiechem widząc, jak ptaki jak jeden mąż obróciły główki, śledząc ruch jego ręki.

– No więc… Coral Bay, Robinson Street 10 – odczytał, podsuwając zwiniętą w rulonik kopertę jednej z papug. – Otwórz dziobek i powiedz AAA…

Papuga posłusznie otworzyła olbrzymi, zakrzywiony dziób i dała sobie wkropić trzy krople eliksiru, potem z zaskakującą ostrożnością wzięła z jego ręki orzecha, którego dał na zachętę i aż nastroszyła kilka razy czub na główce.

– Wiem, że to lubisz – pogłaskał ją delikatnie Barty. – No dobrze, tylko nie drzyj się, leć szybko i uważaj na siebie

Ptak zacisnął pazurki dookoła koperty i machnąwszy skrzydłami tak mocno, że zwichrzył chłopakowi włosy, wystrzelił w kierunku najbliższego okna.

– Następna. Yuna…

Jedna po drugiej, kakadu odlatywały z listami, aż w końcu nie został ani jeden, a to, co miał na głowie, nie przypomniało w niczym fryzury, którą pieczołowicie układał sobie rano.

Odprowadził wzrokiem ostatniego ptaka i aż syknął, gdy któraś z pozostałych papug uszczypnęła go w palec.

– Och…! – wyszarpnął jej rękę. – Co jest?!

Kakadu kiwnęła dziobem w stronę orzechów i nastroszyła kilka razy czub, ale Barty doskonale pamiętał ze szkolenia, że nie wolno rozpieszczać ptaków pocztowych.

– Nie ma listów, nie ma orzechów – powiedział stanowczo. – Inaczej się rozbestwicie.

I nie zwracając uwagi na, najprawdopodobniej głośne, skrzeczenie niezadowolonych papug kazał im wracać do klatki.

 

 

Gdyby ktoś z was śledził kakadu z listami, zobaczyłby coś niesamowitego.

Wszystkie ptaki wylatywały na zewnątrz, prosto w stronę oślepiającego słońca, niczym czarne pociski wzbijały się wysoko, wysoko w górę, tam gdzie ostry wiatr jeżył im pióra, a temperatura była o wiele niższa i nagle… znikały. W ciągu jednego mgnienia oka.

Jeszcze tylko chwilę ciemne plamki tańczyłyby wam przed oczami, do złudzenia przypominając malejące ptaki ze zwiniętymi skrzydłami… a potem widzielibyście już tylko błękitne niebo.

Pomyślelibyście pewnie, że to złudzenie i widząc kolejnego ptaka, wytężalibyście wzrok, ale on również zniknąłby, dokładnie w tym samym miejscu.

W miejscu, gdzie niebo stykało się z magią.

 

Każda z papug wleciała w ptasi portal z kierunku zachodnim i kilka sekund później wyleciała, ale setki kilometrów dalej. I natychmiast każdy z ptaków, kierując się instynktem i wpojoną przez czarodziejów wiedzą, wybrał najkrótszą, ale wcale nie prostą drogę do miejsca przeznaczenia.

Szyk ptaków się załamał; niektóre wpadły w kolejne portale prowadzące bardziej na północ, inne wprost na zachód, kilka na południe i tak z każdym portalem było ich coraz mniej, aż w końcu każdy z nich został sam.

 

Pierwsza z papug jak strzała wyleciała z ostatniego portalu, jakieś 30 kilometrów od Coral Bay. Zacisnąwszy pazurki dookoła drogocennego listu, błyskawicznie wychwyciła prąd powietrzny, rozłożyła szeroko skrzydła i dała się ponieść w kierunku zachodnim.

Do miasta dotarła niecałe pół godziny później. Zniżyła lot, odnalazła właściwy adres i zanurkowała ostro w kierunku niewielkiego domku.

Tradycyjnie dla tej części kraju skrzynka na listy stała przy drodze, jakieś 50 metrów do domu, razem z pięcioma innymi. Kakadu złapała dziobem list, usiadła bokiem na skrzynce i jednym zręcznym ruchem wsunęła go do środka. Po czym dała upust nudzie i zaczęła zjeżdżać po stromym daszku, podlatywać do góry i zjeżdżać na nowo.

Straszliwy odgłos pazurów drapiących po blasze z pewnością nie zwrócił uwagi ludzi, ale skrzekliwy wrzask na pewno. Gdy do tego papuga zaczepiła się pazurami o kanciasty brzeg skrzynki, zwisła łbem do góry i zaczęła zaciekle dziobać w ścianki, z domu wyszła starsza pani i machnąwszy rękoma, krzyknęła:

– Wendell! Pogoń tą latającą małpę, szybko!

Zza domku wychynął starszy mężczyzna i krzyknął głośno, lecz papuga nic sobie z tego nie robiła. Dopiero, gdy podszedł bliżej i rzucił trzymanym w ręku butem, zaskrzeczała i odleciała na pobliskie drzewo.

Wendell poszedł podnieść buta i, skoro już był przy skrzynce, zajrzał do środka. Prócz gazety, na wierzchu leżał mocno zwinięty list.

– Za grosz szacunku – mruknął pod adresem listonosza, zaciekawiony rozerwał kopertę i zajrzał do środka. – Monika! Jakieś zaproszenie dostaliśmy!

