Sobota, 17 maja,
Londyn, mieszkanie Dudleya,
Po 14-stej
Dudley otworzył drzwi, wpuścił Ginny i wyjrzał na zewnątrz.
– Kukuś nie przyszedł? – zdziwił się. – Nadal jest chory?
Ginny potrząsnęła głową, nadal zatykając uszy. Harry siedział właśnie z jej ojcem w Norze i próbowali złożyć latarkę. Tata znalazł ją w szopie i koniecznie chciał dla nich naprawić, ale nie wiedział, które z tysięcy walających się tam części do niej pasowały.
Co, szczerze mówiąc, jej pasowało. Miała małe pytanko do Dudleya.
– W PORZĄDKU!! JEST ZAJĘTY!!!
Dudley wskazał jej kanapę, po czym zniknął w jakimś pokoju obok. Chwilę później nieziemski hałas się skończył i Ginny powoli wyjęła palce z uszu. Żeby tylko nikt teraz do niego nie przyszedł…
Na szczęście nie musiała długo czekać. Dudley wrócił z bardzo grubą kopertą i jakimś kolorowym pudełkiem.
– Tu macie kartki, na których musicie napisać list – powiedział, kładąc kopertę na stole. – Wydrukowałem wam też adresy ratuszy w większych miastach z zaznaczeniem stref czasowych. Tam jest kilka, niektóre stany zmieniają czas na zimę, inne nie, mówię ci, popieprzone strasznie. A tu macie komórkę. Harry będzie wiedział, jak jej używać.
Wyjął z pudełka jakieś płaskie, czarne pudełeczko z wystającymi guzikami. Na niektórych z nich Ginny dostrzegła cyferki, ale inne nic jej nie mówiły.
– Naładowany, w razie czego ładowarka jest w środku – wyjaśnił Dudley. – Macie najkrótszą kartę i roaming. A tu – obrócił pudełko i pokazał przyklejony kawalątek papieru z kilkoma numerkami – macie mój numer.
– Po co nam to?
– Na wszelki wypadek, jakby coś poszło nie tak. Zawsze jest możliwość, że jedno z nich mógł wpieprzyć rekin lub krokodyl, albo że się po prostu rozwiedli. W ten sposób będziemy mogli być w kontakcie.
Ginny spojrzała z powątpiewaniem na guziczki.
– Jesteś pewien, że Harry wie, co z tym zrobić? Może po prostu będziemy wysyłać sobie listy?
– Mowy nie ma! Nie będzie mi żadna sowa latać i srać na ring!
Na taki argument ciężko było znaleźć sensowną odpowiedź, więc Ginny włożyła pudełko i kopertę do torby i spojrzała uważnie na Dudleya.
– Bardzo ci dziękujemy. Za wszystko – zabrzmiało to strasznie trywialnie, więc dodała. – To naprawdę dużo dla nas znaczy. Szczególnie dla Harry’ego.
– Uważaj, bo jeszcze się zaczerwienię, a w czerwonym mi nie do twarzy.
– Dlaczego to robisz? Pomagasz nam?
Dudley spojrzał na Ginny dużymi oczami, nagle zdezorientowany, po czym na nowo się uśmiechnął.
– Ktoś musi. A skoro mój umysłowo upośledzony kuzyn, który przedłożył nowoczesny świat nad świeczki, sowy i ptasie pierze do pisania, nie może, to padło na mnie.
Ginny pokręciła z uśmiechem głową. Dudley mógł się wygłupiać, ale ona doskonale wiedziała, co czuje.
– Mówię poważnie, Dudley. Wiem, że był czas, kiedy… nie układało się zbyt dobrze między wami. A teraz widzę, że naprawdę chcesz nam pomóc. Że ci na tym zależy. Chciałabym po prostu wiedzieć, dlaczego – spoważniała i dodała. – I nie próbuj zaprzeczać, mój… moja praca polega na odczytywaniu uczuć innych i jestem w tym naprawdę dobra.
Dudley również spoważniał i uczynił gest, jakby się poddawał.
– Chcesz poważnie? Czemu nie. Po prostu pamiętam, że uratowaliście życie mi i moim starszym. Siedziałem u Dedalusa dziewięć miesięcy i słuchałem, co mówili ci, co wpadali od czasu do czasu. Więc wiem, co by nas spotkało. A przecież nie musieliście nas chronić. Może w waszym świecie wojna i tego typu sprawy to normalka, ale tu nie. W moim świecie to coś… – odwrócił wzrok gdzieś na podłogę koło Ginny – wyjątkowego. Więc załapałem, że jesteśmy po tej samej stronie. A w życiu, jak w sporcie, ekipa to ekipa. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – zaśmiał się, jakby chciał zbagatelizować to, co powiedział. – Ale może mi było łatwiej, bo nie wlokłem za sobą tego całego bagażu, co moi starsi. Wiesz, faworyzowania siostry mojej starszej przez rodzinę, waszego dyrektora, który też ją olewał, czy tego kumpla siostry matki.
Do szczerości i życzliwości dołączyło zażenowanie i Ginny uznała, że to jej wystarczy. I faktycznie, gdy Dudley podniósł głowę, czerwienił się aż po same uszy.
– Dziękuję jeszcze raz – powiedziała i klepnęła go mocno w ramię. – Za adresy, za schowek i za wyjaśnienia.
Dudley potrzebował dobrej chwili, żeby załapać, o co chodzi.
– Schowek! – zachichotał. – Kurde, zabiłaś mnie! Komórkę, nie schowek! Chodź, odprowadzę cię na dół, bo jeszcze zaczniesz się chować i co będzie? Geez. Schowek…
Sobota, 17 maja,
Londyn, Ascalon Street nr. 5, mieszkanie Beth
Około 17-tej
Mieszkanie Beth znajdowało się na drugim piętrze czterokondygnacyjnego budynku. Było małe, przytulne i jak dla Mathiasa, pełne zupełnie mu nieznanych, niesamowitych przedmiotów. Może dlatego lekka trema, jaką odczuwał z powodu spotkania w JEJ domu, niemal natychmiast wyparowała i podczas, gdy Beth robiła im herbatę, rozglądał się dookoła w podziwie. Bardzo spodobały mu się kolorowe nieforemne kule poruszające się w lampie żelowej i radio, mrugające światełkami. Przez jakiś czas przyglądał się nieufnie elektronicznemu zegarkowi i porównywał go ze swoim. Ale najbardziej zachwyciła go lodówka. Beth otworzyła ją, żeby wyciągnąć mleko, Mathiasa owionęło chłodne powietrze i oczy otworzyły mu się szeroko, ale czym prędzej się opanował.
– Zapomniałaś zgasić światło – zwrócił jej uwagę.
– Samo zgasło – odparła i podała mu cukierniczkę. – Zapala się, jak otwierasz drzwi i gaśnie, jak zamykasz.
Mathias spojrzał z niedowierzeniem na lodówkę, na nią i znów na lodówkę.
– Naprawdę? Skąd wiesz? Weszłaś tam już kiedyś?
Beth uśmiechnęła się szeroko i przyszło jej do głowy, że od czasu, gdy poznała Mathiasa ciągle to robi. I w czwartek i wczoraj wieczorem i dziś w południe… i teraz… Jakby wszystko stało się prostsze, łatwiejsze i nabrało kolorów. Chyba jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa, jak w ciągu ostatnich trzech dni.
A przecież będzie jutro, pojutrze…
Odstawiła tacę z herbatą, otworzyła lodówkę i pokazała mu wystający z boku guziczek.
– Tak działa lodówka. Zobacz, jak zamykasz drzwi, to ten guziczek się chowa. I wyłącza światło – nacisnęła go palcem i światło zgasło.
Mathias pochylił się, żeby przyjrzeć się z bliska mechanizmowi i Beth poczuła wyraźnie zapach męskich perfum. Drzewa sandałowego, może piżma? Nie umiała powiedzieć, czym dokładnie pachniały, ale uśmiech spełzł jej z twarzy i zrobiło się jakoś słabo… Jak dla niej, mogliby stać tu cały wieczór.
– Lodówka – powtórzył za nią Mathias. – Ładnie ją wytresowałaś.
Romantyczny moment prysł w jednej sekundzie i Beth wybuchnęła śmiechem.
– Chodź – zamknęła drzwi i sięgnęła po tacę. – Zaraz tu zamarzniemy.
Usiedli na kanapie i Beth podała mu niewielką błyszczącą broszurkę.
– XVI Sympozjum Światowego Stowarzyszenia Lekarzy – odczytał na głos Mathias. – Ładnie brzmi.
– Profesor Neumann nazywa to międzynarodowym zlotem czarownic. Gdyby tylko wiedział…
– Marzy mu się. Zamierza zjawić się z miotłą i czarnym kotem?
Beth westchnęła i przechyliwszy się przez oparcie kanapy sięgnęła po spory plik papierów.
– Nie, zamierza się z tego wymigać. I mam za niego wygłosić mowę powitalną. Więc się tego uczę.
Mathias spojrzał na malutkie literki i przekartkował pierwsze strony.
– Tego wszystkiego? – spytał z wyraźnym podziwem w głosie. – To będzie długa mowa!
– Na szczęście nie, tylko cztery strony. Reszta to program sympozjum i lista zaproszonych gości.
Już pierwsze zdania brzmiały… strasznie po mugolsku, więc Mathias przerzucił kilka kartek i zaczął przyglądać się programowi. Z tego też nie zrozumiał za wiele, ale nagle w oczy wpadło mu znajome słowo.
– Stomo…talogia. To znam.
– Pewnie z opowiadań tej dziewczyny, o której mi przedwczoraj mówiłeś?
– Hermiony – potwierdził Mathias. – Nie rozmawialiśmy na ten temat zbyt często, to dla niej nadal bardzo bolesny temat, ale pamiętam, że kiedyś tłumaczyła mi, czemu czasem nazywa swoich rodziców stomo…mo…logami, a czasem dentystami.
Beth usiadła trochę bokiem i spojrzała na program, ale zamiast niego oczyma wyobraźni zobaczyła młodą kobietę w brudnych, porwanych ubraniach, poczochranych włosach i śladach krwi na twarzy i rękach. Tak sobie ją wyobraziła, gdy Mathias opowiadał jej w czwartek o czarodziejskiej wojnie.
– Biedaczka. To straszne, że do tej pory nikt ich nie odnalazł.
Wyglądała na naprawdę przejętą, więc Mathias dotknął jej ramienia.
– Nie smuć się. – powiedział pocieszająco. – Harry postanowił się tym zająć, a jemu zawsze się udaje.
Beth otworzyła usta, ale nie odważyła się odezwać. Jego dotyk był niewiarygodnie delikatny. Jak… pocałunek motyla. I jednocześnie parzył. Gdyby mogła przysunąć się choć odrobinę…
I dokładnie w tym momencie zadzwoniła jej komórka. Nie musiała nawet sprawdzać, kto dzwoni, poznała po melodii. Profesor Neumann! Nie mógł już lepiej wybrać…!!
– Przepraszam cię – mruknęła niechętnie.
Mathias przez chwilę przyglądał się Beth rozmawiającej z czarnym, płaskim pudełkiem. Widział już to wiele razy, ale pierwszy raz z bliska i wyglądało to niesamowicie. I gdy Beth milkła, słyszał jakiś cichy głos, jakby ktoś mówił do niej przez to pudełko.
Naraz Beth spojrzała w jego kierunku, więc nie chcąc wyjść na wścibskiego, czym prędzej wrócił do przeglądania papierów. Chwilę oglądał program, odnalazł listę gości z różnych krajów świata i zaczął czytać. Nazwy specjalności nic mu nie mówiły, różne skróty przed imionami i krótki opis osiągnięć naukowych też nie, ale zaintrygowała go jej długość. Miała ponad trzy strony drukowane drobnymi literkami.
To naprawdę międzynarodowy zlot czarownic! Algieria, Abdelaziz Hauarri… Argentyna, Juan Mendez… Maria Ines Barbosa Gonzales de Sousa… Australia, Keith…
– Jeszcze raz przepraszam – poczuł, jak kanapa ugina się i natychmiast stracił zainteresowanie papierami. Zdecydowanie wolał kobietę obok niego. – To był profesor Neumann.
– W tym pudełku? – Mathias zerknął na nie i odłożył plik papierów na stół.
– To jest telefon – widząc, że to nic nie wyjaśniło, Beth dodała. – To taki nasz sposób na porozumiewanie się. Dzwonimy do… To znaczy mogę…powiedzieć z kim chcę rozmawiać i jak mówię, ten ktoś słyszy i na odwrót.
– Bardzo ciekawe – przyznał Mathias i podał Beth herbatę. – Więc co ci powiedział?
Beth odgarnęła do tyłu włosy i upiła odrobinę.
– Chciał tylko uprzedzić mnie, że jutro zgłosi się do szpitala… do Kliniki – poprawiła się z uśmiechem. – Z podejrzeniem… bardzo poważnych problemów z sercem. Nie chciał, żebym się denerwowała.
– Skoro wie, że jutro będzie miał problemy z sercem, to czemu nie zgłosi się dziś?
– Och, tak naprawdę to nic mu nie jest. Po prostu potrzebuje powodu, żeby uniknąć tego Sympozjum.
– Bo… nie chce uczyć się tych kilku stron na pamięć? – zdziwił się Mathias. To było pierwsze, co mu przyszło do głowy, ale równocześnie strasznie głupie.
– Nie, bo musiałby wyjaśniać, jak udało mu się uzdrowić chorych w Belfaście, a nic prócz cudu lub czarnej magii nie przychodzi mu do głowy.
Mathias spojrzał jej poważnie w oczy i westchnął.
– Chyba powinienem powiedzieć ci, co się wtedy stało.
Sobota, 17 maja / niedziela, 18 maja
Spinner’s End / Birriani, Australia Magiczna
23:00 w Anglii / 9 rano w Australii
Dochodziła jedenasta wieczorem. Severus odłożył na bok dwie fiolki eliksiru ekspansyjnego, który niedawno skończył warzyć i skończył pakować do specjalnej, usztywnionej torby resztę eliksirów, które mogły im się przydać. Torba miała w środku dziesiątki przegródek szerokości standardowych fiolek, była odporna na jakąkolwiek magię z zewnątrz, a dzięki zaklęciu Stabilitus cała zawartość utrzymywana była w jednakowej pozycji, w trzech wymiarach.
Gdy wrócił na górę, Hermiona siedziała na samej krawędzi fotela, jakby fakt, że mogła w ten sposób szybciej wstać, cokolwiek zmieniał. Zupełnie nie potrafiła zapanować nad swoją energią i z jej różdżki sypały się bez przerwy szare drobinki, które nikły ledwie dotknąwszy podłogi, zupełnie niczym roztapiający się śnieg.
Severus podał jej worek ze swoimi ubraniami, kilka bardzo rzadkich ingrediencji i złoty kociołek.
– Skoro się nudzisz, to lepiej zajmij się czymś sensownym zamiast śmiecić – spojrzał krytycznie na drobinki. – Włóż to do swojej walizki.
– Nie nudzę się – odparła natychmiast Hermiona, sięgnęła po kociołek i aż stęknęła ze zdumienia. – Ależ on jest ciężki!
– To w ramach kary za głupie pomysły. Jeśli dobrze rzuciłaś zaklęcie zmniejszająco-zwiększające, nie zrobi ci to różnicy.
Sam usiadł na fotelu obok i przyglądał się w milczeniu, jak otworzyła walizkę, demonstracyjnie włożyła głęboko rękę, żeby przesunąć coś i dało się słyszeć jakieś stuknięcie. Pewnie NASZE książki.
– Krem przeciwsłoneczny – mruknęła. – Mam nadzieję, że jedna tubka wystarczy.
Ostrożnie spakowała kociołek i ingrediencje, upchnęła jego ubrania i nonszalancko zamknęła wieko walizki.
– Mamy wszystko? – spytała, siadając w fotelu obok.
Severus tylko posłał jej krzywe spojrzenie.
– Czemu nie chciałeś, żebym ci pomogła?
– Bo nie potrzebuję pomocy.
Hermiona już chciała mu odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Nie była na pozycji, żeby się z nim kłócić, to on był tu szefem. Co, wyjąwszy zjadliwe komentarze, jej odpowiadało, nawet bardzo. Starszy, mądrzejszy, o wiele bardziej doświadczony, sprawiał, że czuła się przy nim o wiele pewniej, niż przez te wszystkie lata, gdy była z Harry’m i Ronem. O dziwo złagodniały jej koszmary senne i odnalazła spokój i bezpieczeństwo.
Severus podał jej jedną fiolkę, odkorkował swoją i wychylił do dna zawartość.
– Eliksir ekspansyjny. Wypij i powiedz, co o nim wiesz.
– To eliksir u…
– Na twoim miejscu bym się pospieszył z piciem. Martwa nie na wiele się przydasz.
Dziewczyna zerknęła na zegarek, czym prędzej wypiła wszystko i aż się wzdrygnęła. O ile kolorem przypominał świeżą miętę, to smakował jak rozgotowana kapusta.
– Tak więc to standardowy eliksir ochronny czwartej klasy. Używany jest do dalekich aportacji oraz do głębokiego nurkowania. Zwiększa pojemność płuc i tworzy dookoła nich pancerz ochronny, który jest odporny na ciśnienie, jakie powstaje przy obu tych czynnościach. Po uwarzeniu ma jasnoszary kolor i jest tylko półproduktem. Żeby był zdatny do użytku, musi być aktywowany równaniem Trzeciej Wyższej Teorii Numerologicznej, do którego podstawia się albo odległość do przebycia, albo głębokość zanurzenia. Działa po upływie kilku minut od wypicia, do dziesięciu minut maksimum – wyrecytowała i odłożyła na stół fiolkę. – Jak to dobrze, że wreszcie mogę porozmawiać z kimś, kto zna się na numerologii!
– Czyżby twoi pozostali znajomi byli równie… ograniczeni, co pan Potter i pan Weasley? – Severus postanowił nie komentować odpowiedzi, za którą wszystkim innym dałby co najmniej P, jeśli nie W. To znaczy, gdyby przyznawanie takich ocen było w jego zwyczaju.
– Oni nie byli ograniczeni!
– Jeśli mnie pamięć nie myli, to ja ich uczyłem, więc daruj sobie wzruszające, ale zupełnie bezcelowe próby ich obrony i lepiej skup się na przygotowaniu do aportacji. Nie mam ochoty zbierać cię z ziemi.
Przygotuj się. Słysząc to, Hermiona aż przewróciła oczami. Przygotowywała się na ten moment już od rana. Teraz jej obawy dotyczące tak dalekiej teleportacji wywietrzały z głowy, przestała powtarzać sobie podstawowe zasady, przestała się martwić, zastanawiać, planować i była w stanie skupić się już tylko na myśli, że za chwilę TAM BĘDZIE.
Poza tym była pewna, że Severus mógł sobie marudzić i warczeć, ale gdyby było trzeba, pozbierałby ją z ziemi. No, prawie pewna.
Spojrzała znów na zegarek. Jeszcze ciut ponad trzy minuty. Odetchnęła i… tak! Mogła głębiej zaczerpnąć powietrza! Eliksir zaczął już działać!
– Anderson… to nazwisko. On ma jakieś imię? – spytała, żeby zająć czas.
– Ma. – Severus z niemałą satysfakcją odczekał, aż Hermiona pośle mu ponaglające spojrzenie i dopiero wtedy dodał. – Jayden.
– Nie wiem, czy ci mówiłam. Wzięłam ze sobą pieniądze, ponad czterysta galeonów. Przydadzą się na opłacenie hotelu, jedzenia i wszystkiego, co może być potrzebne. Dla ciebie też. Mowy nie ma, żebyś płacił, to przeze mnie tam się przenosimy, więc to oczywiste, że ja płacę za wszystko. I nawet nie próbuj protestować. To znaczy nie żebym uważała, że będziesz, skąd, po prostu mówię tak na wszelki…
– Pleciesz. Przestań.
Dziewczyna przygryzła usta i znów sprawdziła czas. Jeszcze niemal trzy minuty.
– Ta magiczna wioska, Birriani, jest duża czy mała?
– Dowiesz się za chwilę. Teraz skup się na oddychaniu.
Skup się. Łatwo ci mówić! Sam się skup!
Ale Severus miał rację, tak więc utkwiwszy wzrok w sekundniku Hermiona zaczęła głęboko wciągać powietrze, zatrzymywać je na kilka sekund i powoli wypuszczać. Wdech… pięć sekund… wydech, Znów wdech…
Merlinie, chciała już tam być! Tam, na miejscu! Jeszcze tylko… dwie minuty piętnaście sekund dzieliły ją od tego tak wyczekiwanego momentu!
Zupełnie odruchowo próbowała prędzej oddychać, jakby to mogło sprawić, że czas będzie płynął szybciej, ale niestety, wskazówka sekundnika przesuwała się w tym samym, ślimaczym rytmie. Nie dawała się oszukać nawet zamykaniem na chwilę powiek, wręcz przeciwnie, Hermiona miała wrażenie, że za każdym razem zwalnia, jej na przekór!
Minuta pięćdziesiąt osiem….
Ale nie mogła nie zauważyć, że jej oddech stał się o wiele głębszy, każdy kolejny trwał dłużej i był mocniejszy i pewniejszy. Ledwo wyczuwalne gniecenie w klatce piersiowej przerodziło się w słaby ucisk i powoli się nasiliło. Coś zaczęło pęcznieć w niej i napierać na żebra, zupełnie jakby miała w środku balon, który ktoś dmuchał. Coraz mocniej. Do tego zaczął ją boleć brzuch.
Cholera.
Minuta dwadzieścia sześć.
Spokojnie. To tylko płuca. To normalne.
Odruchowo wyprostowała się, wręcz wygięła do tyłu, ale uczucie pęcznienia rosło i po chwili przerodziło się we wrażenie, że coś ją rozerwie od środka. O Boże! Jeszcze chwila i pęknie! Rozniesie ją na kawalątki! Nie wytrzyma tego ani sekundy dłużej! Boże, NIE!!!
– Wystarczy!
Czyjaś ręka pociągnęła ją do góry, koszmarne uczucie osłabło odrobinę i Hermiona zdała sobie sprawę, że wytrzeszcza oczy i z całej siły przyciska ręce do piersi, jakby próbowała tym powstrzymać wybuch.
Severus już od jakiejś chwili przyglądał się Hermionie. Sam dopiero zaczął czuć nieprzyjemne uciskanie w piersi, ale z niepokojem stwierdził, że dziewczyna wydaje się o wiele mocniej reagować na eliksir. Być może dlatego, że on był do niego już przyzwyczajony, a może będąc mężczyzną po prostu…
Dziewczyna jęknęła i jej oczy rozszerzyły się w panice i zdecydował nie czekać już ani chwili dłużej. Upewnił się, że ma fiolki z eliksirem regresyjnym w prawej kieszeni, porwał jej walizkę i swoją torbę z eliksirami i złapawszy ją za łokieć, poderwał czym prędzej z fotela.
– Trzymaj i nie puszczaj! – złapał ją za rękę i dla pewności splótł mocno ich palce. – Na trzy!
Dziewczyna zacisnęła dłoń tak mocno, że aż wbiła mu paznokcie w skórę na dłoni.
– Raz… – smagnął różdżką, żeby zgasić świeczki i wepchnął ją w kieszeń. – Dwa… – oboje nabrali jak najwięcej powietrza i na trzy Severus tylko skinął jej głową i skupiwszy się na znajomej osadzie w dalekiej Australii obrócił się na pięcie i pociągnął ich w nicość.
W jednej chwili pochłonęła ich ciemność o wiele głębsza od tej w Spinner’s End. Wpadli w nią i Hermiona natychmiast straciła poczucie równowagi. Zniknęła góra i dół, wszystko usunęło się jej spod stóp i runęła w ciasną pustkę. Niewidzialne ściany naparły na nich, zacisnęły się jak imadło i przygłuszyły nawet straszne uczucie rozrywania od środka. Ale nie wydusiły powietrza z płuc!
Ręka Severusa ścisnęła jej dłoń i równocześnie miotnęło nimi gwałtownie na bok raz, drugi i znów i Hermiona ledwo powstrzymała krzyk. I trwało, i trwało, minuty, godziny, całe dnie… W nieskończoność!
Z Severusem było o wiele gorzej. Ponieważ nie zareagował jeszcze w pełni na eliksir, już po chwili miażdżące ciśnienie wydusiło mu większość powietrza z płuc, a to, co zostało, nie starczyło na długo i zaczął się dusić. Oddychaj!! Płuca paliły go, domagając się tlenu, ale resztką świadomości powstrzymywał się przed odetchnięciem. ODDYCHAJ!!! Czerwone płaty zaczęły migać mu przed oczami, dookoła wszystko wirowało, coraz szybciej, zaś ręka Hermiony zaczęła wysuwać mu się z dłoni. A on nie miał już siły jej trzymać. Nie puszczaj jej! POWIETRZA! Był już na skraju utraty przytomności. JUŻ, TERAZ!!! I w końcu nie mógł już dłużej się opierać! Odetchnął i powietrze wdarło mu się do płuc z taką siłą, że natychmiast zadławił się nim i zaczął dusić na nowo.
Ręka zacisnęła mu się konwulsyjnie, poddał się i w momencie, gdy wszystko zaczęło się urywać, nagle czerń przeszła w oślepiającą, boleśnie twardą biel, ciśnienie zelżało gwałtownie i do płuc wpadło wreszcie upragnione powietrze! Zachłysnął się nim ze stłumionym krzykiem, wypuścił, zachłysnął jeszcze raz i dopiero wtedy cokolwiek zaczęło do niego docierać.
Pierwsze, co poczuł, to ból w piersi i w całej prawej stronie ciała. I nagłą suchość w ustach. Ale zignorował to zupełnie i rozejrzał się za Hermioną.
Dziewczyna leżała tuż obok, wijąc się i przyciskając ręce do piersi. Dźwignąwszy się na kolana, pospieszne wysupłał z kieszeni eliksir i spróbował odkorkować, ale na nic! Ręce tak mu się trzęsły, że nie był w stanie wyjąć nawet tego cholernego korka! Wyszarpnął z drugiej kieszonki różdżkę, wyrwał go zaklęciem i oparłszy głowę dziewczyny o nogi, przystawił jej fiolkę do ust i wlał całą zawartość.
– Wyp-ypij.
Dopiero, gdy przełknęła wszystko, wypił eliksir dla siebie, osunął się na ziemię obok i zamknął oczy. Wreszcie mógł pozwolić sobie na spokój.
–
Nie miał pojęcia, jak długo tam leżeli. Jego oddech w końcu się wyrównał, serce przestało mu walić jak oszalałe i zelżał ucisk w płucach, gdy skończyło się działanie eliksiru ochronnego. Równocześnie coraz mocniej poczuł ból w prawej ręce, nodze i boku. I coraz większy gorąc.
No cóż, nie było w tym nic dziwnego. Oni nie wylądowali na miejscu, oni po prostu grzmotnęli o ziemię. Już dawno nie przeżył tak nieudanej aportacji. Chyba tylko cudem się nie rozdzielili i żadne z nich się nie rozszczepiło!
Trochę nieporadnie podniósł się i spojrzał na Hermionę. Dziewczyna właśnie próbowała wstać.
– Udało się! – powiedziała niewyraźnie, z trudem przełknęła ślinę przez wyschnięte gardło i uśmiechnęła się szeroko. – Severus, udało nam się! Aportowaliśmy się do Australii!
– Zapewniam cię, że zdążyłem to już zauważyć – sarknął, skrywając ulgę na widok, że nic jej nie jest. – Ale nie sądzę, żebyś na siedząco znalazła swoich rodziców, więc rusz się lepiej.
Och, dziękuję za pomoc, jak to miło z twojej strony. Hermiona wstała i świat dookoła się zachwiał.
– Wiesz, jak trafić do An… Jaydena?
Severus spojrzał w kierunku osady. Kilkadziesiąt jardów dalej zaczynały się pierwsze domy. I jak na zawołanie ukazała się między nimi znajoma sylwetka, która machnęła do nich ręką i ruszyła w ich kierunku.
– Właśnie po nas idzie.
Jayden Anderson wyglądał jak typowy Aborygen. Był niski, dość krępy, miał okrągłą twarz w kolorze czekoladowym, płaski, bardzo szeroki nos i wysuniętą do przodu szczękę, zaś czarne, gęste włosy były mocno poskręcane i zmierzwione. Poza tym ubrany był jak najzwyklejszy mugol – w luźne szare spodnie i trochę zbyt obszerną kurtkę, która z pewnością dodawała mu kilka funtów. Jak to często bywa w przypadku innej rasy, Hermiona nie bardzo potrafiła określić jego wiek, ale sądząc po pierwszej siwiźnie i kilku zmarszczkach na czole, dała mu jakieś 60 – 65 lat.
Widząc już z daleka szeroki uśmiech mimo woli przypomniało się jej Skradzione Pokolenie i zdążyła nawet pomyśleć, że może akurat on miał szczęście trafić na porządny dom i troskliwych opiekunów i jego życie nie było pasmem koszmaru, ale gdy tylko podeszli do siebie, straciła złudzenia.
– Severus! Jak dobrze cię widzieć! – uśmiechnął się jeszcze szerzej, zatrzymując się jakiś jard od nich.
Hermiona chciała postąpić jeszcze krok do przodu, gdy silna ręka złapała ją z boku i przytrzymała w miejscu.
– Anderson – skinął mu głową Severus. – To panna Granger.
– Hermiona – poprawiła go od razu, bo to było proste do przewidzenia.
Aborygen uczynił jakiś trudny do opisania gest dłonią, ale nie podał jej.
– Miło cię poznać. Mów mi Tau.
Żeby zrobić cokolwiek z na pół wyciągniętą już ręką, Hermiona odgarnęła za ucho włosy i dopiero wtedy zaskoczyła.
– Tau? – zerknęła pytająco na Severusa. – Myślałam, że…
– To moje plemienne imię – wyjaśnił. – Ale nie martw się, Severus zawsze nazywa mnie Anderson. To jak, mieliście udaną aportację?
Jakby pod wpływem pytania Severus poczuł nagle na nowo ból, o którym udało mu się zapomnieć.
– Tak – rzucił krótko. – Udało ci się odszukać Ill-oo’kę?
– Jasne, bez obaw! Chodźmy, opowiem ci po drodze…
Ruszyli energicznym krokiem w stronę osady i Hermiona musiała porządnie wyciągać nogi, żeby za nimi nadążyć. Idąc trochę z tyłu, przysłuchiwała się jednym uchem wyjaśnieniom Tau i równocześnie rozglądała się dookoła.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, były dwa kolory: pożółkły beż i rdzawa czerwień. Wszystko dookoła zdawało się być w tym odcieniu: ciągnące się jak okiem sięgnąć w każdą stronę suche kępy traw i krzewów, wypalony przez słońce czerwony piasek, czy pokryte wszechobecnym kurzem drewniane ściany i dachy domów. Tylko gdzieniegdzie błyskały zielenią karłowate drzewka, choć i to nie miało długo potrwać, bo niedawno zaczęła się australijska zima, która była porą suchą.
Drugą rzeczą, która przykuła jej uwagę, była sama osada. Stanowiły ją tylko dwa rzędy domów na drewnianych palach, odsunięte od siebie na jakieś dziesięć jardów, tworząc coś na podobieństwo drogi znikąd donikąd.
Poza tym nie dostrzegła sklepów, szkoły, baru czy choćby poczty, za to zaraz na początku osady ujrzała niewielką budę bez okien i samotne drzwi, tkwiące dokładnie pośrodku drogi. Buda wyglądała wręcz odstręczająco, zaś drzwi zupełnie idiotycznie, jakby ktoś rozebrał cały dom i zapomniał tylko o nich, ale Hermiona doskonale wiedziała, że to był Intra-Portal, prowadzący do jakiejś większej miejscowości, skąd istniały dalsze przejścia, natomiast w budzie znajdował się zbiornik nawadniający dla osady, w którym przy pomocy specjalnego zaklęcia Aquaeructo Fons ściągana była woda ze studni artezyjskich.
Przed domami siedziało lub stało pełno ludzi. Dorośli dyskutowali ze sobą, gestykulując gwałtownie rękoma, zaś dzieci bawiły się lub jadły. Jeden z chłopców przewiesił sobie przez ramię dużą jaszczurkę, której ogon sięgał mu do pasa, zaś na plecach innego siedział… O Merlinie, ale słodziak! Hermiona aż uśmiechnęła się z czułością na widok niedźwiadka koali. Zdecydowanie wolę koalę od ropuchy!
Wszyscy bez wyjątku przerywali rozmowę lub zabawę i przyglądali się im, ale być może ze względu na obecność Tau nikt ich nie zaczepił.
Jakoś w połowie osady zatrzymali się przed piętrowym domem i Tau machnął ręką w kierunku wejścia.
– Pamiętasz? Piętro, pierwsze drzwi na prawo – przypomniał Severusowi. – Idźcie, ja zaraz przyjdę!
Mieszkanie Tau w pewien sposób nie zawiodło oczekiwań Hermiony. W bardzo gorzki sposób. Od chwili, gdy Tau cofnął się o krok i nie podał jej ręki na powitanie, słowa Skradzione Pokolenie przestały być tylko terminem przeczytanym w książce, ale stały się namacalnym obrazem bólu i okrucieństwa, jakie jeden człowiek może wyrządzić innemu. I choć życzyła mu jak najlepiej, miała ponure przeczucia, że jego dom będzie wyglądać podobnie jak jego życie.
Wszedłszy do niewielkiego pokoiku odruchowo zlustrowała go szybkim spojrzeniem. Na pomalowanej na biało drewnianej ścianie po prawej ciągnął się rząd półek zastawionych księgami, różnymi ingrediencjami i sprzętem do warzenia eliksirów, po lewej stała skrzynia i łóżko zasłane jakąś szarą kapą, zaś na wprost, pod oknem, dostrzegła stół z dwoma krzesłami. Poza tym nie było żadnych osobistych drobiazgów, obrazów, dekoracji, czy choćby dywanu lub zasłon w oknach. Nic, co by sprawiło, że, choć zastawione sprzętami, to pomieszczenie przestałoby być… puste i nabrało życia.
Nie było też żadnych drzwi do innego pokoju, kuchni czy łazienki – najwyraźniej Tau wynajmował pokój, lub, sądząc po długim korytarzu z wieloma drzwiami, ten dom był czymś w rodzaju hoteliku. W powietrzu unosił się trudny do określenia zapach, będący najprawdopodobniej mieszaniną kurzu i rozmaitych ingrediencji.
Nagle jej radość z powodu zjawienia się w Australii przygasła.
Severus usiadł przy stole i spojrzał na Hermionę, jakby czekał na jakiś komentarz, więc dziewczyna postanowiła zatrzymać wszelkie refleksje dla siebie.
– Zawsze tak wygląda aportacja międzykontynentalna? – zagadnęła zamiast tego, stawiając walizkę obok jego torby, z ulgą zdejmując luźną bluzę i siadając naprzeciw. – Myślałam, że właśnie dlatego wybraliśmy aportację, a nie świstoklik, żeby nie rąbnąć o ziemię jak worek z kartoflami.
– Gdyby zawsze tak wyglądała, możesz mi wierzyć, nie ruszałbym się z Anglii – odparł i zmiótł dłonią warstewkę pyłu zaściełającą cały blat.
– Tak podejrzewałam. Ale co w takim razie poszło nie tak?
– Zbyt mocno zareagowałaś na eliksir. Bardzo rzadki przypadek, ale może się zdarzyć. Raz na tysiąc, może nawet rzadziej.
Hermiona aż uniosła do góry brwi, co sprawiło, że Severusowi mimo woli kącik ust powędrował do góry.
– Żartujesz?! Merlinie, przy takim szczęściu chyba zacznę grać w Loterię Morgany…! – pokręciła głową z niedowierzeniem. – Ale to znaczy, że zareaguję normalnie przy powrocie?
– Powinienem raczej powiedzieć, że to ty jesteś tym przypadkiem. Najwyraźniej nie tolerujesz jednego ze składników tego eliksiru. Więc na pewno byłby problem przy powrocie, gdybym pozwolił ci tak wracać.
– Nie wiedziałam, że jestem tak wyjątkowa – stwierdziła z udawanym podziwem Hermiona i westchnęła. – Spróbuję zrobić sobie świstoklik. Zabrałam księgę o zaklęciach transportowych, tak na wszelki wypadek. Bo na luksus Inter-Portalu nie ma co liczyć… Swoją drogą, używałeś go kiedyś?
– A czy ja wyglądam jak pracownik Ministerstwa?
– Fakt – uśmiechnęła się dziewczyna i wyjrzała przez okno. – Choć trochę szkoda, na pewno udałoby ci się ustawić do pionu co poniektórych.
– O, tak. Znam kilku, którzy byliby wręcz zachwyceni taką perspektywą – rzucił dość kąśliwie Severus.
Hermiona spojrzała na zegarek, wytrząsnęła zza paska kilka ziarenek piasku i przestawiła na czas lokalny. Było już dwadzieścia po dziewiątej.
– Ciekawe, kiedy przyjdzie Tau. Wiesz, gdzie on poszedł?
– Wróżką też nie jestem – powiedział lodowato Severus i przesunął powoli różdżkę między palcami. – Ale mogę ci powiedzieć, co się za chwilę stanie, jeśli nadal będziesz tyle gadać.
Dziewczyna westchnęła teatralnie i zacisnąwszy usta spojrzała za okno. Czekaj, jeszcze przyjdzie taka chwila, że będziesz prosił, żebym mówiła!
Przez chwilę przypatrywała się chodzącym ludziom, a potem zwróciła uwagę na domy. Wszystkie były drewniane i stały na wysokich na trzy, cztery stopy palach. To ją bardzo zaintrygowało, bo w żadnej z książek nie było mowy na ten temat. Zanotowała w myślach, że trzeba o to zapytać przy okazji, gdy rozległo się skrzypienie drzwi i do pokoiku wszedł Tau w towarzystwie znacznie starszego mężczyzny.
Widząc, że Severus wstaje, żeby się przywitać, Hermiona zrobiła to samo. Obaj mężczyźni wymienili krótki uścisk dłoni, po czym Tau stanął przed nią.
– Yunupingu Ill-oo’ka – przedstawił go. – Nasz Mistrz Umysłu. A to… panna Granger.
– Hermiona – podpowiedziała dziewczyna i uśmiechnęła się do Ill-oo’ki.
Mężczyzna podał jej rękę, więc uścisnęła ją i wyczuwszy jego magię puściła prędko, bez mała w szoku.
O Merlinie…!!!
To było przedziwne… niemal nieprzyjemne uczucie. Jakby dotknęła czegoś… innego. OBCEGO.
Do tej pory wiele razy wyczuwała magię innych czarodziejów i choć różniły się od siebie, tak jak różnią się ludzie, zawsze było w nich coś znajomego. Zupełnie jak słońce, oglądane o różnych porach dnia, czy to nad morzem, czy w górach, czy nad jeziorem, zawsze było „angielskie”. Sądząc po intensywności tego uczucia, śmiało mogła powiedzieć, że była w innej galaktyce.
Ill-oo’ka nie zareagował w żaden sposób na jej dziwne zachowanie, ale Hermiona dostrzegła kątem oka ostrzegawcze spojrzenie Severusa, więc czym prędzej przywołała spokojny wyraz twarzy i schowała obie dłonie za siebie.
– Miło… hmm… cię poznać – wyrzuciła z siebie.
Broda i wąsy Ill-oo’ki poruszyły się, jakby uśmiechnął się do niej w odpowiedzi.
Gdy Tau napomknął o śniadaniu, Hermiona nagle uzmysłowiła sobie, że nie jadła już od dwunastu godzin i natychmiast zaczęło ją ssać w żołądku.
Severus wylewitował stół na środek, dziewczyna wyczarowała dwa dodatkowe krzesła, zaś Tau sprawił, że na stole pojawił się nagle talerz z nieforemnymi plackami chlebowymi, miska z warzywami, duże zielone, gęsto nakrapiane jajo emu i spory kawałek upieczonego mięsa oraz dzban z wodą. Z kolejnym machnięciami różdżki ze skrzyni śmignęły ku nim gliniane kubki i talerze i z głośnymi stuknięciami opadły na środek stołu.
Żeby tylko nie przywoływał noży… pomyślała Hermiona i musiała to mieć wyraźnie wypisane na twarzy, bo mężczyzna wybuchnął śmiechem i pokiwał przecząco palcem.
– Bez obaw! – zawołał i wyjął ze skrzyni cztery duże noże.
Chcąc respektować prywatną przestrzeń Tau, wyraźnie większą niż u innych, Hermiona na wszelki wypadek przesunęła swoje krzesło w stronę Severusa i niepewnie sięgnęła po placek i bardzo owalnego pomidora.
– To pomidory pustynne – ostrzegł ją Severus, widząc, jak unosi warzywo do ust.
Cholera! Hermiona czym prędzej odłożyła go na talerz.
– Nawet o tym nie pomyślałam! – przyznała z ulgą w głosie i przekroiwszy na pół zaczęła wydłubywać pestki, które były trujące.
– Więc lepiej zacznij, bo nie mogę wiecznie łapać cię za rękę – poradził na to, ściszając bardzo głos, żeby Ill-oo’ka i Tau tego nie usłyszeli.
Wszyscy zajęli się jedzeniem i dopiero, gdy zaspokoili pierwszy głód, Severus wyjaśnił obu Aborygenom powód ich wizyty. Mówiąc, zwracał się głównie do Ill-oo’ki, który niemal natychmiast przestał jeść i słuchał go uważnie, podszczypując krótką, sterczącą na wszystkie strony białą brodę.
– Ile lat od Factum? – spytał trochę nieporadnie po angielsku, gdy Severus skończył mówić.
– Sześć – odparła dziewczyna natychmiast, zaalarmowana jego miną. Chyba nie jest za późno…?!
Ill-oo’ka wyciągnął w stronę Hermiony przedziwną różdżkę – bardzo krótką i oplecioną na rękojeści chropowatą skórą.
– Popatrz – przechylił się ku niej przez stół, przytknął ją do jej czoła i wymówił jakieś dziwne słowo.
Hermiona natychmiast wyprostowała się, rozwarła szerzej oczy i spojrzała na niego. Spróbowała też rozluźnić się i otworzyć umysł, lecz w jej głowie pulsowała bez ustanku jedna myśl „niech nie będzie za późno, niech się uda…”.
Po chwili poczuła jakieś łaskotanie w środku głowy i znów ten przedziwny, obcy dotyk, który o dziwo było o wiele prościej znieść. I nic więcej.
Chwilę później mężczyzna cofnął rękę i usiadł z powrotem.
– Można sprawdzić.
Dzięki ci, Boże! Hermiona osunęła się z westchnieniem ulgi na krzesło.
– Ale do relacji wy potrzebujecie któregoś z przywódców magicznych Tradycjonalistów. Manduaya albo Liru.
Tau przełknął pospiesznie kawałek pomidora i otarł usta wierzchem dłoni.
– Sprawdzę na mapie w Ministerstwie, gdzie są oba plemiona. Domyślam się, że zależy wam na czasie?
– O tak – powiedziała prosząco Hermiona.
Severus tylko skinął mu głową i pocierając lekko palcem o brzeg kubka, zaczął mówić dalej.
– Nie mamy zbyt wielkiego wyboru jeśli chodzi o relacje: miłość i więź krwi. Którą z nich poleciłbyś wzmocnić? – spytał Ill-oo’kę.
– Miłość.
– A nie więź krwi? To bardzo specyficzny rodzaj relacji między ludźmi.
– Co jest… – Aborygen zawahał się, szukając słów – to samo. Idzie do tego samego.
– Chodzi ci o to, że relacja między rodzicami i dziećmi opiera się na miłości? – spróbowała sprecyzować Hermiona.
– Tak, tak! To proste. Co czujesz, jak ich widzisz, jak ich dawno nie widziałaś? Jak odchodzisz?
– Jak witałam ich wracając z Hogwartu – dopowiedziała Hermiona z na poły radosnym, na poły smutnym uśmiechem.
– Dokładnie! Czemu jak jesteś daleko, o nich myślisz? Czemu oni o tobie myślą?
– I o mnie dbają…
– Skończyliście tę wyliczankę, czy macie jeszcze dużo innych wzruszających przykładów? – zapytał cichym, ale spokojnym głosem Severus.
Hermiona natychmiast urwała, rozdarta między ochotą fuknięcia na niego i przeproszenia. Fakt, że z Ill-oo’ką nie musieli tyle rozwodzić się nad tematem, ale z drugiej strony przecież byli w gościach! Prosili ich o pomoc!
A potem dotarło do niej, że powolny ruch jego palców zamarł i że teraz zaciskają się mocno dookoła kubka. Czyżby…
Z procesu i z jego wspomnień, które oddał Harry’emu we Wrzeszczącej Chacie wiedziała już, że Severus nie miał szczęśliwego dzieciństwa, ale nigdy nad tym się głębiej nie zastanawiała. Może dlatego, że nie miała powodu.
Ale teraz wyobraziła sobie, jak tak naprawdę mogło wyglądać i… i poczuła, jak te palce zacisnęły się nie dookoła kubka, ale dookoła jej serca.
O mój Boże…
– Panna Granger ma rację – odezwał się Ill-oo’ka zupełnie normalnym tonem i nagle Hermiona zorientowała się, że patrzy Severusowi prosto w oczy.
Ten posłał jej tak ostre spojrzenie, że natychmiast spuściła wzrok, po czym odwrócił głowę i starannie rozluźnił dłoń.
– Zrozumiałem. Jednak wpierw musimy przejrzeć wspomnienia panny Granger. Kiedy możemy to zrobić?
– Teraz. Tylko trzeba dobre miejsce – starszy Aborygen zatoczył koło ręką. – Tau?
– Nie ma sprawy! – odparł ten natychmiast. – Jest kilka wolnych pokoi. Hermiono, weź ten naprzeciw.
– Przygotuj się, masz pięć minut – dodał sucho Severus.
Hermiona czuła na sobie jego spojrzenie, równie dobrze, jak ślady jego palców, więc nie ośmieliła się podnieść głowy, tylko na oślep sięgnęła po bluzę i walizkę i nie oglądając się, wyszła na korytarz.
Drzwi do pokoi naprzeciw znaleźć można było bez problemów po grubych, białych pasach błyszczących w równych odstępach w ciemnym korytarzu. Równie łatwo można było usytuować klamki, bo w dużych dziurkach od kluczy najwyraźniej nic nie tkwiło.
Hermiona na próbę nacisnęła klamkę, pchnęła drzwi przeznaczonego jej pokoju i aż cofnęła się gwałtownie, zasłaniając sobie oczy.
Przez okno na wprost wpadały ostre promienie słońca, odbijając się od ścian i sufitu oślepiającą bielą. Nawet podłoga wydawała się płonąć. Równocześnie zaczęło ją piec gardło i płuca, ponieważ zachłysnęła się gorącym, aż gęstym od kurzu i wszechobecnego pyłu powietrzem.
Odetchnęła kilka razy czystszym i chłodniejszym powietrzem na korytarzu, po czym postąpiła krok do przodu i smagnęła różdżką w przestrzeń przed sobą.
– Frigeo!
Powietrze przeszył suchy, ostry trzask, błysnęło błękitnawo i temperatura opadła do całkiem znośnej. Hermiona przywołała z walizki prześcieradło, złożyła na cztery i wylewitowała pod samo okno.
– Accro! – tkanina natychmiast przylgnęła do szyby i framugi i w pokoju pociemniało. – Consulo!
Ponieważ prześcieradło zgęstniało nagle i odbiło całe światło słoneczne, zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Tylko w jednym rogu, gdzie tkanina odstawała odrobinę od okna, widać było jasną plamę. Dziewczyna użyła zaklęcia tnącego i z każdym machnięciem różdżki na ciemnym prostokącie pojawiały się większe i mniejsze szparki, przez które sączyły się promienie światła, aż w pokoju zapanował przyjemny półmrok.
Dopiero teraz mogła rozejrzeć się dookoła, choć nie było znów co tak oglądać. Pod ścianą po lewej stało łóżko – jednoosobowe, ale większe niż jej własne, mała szafeczka z resztką świeczki, zaś w ścianie koło okna wbite były dwa duże gwoździe. Wszystko pokryte było warstewką kurzu o wiele grubszą niż ta na stole Tau.
Nie chcąc na tym siadać, Hermiona sięgnęła do walizki po swój koc. Jej palce od razu natrafiły na puchatą miękkość, pod którą odnalazły coś płaskiego i twardego.
Nawet przez gruby polar Hermiona natychmiast odgadła, co to było. Spakowane niemal w ostatniej chwili pudełko po butach. Jedyny powód jej wizyty tu.
Natychmiast zapomniała o kurzu i pyle na łóżku. Niecierpliwie rzuciła koc gdzieś na łóżko, po czym jak najostrożniej wyjęła pudełko i usiadłszy na brudnej podłodze położyła je sobie na skrzyżowanych nogach.
Z boku widniało zdjęcie długich zimowych kozaków, ale Hermiona nawet ich nie dostrzegła, przesuwając palcami po trochę już zniszczonej pokrywie. Zamiast tego zobaczyła siebie i swoich rodziców siedzących dookoła salonowego stolika i przeglądających wszystkie laurki i prezenty dla nich… mignął jej przed oczami ojciec trzymający pomalowany na kolorowo kamień… a potem wypłynęło wspomnienie jej mamy, która przyniosła kiedyś z garażu pudełko po butach. „Schowajmy te wszystkie skarby do środka” – powiedziała z ciepłym, matczynym uśmiechem. „To będzie nasz sekretny schowek. Pomożesz mi, kochanie?”
Miała rację. To były skarby, zarówno dla nich, jak i dla niej. Coś, co ona mogła dać im, wkładając w to całe swoje dziecięce serce i całą swoją miłość.
Coś, czego Severus nigdy nie zaznał. I prócz nieprzemożnej tęsknoty czuła również głęboki, przejmujący smutek. Do dzisiejszego dnia nie miała nawet pojęcia, jakie ma szczęście, że może TĘSKNIĆ. Że są ludzie, którym nawet to nie jest dane.