Papuga nastroszyła czub i zadowolona pokiwała energicznie główką na boki. Misja była zakończona, mogła wracać.

 

 

Okręg Cairns, Wschodnie Wybrzeże

Koło 10tej rano

 

Wizyta Hermiony w Informacji Turystycznej trwała koło kwadransa, choć z pewnością potrwałaby o wiele krócej, gdyby mężczyzna, który szukał dla niej adresu Urzędu Miasta, był bardziej zainteresowany swoją pracą niż nią samą.

Nie była to dla niej nowość – choć minęło już tyle lat od zakończenia wojny, do dziś trafiali się tacy, którzy stawiali sobie chyba za punkt honoru uwieść słynną pannę Granger, więc nauczyła się mniej lub bardziej grzecznie ich odprawiać.

Tym razem zajęło jej to o wiele więcej czasu, ale nie dlatego, że nie umiała rozpoznać jego awansów, czy że wyglądał nad wyraz interesująco, lecz dlatego, że… miał koło czterdziestu lat.

To było zupełnie jak objawienie. Jakby ktoś zdjął zasłonę z jej oczu i wreszcie zrozumiała.

Zarówno Severus jak i Tau znali ją jeszcze SPRZED wczorajszego ranka i cały czas traktowali tak samo. Ona sama, choć oczywiście dostrzegła w lustrze zmiany, czuła się tak samo. Jakby nic się nie zmieniło.

Tymczasem zmieniło się wszystko. Bezpowrotnie.

TEN mężczyzna jej nie znał. Po prostu wziął ją za taką, na jaką wyglądała. KIM była.

Dopiero po dłuższej chwili Hermionie udało się opanować zaskoczenie, zdecydowanie odrzuciła jego zaproszenie, schowała do kieszeni małą mapkę Cairns z zapisanym adresem Urzędu Miasta i wyszła na zewnątrz.

– Nawet jakbym była królową wieczoru, to nie ty byłbyś królem, kochany – wymamrotała, zbiegając po schodkach. – To nie ta baśń. Bajka.

Przysłoniła oczy przed ostrym słońcem, które po wyjściu z klimatyzowanego biura dało się jej ostro we znaki i rozejrzała za Severusem. Stał pod ocienionym daszkiem restauracji niemal naprzeciwko, jego ciemna sylwetka odcinała się wyraźnie na tle jasnej ściany.

W jednej sekundzie Hermionie stanęły przed oczami dziesiątki scen, w których stał tak, dumnie wyprostowany, z rękoma splecionymi na piersi, zupełnie niczym król i uśmiechnęła się rzewnie.

Jakie to by było proste, gdyby to była bajka. Znalazłabyś rodziców, on by się w tobie zakochał i wszyscy żylibyście dłuuugo i szczęśliwie. Tymczasem to durna rzeczywistość, w której w Najlepszym wypadku znajdziesz rodziców. Po Severusie cudów się nie spodziewaj.

I tak cud, że jest tu z tobą.

Cud.

Na tę myśl zrobiło się jej jakoś dziwnie, jakby coś zrozumiała i natychmiast zapomniała i zostało w niej tylko wrażenie pustki po tym zrozumieniu. Nieomalże namacalnej, ciepłej jak Kamień pustki, gdzieś koło serca.

?… Cud…?

Hermiona zatrzymała się przy ulicy, przeczekała kilka nadjeżdżających samochodów i rozejrzawszy się prędko na boki, przebiegła na drugą stronę.

– Mam…

– Uważ…!

Czyjś krzyk i ostry pisk gdzieś z lewej zagłuszyły resztę słów, coś dużego, ciemnego mignęło jej tuż przed oczami i aż pchnęło boleśnie do tyłu! Hermiona szarpnęła rękoma przed siebie, sięgnęła w powietrze, byle tylko nie upaść i chyba tylko cudem udało się jej utrzymać równowagę.

Młody chłopak na rowerze zahamował gwałtownie kilka jardów dalej, zwalił na kierownicę, ale natychmiast obrócił do niej.

– Boże! Nic się pani nie stało?!

Nic się nie stało? Hermiona potrzebowała zaledwie sekundy, żeby poczuć brak ciepła w kieszeni. I w ręku!

– Kamień…

Gdzie jest Kamień?! Rozejrzała się rozpaczliwie dookoła. Nie mogła zgubić Kamienia! Omiotła wzrokiem chodnik i czym prędzej spojrzała na ulicę. Jeśli rozjedzie go jakiś samochód…! Boże, to byłby koniec świata!

W tym momencie podszedł Severus i spojrzał na nią z wyraźnym poirytowaniem.

– Nic ci nie jest?

– Kamień. Zgubiłam Kamień. Wypadł mi, jak… – Hermiona machnęła na bok pustą lewą ręką.

Oboje popatrzyli w tamtym kierunku i dostrzegli nieforemną bryłkę kilkanaście stóp dalej. Hermiona odetchnęła z ulgi i wtedy nadszedł inny koniec świata.

Severus dał dwa duże kroki w bok i pochylił się po niego.

– Nie możesz choć trochę uważać? – fuknął, obracając się i zamarł. – Co jest..?!

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 12Goniąc Szczęście Rozdział 14 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz