Goniąc Szczęście Rozdział 12

Anglia, Londyn, Hotel Hilton

Poniedziałek koło 12tej czas angielski

Koło 21-szej czas australijski

 

Monika zaparkowała wynajętego Nissana na podziemnym parkingu, wyciągnęła dwie walizki, zarzuciła plecaczek na ramię i bez mała słaniając się na nogach doczłapała do wind.

Była ledwo żywa. I miała ochotę zacząć mordować. Wszystkich.

Samolot spóźnił się ponad dwie godziny. Z powodu strajku personelu lotniska połowa stanowisk kontroli paszportowej była zamknięta, więc kolejka była dwa razy dłuższa niż normalnie. Gdy w końcu wymęczeni pasażerowie przeszli przez kontrolę, okazało się, że wszystkie bagaże – naturalnie nie odebrane o czasie, zabrano z taśmy i trzeba było czekać pół godziny, aż zostały wyładowane ponownie. Na dwóch różnych taśmach, skrajnych oczywiście.

Gdy wreszcie dotarła do agencji wynajmu samochodów – cała strefa była odgrodzona, a personel ewakuowany z powodu jakiejś porzuconej walizki. A kiedy wreszcie agencję otwarto, do Hertza rzucił się dziki tłum…

Wychodząc z windy do olbrzymiego holu poraziła ją wszechobecna biel, ale Monika nie była nawet w stanie powiedzieć, czy bierze się z lśniącej jak tafla lodu białej marmurowej posadzki, białego sufitu i białych ścian, na tle których odcinały się wyraźnie brązowe kolumny, czy po prostu oślepiła ją kotłująca się w niej furia.

Ledwie dała krok przed siebie, natychmiast podbiegł do niej młody chłopak w nieskazitelnej liberii boya hotelowego, żeby odebrać jej bagaże i jej złość troszkę osłabła. Gdy wyjaśniła, że przyjechała na Sympozjum, zaprowadził ją do osobnego kontuaru, przy którym stała młoda dziewczyna o długich, splątanych brązowych włosach.

Monika podała jej paszport.

– Dzień dobry. Mam u państwa rezerwację. Monika Wilkins.

Dziewczyna błyskawicznie odnalazła ją w komputerze.

– Oczywiście – uśmiechnęła się do niej szeroko. – Mam rezerwację dla państwa Moniki i Wendella Wilkins. Pan Wilkins pewnie zaraz przyjdzie…? – spojrzała odruchowo w kierunku wind.

– Egency Travel nie zawiadomili was o zmianie rezerwacji? – zdziwiła się Monika. – Mój mąż nie mógł przyjechać, jestem sama.

Dziewczyna chwilę szukała w komputerze, marszcząc brwi.

– Przykro mi, ale nie dostaliśmy żadnego zawiadomienia od nich… Ale nic nie szkodzi, pani Wilkins. I tak nie wiem, czy moglibyśmy zmienić pani pokój, przez ten tydzień mamy komplet. Jak minęła podróż?

Monika odebrała paszport i schowała go do portfela.

– Szczerze mówiąc była koszmarna. I strasznie długa. Nie marzę o niczym innym, tylko o tym, żeby pójść spać.

Recepcjonistka spojrzała na nią z wyraźnym współczuciem.

– Może życzy sobie pani zamówić lunch do pokoju? Nie? To może choć jakąś drobną przekąskę? Jak się pani obudzi, będzie pani strasznie głodna. Mogę pani polecić nasze ciastka, pieczone na miejscu. Dziś zrobili cudowne bułeczki drożdżowe, przepyszne! – przechyliła się do niej lekko i mrugnąwszy okiem, dodała ciszej. – Przyznam się, że podskubuję je od samego rana.

Monika zawahała się. Może to i nie był taki zły pomysł…

– Eduardo – dziewczyna bezbłędnie zauważyła jej wahanie. – Skocz do restauracji i przynieś kilka drożdżówek, a ja przez ten czas wyjaśnię pani Wilkins wszystko, co trzeba. Z owocami czy z konfiturą? – zwróciła się do Moniki.

Monika poczuła, jak znika, wyparowuje z niej kolejna porcja złości. Zupełnie jakby ktoś zdjął jej z ramion ciężki płaszcz i poczuła się nagle o wiele lżejsza.

– Z konfiturą – uśmiechnęła się do boya hotelowego.

– Madame – skłonił się ten, obrócił na pięcie i bez mała wpadł na ubraną trochę wyzywająco blondynkę stojącą tuż za nim.

Recepcjonistka położyła na białym blacie kartę do pokoju i małą broszurkę hotelu.

– Apartament 1647. Eduardo panią zaprowadzi. Bankiet odbędzie się w Sali Królewskiej, o siódmej wieczorem. Jeśli życzy pani sobie zamówić prasowanie, proszę zadzwonić na recepcję – wskazała długopisem numer 980. – Tu znajdzie pani godziny podawania posiłków, jeśli życzy pani sobie zamówić coś do pokoju, albo nie odpowiada pani wybór kaw, herbat czy czekolady do ekspresu również wystarczy do nas zadzwonić. Adapter do gniazdka… – chwilę szukała w szufladzie, mrucząc „Australia…” i w końcu dała Monice dwie przejściówki do gniazdek elektrycznych. – Proszę bardzo. Jeśli potrzebuje pani więcej, to proszę dać nam znać. Z okazji dzisiejszego bankietu zamówiliśmy na dzisiejsze popołudnie fryzjerkę, kosmetyczkę i makijażystkę – dodała z porozumiewawczym uśmiechem. – Taka odrobina rozpieszczania nigdy nam, kobietom, nie zaszkodziła, choć pewnie panowie będą innego zdania, bo zainstalowaliśmy je w Salonie Whisky.

Obie zaśmiały się i Monika włożyła przejściówki do plecaka.

– Dziękuję, pomyślę o tym – powiedziała, odbierając kartę. – Dam sobie radę, proszę nie fatygować…

– Absolutnie nie – przerwała jej stanowczo dziewczyna. – Nie będzie pani nosić bagaży. Poza tym Eduardo już wrócił.

Monika obejrzała się przez ramię i zobaczyła przed sobą duży talerz pełen niewielkich, upieczonych na złocisty kolor drożdżówek. Sekundę później dotarł do niej zapach – mocny aromat drożdży, maślanego ciasta i jeszcze rozgrzanej konfitury ze śliwek. I z niepojętych powodów odtajała zupełnie – wyparowała z niej resztka złości, jej miejsce zajęło błogie szczęście i nabrała nagłej ochoty na to, żeby znaleźć się w swoim ukochanym, zaczarowanym świecie – zdjąć buty, skulić na kanapie… z dobrą książką i tymi właśnie drożdżówkami.

– Bardzo panu dziękuję – uśmiechnęła się radośnie.

Gdy Eduardo i Monika odeszli do wind, do lady podeszła blondynka i oparła o nią w niedbałej, trochę nonszalanckiej pozie dłoń o długich, krwisto-czerwonych paznokciach.

– Dzień dobry. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, w którym pokoju mieszka ta pani? – wskazała Monikę i złote pierścionki błysnęły w świetle dziesiątek lamp. – To… moja znajoma. To znaczy koleżanka po fachu, rozumie pani – spojrzała trochę z wyższością na młodą dziewczynę. – I chciałabym jej zaproponować wspólną sesję makijażu. Dzisiejszy wieczór to cudowna okazja, żeby zrobić wspaniałe wrażenie.

Dziewczyna uśmiechnęła się grzecznie.

– Proszę mi wybaczyć, ale hotel nie ma prawa udzielać tego typu informacji. Ale jestem pewna, że spotka pani swoją znajomą, jeśli nie u makijażystki, to na dzisiejszym bankiecie. Mogę prosić o pani paszport albo dowód osobisty?

Blondynka posłała jej wysilony uśmiech i niechętnie podała jej paszport.

 

 

Australia, Birriani

O tej samej porze

 

Gdy Hermiona weszła do hoteliku, w barze panował zwykły rozgardiasz. Kilka osób grało w karty, przy stoliku przy wejściu siedział jakiś młody Aborygen i malował białe i żółte kropki na kawałku deski, trochę dalej jakaś para starszych pań chichotała w najlepsze, a zaraz za nimi kiwał się smętnie nad szklaneczką tak zarośnięty mężczyzna, że gdyby nie kształt głowy, nie można byłoby poznać w nim białego. Nad tym wszystkim unosiły się leniwie smugi aromatycznego dymu z czyjejś fajki.

– Hermiona! – usłyszała wołanie Tau od strony kontuaru i aż podskoczyła. – Bez obaw! No i jak było?

Merlinie, ten to miał zdolność zadawania kłopotliwych pytań!

– W porządku – odparła, podchodząc do niego i odbiła piłeczkę. – A ty? Co to jest?

W szklance, którą wskazała, w mętnej wodzie pływały różowawe, malutkie kuleczki. Wyglądały jak kawior, ale zapachem wcale go nie przypominały. Na szczęście.

– Finger lime w wodzie z cukrem. Taka cytrynka. Chcesz? – Tau skinął ręką na Jacka. – Zrób jeszcze jeden sok dla Hermiony!

Zabrzmiało to całkiem przyjemnie, więc Hermiona zdecydowała się spróbować. Usiedli ze szklankami przy wolnym stoliku i Hermiona zakołysała swoją.

– Nie bój się – zachichotał Tau i jakby dla dodania jej odwagi wypił kilka łyków.

To był ten sam człowiek, który dwie godziny temu jadł larwy na surowo, więc Hermiona wzięła mały łyczek i dopiero, gdy poczuła słodko-cytrynowy smak, odważyła się na więcej.

– Bardzo dobre – oceniła, przegryzając kuleczki.

– No więc? Udało się wam zaplanować jutrzejszy dzień? – zagadnął Tau.

– Owszem. Mamy plan aż do czwartku włącznie, piątek zostawiamy na inne duże miasta po wschodniej stronie Australii. Skąd wiesz, że planowaliśmy?

Aborygen przez chwilę kołysał szklanką z pełnym zakłopotania uśmiechem, ale gdy Hermiona uniosła pytająco brwi, zachichotał i odparł:

– Nie gniewaj się, ale… pół osady przyszło pytać, co za idioci siedzą przy ognisku, skoro cały czas jest ciepło. Więc też rzuciłem okiem.

Hermiona parsknęła tak, że aż opluła stół maleńkimi kuleczkami.

– Chłoszczyść – mruknęła, stukając różdżką w blat i kuleczki znikły. – Severus będzie zachwycony, wiedząc, że awansował na idiotę.

Chwilę podśmiewali się z nich samych, aż w końcu Tau zaczął się dopytywać o plany na najbliższe dni. Z uznaniem kiwnął głową, gdy Hermiona mówiła o kolejności, w jakiej mieli szukać i przyznał rację co do planów na piątek.

– Też nie wiem, jak wygląda sprawa z dokumentami. Staram się nie mieć zbyt wiele kontaktów z mugolami. Ale pamiętam, że gdy byłem mały, co jakiś czas jeździliśmy do jakiegoś dużego miasta, do urzędów. I na zakupy.

– A wiesz, jaki zasięg ma ta magia? – spytała Hermiona.,

– Chyba tylko Bupogul mógłby to powiedzieć. Ale nie wiem nawet, czy tu można mówić o zasięgu. Wszystko zależy od tego, jak dawno byli w miejscu, w którym się aportujesz, ale również jak długo. Mogą tam mieszkać, spacerować w pobliżu czy jeździć samochodem i wtedy pewnie już z dala ich odnajdziesz, a mogli równie dobrze przed godziną wpaść do restauracji na obiad. Ale nie znam się na tym – rozłożył ręce Tau. – Jeśli chcesz, jutro przyniosę jakiś eliksir wzmacniający czy regenerujący, pewnie ci się przyda.

Hermiona odruchowo poruszyła nogami, które były chyba cięższe od niej samej.

– I przeciwbólowy, jakbyś mógł, byłabym ci bardzo wdzięczna. Nie wiem, czy Severus coś ma, ale nawet jeśli tak, to chyba szybko wyjdzie. A co, jutro idziesz do… pracy?

Tau potaknął, ale wcale się nie skrzywił, jak większość ludzi, którzy właśnie tak reagowali na to pytanie. Zwłaszcza w niedzielę wieczorem.

– Mam trochę zamówień na przyszły tydzień. I muszę wybrać się po ingrediencje.

– W ogóle to jak wygląda twoja praca? – zaciekawiła się Hermiona.

Aborygen zaczął wyjaśniać, jak spotyka się z klientami, zbiera zamówienia, kupuje składniki, gdzie warzy, opisał swój magazyn w Metropolii i Hermiona próbowała to porównać do Pracowni Powella, którą znała. I do sposobu pracy Severusa.

– Taki zwykły tydzień – ocenił Tau na zakończenie. – A ty? Co będziesz robić, jak wrócisz?

– Na pewno wrócę do pracy – stwierdziła stanowczo Hermiona. – Jestem Uzdrowicielką w Klinice w Londynie. Tydzień temu trochę się załamałam, przestałam chodzić do pracy i odcięłam od ludzi dookoła. I przestałam używać magii. Ale Severus postawił mnie na nogi. I to jak! Merlinie, nawet nie wyobrażasz sobie, jak mnie opieprzył – aż pokręciła z niedowierzeniem głową na samo wspomnienie jego tyrady. – I muszę przyznać, że miał rację.

– Mogę sobie wyobrazić.

– Wierz mi, nie – zaprzeczyła Hermiona, ale to przypomniało jej sprawę Rayleigh. – I od poniedziałku zaczyna się proces Rayleigh przed Wizengamotem. Nie stawiłam się na przesłuchanie w Ministerstwie, ale na pewno będę na procesie.

– Wiecie wszystko, co się wydarzyło, bez was obojga się nie obędzie – potwierdził Tau. – Będziecie chyba jedynymi świadkami, bo ta jakaś dziewczyna, którą ocaliliście, chyba się nie liczy?

– Raczej nie wie zbyt wiele. Ale ja też nie wiem wszystkiego. I tak myślę, że przyjdę na wszystkie rozprawy, żeby dowiedzieć się szczegółów.

– Jak to nie wiesz? – zdziwił się Tau.

– Nie wiem, jak dokładnie wyglądała ostatnia wizyta Bryanta. Kiedy Severus pokazał mu fałszywą plamę – zaczęła wyliczać Hermiona. – Nie wiem, jak to możliwe, że Bryant go złapał. Domyślam się, że musiał się jakoś ukryć, bo gdyby Severus go widział, na pewno by sobie z nim poradził – Tau uśmiechnął się, ale nie zwróciła na to uwagi. – No i przede wszystkim nie wiem, co się działo, kiedy Rayleigh zabrała go do siebie z Howden Dam. Jako Tylor. Kiedy wróciła do własnej postaci? I jak on się uwolnił?

Uśmiech znikł z twarzy Tau jak za machnięciem różdżki i zastąpił go lekki popłoch. Wyglądał zupełnie jak wtedy, gdy bardzo blisko niego byli obcy ludzie i kulił się w sobie, żeby uniknąć dotyku.

Najwyraźniej wiedział i to musiało być bolesne, albo…

– Coś ci mówił? – nacisnęła Hermiona. – Jak on to zrobił?

– Tylko wspomniał – odparł z ociąganiem.

– Nie widziałam wtedy, ale chyba gdy był w Howden Dam, to nie mógł dosięgnąć ukrytej różdżki? Bo inaczej zrobiłby coś już wcześniej. Pomógł mi jakoś. I przecież by mnie tam nie zostawił!

– Hermiono, bez obaw! Nie mógł jej wyjąć! – zawołał i na widok uporu na jej twarzy dodał. – On… Zaczęli… się całowali i ona go rozwiązała, żeby… no wiesz. I wtedy on ja uderzył tak, że zemdlała.

Hermiona zamarła. Miała wrażenie, że to JĄ ktoś właśnie uderzył. Rąbnął z całej siły, prosto w twarz.

Coś lodowatego rozlało się jej w piersi, skuło serce i odebrało oddech i poczuła, że za chwilę się udusi.

CO oni robili?????!!!

Całowali się?

Jakimś cudem udało się jej odetchnąć i lód zmienił się w ogień i krew zawrzała jej w żyłach.

– CO oni robili??? – spytała powoli.

Aborygen, sam spanikowany, uniósł ręce, jakby próbował ją uspokoić. Równie dobrze mógł próbować uspokajać w ten sposób rozwścieczonego hipogryfa.

– Musiał się jakoś uwolnić, w….

– I żeby się uwolnić, musiał… – Hermionie aż zabrakło głosu.

– Posłuchaj, nie złość się, to tylko…

– Nie złość się?! Mam się nie złościć? Tau, ja się tam prawie spaliłam żywcem! Brakowało dosłownie sekund! I pomyśleć, że jeśliby czekał… jeśliby się… jeszcze chwilę dłużej… albo … nie ważne! Jakby czekał jeszcze kilka sekund, to ja mogłam tam spłonąć! Bo mu się zebrało na… na… na Całowanie!

Mówiła i jednocześnie słyszała swój wysoki, piskliwy głos, jakby stała z boku.

Tau skrzywił się bezradnie.

– To straszne. To, co musiałaś wtedy czuć. I że mogłaś tam umrzeć…

Jego dalsze słowa zginęły, uniesione przez wiatr, przez wściekłość, przez szok. Widziała, że nadal mówił, bo poruszał ustami, ale tak naprawdę, to był tylko tłem, na którym wybuchły setki obrazów z tamtej chwili.

Ale to nie ogień się liczył. Nie pożar. To nie miało żadnego znaczenia! Co się liczyło, to to, co się działo po JEGO stronie.

Ktoś inny ośmielił się do niego zbliżyć. Położyć na nim ręce. I jednocześnie on położył ręce na jakiejś innej kobiecie.

O Melinie!

Do tej pory sądziła, że jest tą jedną, jedyną osobą na świecie, na której mu zależało, której nie odpychał, przy której był sobą. Że miała wyłączność na jego przyjaźń, troskę, na tę wyjątkową relację i na… wszystko!

Czuła się, jakby oswajała dzikie zwierzę, do którego nikomu innemu nie wolno było podejść.

A tymczasem ktoś… jakaś kobieta, jej to ukradła. Przekreśliła to wszystko. I to jeszcze jak!

Hermiona szarpnęła głową. Nie była jeszcze gotowa choćby spróbować wyobrazić sobie, co się tam mogło dziać. JAK to mogło wyglądać. Boże, nie! Nie teraz. Nie tu! Nie przy innych!

– Przepraszam, Tau – powiedziała, odetchnęła głęboko i zaczęła mówić bardzo powoli i bardzo spokojnie. – Wiesz, chyba pójdę spać. Ten dzień był długi i… skomplikowany. I chyba jestem trochę zmęczona.

Przykleiwszy do twarzy uśmiech, pomału wstała od stołu, rzuciła miękko „dobranoc”, dokładnie przysunęła krzesło do stołu i krok po kroku, stopień po stopniu, weszła na górę.

Jej pokój był otwarty. Okno też, ale teraz nie miała ochoty do niego podchodzić, więc panując jeszcze nad sobą, zamknęła je zaklęciem, po czym usiadła na łóżku, wyjęła ciepły, pulsujący Kamień i przycisnęła do niego czoło.

Czemu ten świat musi być tak obłąkany? Żeby w tym samym dniu, w którym pojmujesz, że się zakochałaś, dowiadujesz się również, że twój mężczyzna całował się z inną?

 

 

Londyn, poniedziałek, 16h

Klinika Św. Munga / mieszkanie Beth

 

Marga i Mathias kończyli właśnie trochę wcześniejszy obchód. Mathias przyjrzał się karcie śpiącego pacjenta pod oknem, odwiesił na oparcie łóżka i odszedłszy kilka kroków, odezwał się przyciszonym głosem.

– Doskonale, nie ma już gorączki, daj mu jeszcze dwie fiolki czyścioszka i do jutra powinien poczuć się jak nowonarodzony. Tylko zrób co najmniej pięć godzin przerwy między nimi, bo przeczyści go na całego.

Podczas gdy Uzdrowicielka robiła krótką notatkę, zerknął dyskretnie na zegarek i podszedł do ostatniej pacjentki, tuż przy drzwiach. Starsza pani trafiła do nich dwa dni temu z powodu silnego zatrucia po spożyciu jaja widłowęża, które kupiła na ulicy Śmiertelnego Nokturnu jako znakomity środek na poprawianie sprawności umysłowej i Mathias słyszał, że na piętrze szły niezłe zakłady o to, czy podziałało.

– Co to za książka? – uśmiechnął się do niej, sięgając po kartę w nogach łóżka.

– Historia Rady Czarodziejów, pióra samego Burducka McLevisa – odezwała się starsza pani raźnym głosem. – Jestem już w połowie!

– Szybko pani czyta – powiedziała z uznaniem Marga.

– Dziecko kochane, ja nie czytam, ja przeglądam. Żeby sobie odświeżyć pamięć – oświadczyła czarownica z wyższością. – Jutro o siódmej rano macie mnie przepytać ze wszystkich dekretów aż do 1631 roku!

– Droga pani Zenobio, myślę, że odłożymy tę przyjemność na kiedy indziej – zaprotestował Mathias. – Jutro rano będziemy bardzo zajęci. A teraz życzę miłego popołudnia i miłej… przygody z Burduckiem McLevisem.

Po czym pospiesznie wyszedł aż na korytarz i dopiero wtedy skinął na Margę.

– Chyba doszła już do siebie – mruknęła Uzdrowicielka.

– Zaskakująco szybko – zgodził się z nią Mathias. – Szczególnie, że jeszcze wczoraj nasza pani profesor wymiotowała dalej niż widziała. Jeśli do jutra nic się nie zmieni, wypiszcie ją do domu.

Marga obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.

– Jutro też cię nie ma? Myślałam, że tylko dziś wychodzisz wcześniej.

– Być może się spóźnię. Wiesz, nie chcę załapać się na to przepytywanie – uśmiechnął się szeroko Mathias i mrugnąwszy okiem, ruszył przed siebie.

Marga zamarła na sekundę, po czym podbiegła do niego, wyprzedziła i zastąpiła mu drogę swoimi dwustoma funtami żywej wagi.

– Jak ona ma na imię?

– Zenobia Russell…

– Nie mówię o tej, od której właśnie wyszedłeś, tylko o tej, do której się wybierasz – powiedziała słodko.

Mathias już chciał ją grzecznie odsunąć, gdy dotarły do niego jej ostatnie słowa i bardzo powoli opuścił rękę.

– Do nikogo się nie wybieram – bąknął cicho. – Nie wiem, skąd ci to…

– Och, daruj sobie. Łgać możesz pacjentom, ale nie mi – przerwała mu Marga. – Od kilku dni sypiesz dowcipami, uśmiechasz się tak, że gdyby nie uszy, to zęby widać ci byłoby nawet od tyłu, chodzisz w pląsach, poprawiasz włosy, albo gapisz się cielęcym wzrokiem w ścianę. Troll by się zorientował.

Mathias wyprostował się i przybrał poważny, nawet trochę protekcjonalny wyraz twarzy.

– Margaret – odchrząknął. – Chciałbym ci przypomnieć…

– Że jesteś moim szefem. Wiem. No więc? Coś nie tak? Biorąc pod uwagę, jak wyglądasz, jestem pewna, że nie jest ani brzydka, ani głupia.

Okrągła twarz Margi znikła i na jej miejsce wypłynęła owalna twarz Beth, jej błyszczące radością oczy, urzekający uśmiech, dźwięczny głos… Brzydka???! I głupia?! Merlinie!

Widząc, jak się skrzywił, Marga zachichotała i kiwnęła głową.

– No więc? Czemu się boisz przyznać?

Merlinie, ona nigdy nie odpuści!

– Bo jak tylko się przyznam, zaczniecie wszystkie mnie śledzić, żeby tylko ją zobaczyć – wybuchnął nagle, rozzłoszczony. – A jak tylko zobaczycie, zaczniecie gadać głupoty i być może jednym durnym zdaniem przekreślicie coś… – urwał, czując, że się zagalopował i dodał już spokojniej. – Na czym mi zależy. To mugolka, Marga. Potrzebuje czasu, żeby się z tym wszystkim oswoić. I ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba, to tabun wiedźm łażących za nami i rzucających głupie komentarze.

Kobieta przed nim nagle spoważniała i odsunęła się o krok.

– Przepraszam, Mathias. Może faktycznie trochę przesadzam.

– TROCHĘ to przesadzałaś sześć lat temu. Do dziś bardzo ci się pogorszyło. I nie tylko tobie.

– Myślałam, że jest dokładnie na odwrót i już nam przeszło.

– Jasne – spojrzał na nią ironicznie Mathias. – W stan krytyczny.

Marga uśmiechnęła się lekko i kiwnęła głową.

– Dobrze już, dobrze. Będę siedzieć cicho, jak po Silencio. A ty zbieraj się i leć do tej twojej najmilszej.

Tego nie trzeba było Mathiasowi dwa razy powtarzać.

Błyskawicznie przebrał się w normalne ubranie i fiuuknął do siebie, zarówno po to, żeby zmyć z siebie nieciekawy zapaszek Kliniki, jak i po malusieńką buteleczkę z eliksirem o złotej barwie. Jego prezent dla Beth.

Gdy żegnali się w sobotę wieczorem, Beth powiedziała, że w niedzielę chciałaby się przygotować do poniedziałkowego wystąpienia i zaproponowała spotkanie dopiero w poniedziałek po południu.

Mathias doskonale ją rozumiał, co nie znaczyło, że nie poczuł nagłego ukłucia żalu. I nagłej pustki na myśl, że nie będzie jej widział.

I dopiero w domu dotarło do niego coś, co zmyło ten żal. Beth była smutna i wyraźnie zakłopotana, zupełnie jakby dla niej ich spotkania w każdej wolnej chwili dnia też były czymś normalnym. Zupełnie jakby jej również na nich zależało. Na nich i… może na nim?

W niedzielę wybrał się więc na Pokątną, żeby kupić jej jakiś prezent. Coś, co ją rozbawi, albo po prostu się jej spodoba. Coś czarodziejskiego. Błąkał się po nielicznych otwartych sklepach, nie mając pojęcia, co wybrać, aż w końcu w Aptece wpadł na znajomego sprzedawcę, który zabrał go na zaplecze i pokazał malutką buteleczkę ze złotym płynem.

Felix Felicis. Kosztowała całe 50 galeonów, ale nie żałował.

Aportował się w ciemnym kącie na klatce schodowej Beth, nie chcąc czekać na windę, wbiegł po dwa schodki na trzecie piętro i zastukał energicznie do drzwi.

 

Na dźwięk pukania Beth zalały równocześnie radość i panika. Radość, bo to mógł być tylko Mathias, wszyscy inni używali dzwonka, a panika, bo choć była już elegancko uczesana i dosłownie przed chwilą wyszła od niej koleżanka, która zrobiła jej makijaż, nadal miała na sobie podomkę!

Miotnęła się do pokoju, ale natychmiast przyszło jej do głowy, że przecież w sekundę się nie ubierze, a nie każe mu przecież czekać pod drzwiami. Zawróciła więc i dopiero po dwóch krokach dotarło do niej, że wciąż trzyma plik kartek z przemową profesora Neumanna i jej dopiskami, które PONOĆ!!! miały pomóc w zapamiętaniu tego wszystkiego. Rozejrzała się rozpaczliwie dookoła i w końcu rzuciła  je na komodę i podbiegła do drzwi.

– Mathias!! – na jego widok udało się jej nawet na chwilę uśmiechnąć, ale niemal natychmiast mięśnie jej twarzy wykrzywiły się na nowo ze strachu. – Wejdź proszę – dodała z ciężkim westchnieniem.

Mathias sięgnął po jej rękę, żeby się przywitać i zaskoczył go sposób, w jaki ją trzymała. Strasznie sztywno.

– Dzień dobry, Beth – powiedział, całując ją lekko. – Coś się stało? Przeszkadzam?

– Och, Boże, nie. Tylko mam zrobione paznokcie i cały czas się boję, że sobie je połamię. Przepraszam, ale to strasznie dziwne uczucie.

Mathias przyjrzał się jej dłoni i zobaczył białe paski na końcach paznokci i coś jakby malutką kropelkę złota na paznokciu palca serdecznego.

– Ładne – stwierdził.

Beth kiwnęła głową i gestem wskazała mu salonik.

– Przepraszam za ten bałagan. Przed chwilą wyszła fryzjerka i koleżanka, która zrobiła mi makijaż. Taki specjalny, żeby się nie rozmazał, jakbym płakała albo co… Muszę jeszcze wybrać sobie biżuterię, ale cały czas się boję o te paznokcie. I za pół godziny przyjedzie taksówka, bo pewnie wypiję tam odrobinę szampana czy wina i nie chcę potem prowadzić. Chyba nie dałabym rady. A poza tym na mieście są straszne korki. A ja tam muszę być trochę wcześniej. Boże, i jeszcze muszę przepakować torebkę! Próbowałam powtarzać cały tekst, ale już nic nie pamiętam. Zupełnie, jakby mi ktoś wyczyścił pamięć, wiesz? I pomyśleć, że i tak jak zwykle wszystko zacznie się później, po co ja się już teraz denerwuję! Właśnie, skoro jesteś, możesz wyjąć mi buty z pudełka? Tam gdzieś stoi, na szafie. Nie wiem, gdzie. Muszę jeszcze w ostatniej chwili spryskać sobie te włosy lakierem, też nie wiem, gdzie jest, ale to dopiero, jak się przebiorę. I nie wiem, jak ja założę rajstopy z tymi paz… Boże, zapasowe rajstopy!

Mówiąc to, Beth bez przerwy chodziła po mieszkaniu. Podeszła do komody, na której stały pudełka z pożyczoną od koleżanek złotą biżuterią, ale nie chcąc w nich grzebać i zadrapać lakieru, przeszła do kuchni po widelec. Ale pomyliła szufladę ze sztućcami z inną, na serwetki i to przypomniało jej o chusteczkach do nosa, które przed chwilą gdzieś położyła i oczywiście zapomniała gdzie. W tym momencie zapiszczał tysięczny raz od rana telefon i tym razem zabrzmiał jak ponaglenie. Nie wiedzieć po co, bo tradycyjnie będzie godzina opóźnienia, godzina, którą mogłaby wykorzystać na powtarzanie tekstu!

Cholerny profesor Neumann! Na pewno nie chodziło mu o Belfast, on po prostu nie chciał stać przed tysiącem ludzi i gadać do mikrofonu! Bał się, po prostu się bał! I zepchnął to na nią! I teraz to ona umierała ze strachu. Przestawała już kontrolować, co robiła, co mówiła, od wczoraj nie mogła już jeść i nie wiedziała, czy brzuch bolał ją z głodu, czy z paniki, która się tam zalęgła i powoli wyparła wszystkie inne uczucia.

A pomyśleć, że mogłaby teraz spokojnie przygotowywać się na sympatyczny wieczór, być może nawet udałoby się jej zrobić tak, żeby móc zaprosić Mathiasa jako osobę towarzyszącą. Wysłuchaliby półgodzinnej przemowy Neumanna, potem zjedli wykwintną kolację przy kameralnej muzyce… mogliby rozmawiać, może nawet szeptać do ucha zabawne komentarze, kto wie, jak to mogłoby się skończyć. A tymczasem miała wrażenie, że jeśli tylko szerzej otworzy usta, to będzie wymiotować!

– Nie możesz zrobić tak, żeby już było PO? – spytała rozpaczliwie i dotarło do niej, że znów stoi przed komodą, choć przecież miała iść do kuchni po widelec! Sama już nie wiedziała, co robi! – Machnąć różdżką i niech będzie jutro!

Widząc, jak Beth miota się po mieszkaniu, Mathias zerknął na zegarek. Było tuż po w pół do piątej. Zawartość buteleczki miała wystarczyć na pięć, sześć godzin, więc może warto dać jej go już teraz?

– O której masz przemawiać?

Beth wzruszyła ramionami, nacisnęła coś na telefonie i po chwili skrzywiła się.

– Nie wiem. Pewnie koło ósmej. Wiesz, nim wszyscy się zejdą, rozsiądą… – pokręciła bezradnie głową.

Mathias ostrożnie wyjął z kieszonki marynarki maleńką buteleczkę i stanąwszy za Beth, dotknął jej ramienia.

– Podaj mi rękę.

Beth obróciła się gwałtownie, strącając przy tym wieczko jednego z pudełek.

– Po co…?

– Chcę coś ci dać – uśmiechnął się Mathias i pokazał zamkniętą dłoń.

Beth niepewnie wyciągnęła prawą rękę, Mathias włożył w nią coś małego, okrągłego… i gdy cofnął się, w świetle padającym z okna zalśniło na niej coś złotego.

Złota broszka? Albo wisiorek? przemknęło jej przez myśl, ale gdy przekrzywiła głowę, dookoła złota błysnęło coś… jakby szkło. Jakby to była maciupeńka buteleczka dla lalek ze złotym płynem. Beth przyjrzała jej się uważniej i dostrzegła nawet maleńki złoty koreczek.

– Co to… jest?

– Felix Felicis.

Beth doskonale znała łacinę, ale to jej nie pomogło.

– Szczęście szczęśliwe?

– Dokładnie – uśmiechnął się Mathias. – To jest eliksir szczęścia. Myślę, że ci się dziś przyda.

Beth ostrożnie wzięła buteleczkę w dwa palce i poruszyła nią. Złoto natychmiast zafalowało pod powierzchnią szkła i zalśniło w blasku słońca.

– To znaczy, że jak go wypiję, to będę szczęśliwa? – spytała niepewnie.

– To znaczy, że jak go wypijesz, przez kilka godzin uda ci się wszystko, cokolwiek zrobisz. I przy tym będziesz bardzo pewna siebie. Zero stresu – obrzucił wymownym spojrzeniem wieczko na podłodze, porozkładane pudełeczka i na koniec ją całą. – Ta przemowa będzie dla ciebie najprostszą rzeczą na świecie.

To zabrzmiało bardzo obiecująco. Przestać się wreszcie denerwować i być pewną, że nie wygłupi się z niczym!

– Wypij najlepiej już teraz, chcę widzieć, jak reagujesz – ponaglił ją Mathias.

Najdelikatniej jak mogła, Beth wyjęła koreczek, który okazał się pomalowanym na złoto kawałkiem najzwyklejszego korka i bez wahania wypiła całą zawartość buteleczki. Starczyła akurat na jeden łyk.

Niemal natychmiast zniknął dotychczasowy ciężar przygniatający jej ramiona i nieustanne gniecenie w żołądku i zrobiło się jej lżej. O wiele lżej. Tak bardzo, że mogłaby unieść się w powietrze.

Równocześnie po całej jej piersi rozlało się uczucie niesamowitego spokoju i poczucie, że… da sobie radę. Nie, nie „da radę”, ale że może absolutnie wszystko, co tylko zapragnie!

Wyjść na podium, stanąć przed tysiącem ludzi i wygłosić przed nimi półgodzinną przemowę? W tej chwili wydało się jej to równie proste, co rozmowa ze znajomymi na zakładowej stołówce. Ale… co tam przemowa! Przemowa nie miała znaczenia. O wiele bardziej zależało jej na czymś innym i do tej pory nie bardzo wiedziała, JAK to zrobić. Teraz poczuła, że to dziecinnie proste.

Beth postanowiła uwieść dzisiejszego wieczoru mężczyznę, który stał właśnie przed nią.

– Mathias… – uśmiechnęła się czarująco. – Bardzo ci dziękuję.

Przesunęła delikatnie palcami wzdłuż jego szczeki aż do dołeczka w brodzie, po czym wspięła się na palce i równie delikatnie pocałowała go w policzek.

– Naprawdę dziękuję…

Mathias nie zdążył nawet zareagować, gdy Beth cofnęła się i odeszła aż do stolika.

– Więc… widzę, że… eliksir podziałał – wykrztusił urywanym głosem, bo jego oddech nie nadążał za dziko bijącym sercem i odchrząknął. – Lepiej się czujesz?

– Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo lepiej.

Beth usiadła wygodnie na kanapie, chwilę postukała w telefon… zadzwoniła przypomniał sobie odpowiednie słowo, i chwilę czekała, po czym powiedziała do telefonu.

– Dzień dobry. Zamawiałam dziś taksówkę na godzinę siedemnastą. Ascalon street 5, mieszkania 8, na nazwisko Roberts… Chciałam ją anulować… Nie, nie przełożyć, ale anulować… Doskonale. Dziękuję i do widzenia.

O cholera. Jej słowa były jeszcze lepsze niż zimny prysznic. Kuszące myśli, które właśnie zalęgły mu się w głowie, wywietrzały natychmiast.

– Beth? Nie mówiłaś, że musisz tam być wcześniej?

– Usiądź – Beth wskazała mu miejsce koło siebie. – I opowiedz mi proszę o tym eliksirze…

 

 

Hotel Hilton, 19h

 

Choć Monika była pewna, że Sympozjum nie zacznie się punktualnie, zjawiła się w Sali Królewskiej na kilka minut przed siódmą wieczorem.

Sala istotnie zasługiwała na swoje miano. Ledwo przekroczyło się jej próg, a nie można było opanować pełnego podziwu westchnienia.

Przede wszystkim czuło się zaskakujący komfort i wygodę. Niewątpliwie duży wpływ na to miał jej wystrój – stonowane, brązowe ściany, dość wysoki sufit, w którym znajdowało się osiemnaście olbrzymich kręgów, podświetlonych ukrytym ciepłym, żółto-brzoskwiniowym światłem, miękki mahoniowy dywan oraz dziewięć rzędów długich stołów oświetlonych świecami, tkwiącymi w wysokich, filigranowych lichtarzach. Tak samo znaczenie miała łagodna muzyka, która mieszała się z gwarem setek głosów mówiących w przeróżnych językach oraz mocny, ale wcale nie nieprzyjemny zapach perfum.

Ponieważ każdy miał wyznaczone miejsce, niektórzy po odnalezieniu go lawirowali między stołami, wychodzili na zewnątrz, zapewne na ostatniego papierosa, i zbierali się w niewielkie grupki.

Monika przedarła się przez tłum przy wejściu, przeszła do szóstego stołu i odnalazłszy miejsce 647 z elegancką wizytówką, uśmiechnęła się na jej widok:

„Monika Wilkins, Australia, doktor stomatologii, spec. Periodontologia”.

Wyglądało na to, że albo Uniwersytet Queensland trochę się pospieszył i przesłał organizatorom Sympozjum jej przyszły tytuł, albo ktoś, kto przygotowywał wizytówki, nie zrozumiał, co znaczy „przewód doktorski w toku”.

Sąsiednie miejsce było dla „Wendella Wilkins, lekarza stomatologii”, więc bez wahania położyła na krześle torebkę i wyjąwszy z niej program Sympozjum, zaczęła go przeglądać.

Po chwili obok niej usiadł jakiś mężczyzna, a kilka minut później owionął ją mocny zapach perfum i koło niej wyrosła jakaś elegancko ubrana blondynka.

– Och, jak to dobrze, że panią spotkałam! – zawołała i podała jej rękę ozdobioną błyszczącymi pierścionkami. – Doktor Anna Goldberg.

– Monika Wilkins – odparła odruchowo Monika, wymieniając uścisk dłoni.

– Spotkałyśmy się na recepcji – uśmiechnęła się szeroko Anna i Monika natychmiast sobie przypomniała, że faktycznie, kobieta stała tuż za nią. – I przez przypadek słyszałam, że przyjechała pani sama, bez męża…

– Niestety nie mógł przyjechać – odpowiedziała smutnym uśmiechem Monika. – Nieprzewidziane problemy.

Za Anną stanął jakiś długowłosy brunet, ta posłała mu powłóczyste spojrzenie, po czym obróciła się do Moniki.

– Wiem, że to… trochę delikatne… Ale chciałam się zapytać… czy nie przeszkadzałoby pani, gdybyśmy zamieniły się na pokoje? Bo hotel musiał się pomylić i zamiast podwójnego pokoju dał nam pojedyncze i… skoro pani ma podwójny, a jest pani sama…

Monika była tak zaskoczona przedziwną prośbą, że odruchowo kiwnęła głową, bo nie widziała żadnego problemu z mieszkaniem w pojedynczym pokoju. Co prawda wydawało się jej, że skoro to wina hotelu, to hotel powinien szukać rozwiązania, a nie ona, ale…

– Ależ oczywiście, bez obaw – odezwała się, stopując gadającą jak nakręcona Annę. – Tylko…

Radosny uśmiech momentalnie spełzł z twarzy Anny.

– Tylko co…?

– Może zamieńmy się jutro. Bo przyjechałam w południe…

– I pewnie porozkładała już pani swoje rzeczy? To może pójdźmy zaraz po kolacji, ja mogę poczekać, aż je pani złoży!

Monika potrząsnęła głową. Nie zdążyła porozkładać swoich rzeczy, wyjęła tylko kostium na dzisiejszy wieczór i torebkę z kosmetykami. Ale używała hotelowego ręcznika i przecież spała w łóżku. No może raczej NA łóżku, na pościeli, przykryła się tylko puszystym kocem…

Powiedziała to Annie, ale ta zbyła jej obawy machnięciem ręki.

– Żaden problem! Wezmę jeden ręcznik od siebie. I skoro spała pani NA kołdrze, to nic takiego się nie stało! Bardzo pani dziękuję! Dziękujemy – spojrzała wymownie na męża, a ten natychmiast dołączył się do jej wylewnych podziękowań.

Szybko ustalili, że zamienią się pokojami zaraz po kolacji i Anna z mężem odeszli. Monika otworzyła na nowo program Sympozjum, gdy odezwał się jej sąsiad.

– Widzę, że interesują panią najmniejsze detale – powiedział niskim głosem. – A wie pani już, że mowę powitalną wygłosi doktor Roberts, asystentka profesora Neumanna?

Monikę detale specjalnie nie interesowały, ale informacja ją zaciekawiła. Obróciła się na krześle i odłożyła program na bok.

– Nie miałam pojęcia. A skąd pan wie?

– Jestem dobrze poinformowany – uśmiechnął się lekko, po czym spoważniał. – Neumann miał atak serca wczoraj rano i w tej chwili leży w szpitalu.

– O mój Boże!

Mężczyzna pokiwał uspokajająco głową.

– Niech się pani nie martwi, jest w dobrych rękach. Trafił do szpitala z ostrym zespołem wieńcowym, ale na szczęście praktycznie natychmiast, więc obeszło się bez operacji. Teraz zaczęliśmy już rehabilitację, ale trochę potrwa, zanim wypiszemy go do domu.

– My – to znaczy, że pracuje pan tam, tak?

Mężczyzna natychmiast wyciągnął rękę do Moniki.

– Przepraszam, nie przedstawiłem się. David Rawlings. Jestem kardiochirurgiem w London Bridge Hospital. Doktoryzowałem się z chirurgii ogólnej, teraz zacząłem specjalizację w zakresie kardiochirurgii dziecięcej.

Rozmowa z Davidem Rawlingsem okazała się być bardzo wciągająca. Monika zasypała go gradem pytań i bez trudu wyobrażała sobie małych pacjentów, o których mówił. Rawlings nie pozostał jej dłużny i dopytywał się o jej przewód doktorski i oboje nawet się nie zorientowali, jak minęło pół godziny, zabłysły reflektory skierowane na podwyższenie po ich prawej stronie i ustała cicha muzyka.

– Chyba wreszcie się zacznie – mruknął Rawlings.

W tym momencie rozległa się zupełnie inna muzyka – o wiele głośniejsza, typowa na otwarcie jakiegoś spotkania, rozmowy na sali ucichły i naraz na podwyższeniu ukazała się jakaś kobieta, która energicznym krokiem podeszła do podium na środku.

Miała na sobie skromny czarny kostium z bordowymi dodatkami, włosy upięte w elegancki, lecz zarazem luźny sposób, jakby czesał je wiatr, bardzo delikatny makijaż i uśmiechała się w zaraźliwy sposób. Z tej odległości Monika nie umiała powiedzieć, w jakim mogła być wieku, ale wyglądała szalenie sympatycznie. Nawet bardziej niż sympatycznie. Monika poczuła miłe piknięcie w sercu i coś się w niej uśmiechnęło.

– Dobry wieczór państwu – nawet jej głos brzmiał… radośnie. – Nazywam się Elizabeth Roberts i jako gospodarz tego spotkania, mam ogromny zaszczyt powitać państwa na XVI-tym Sympozjum Światowego Stowarzyszenia Lekarzy w Londynie.

Mówiąc to, skłoniła się lekko w ich stronę, gdzieś po prawej stronie rozległy się pojedyncze brawa i natychmiast dołączyła do nich reszta sali, a doktor Roberts od razu się do nich przyłączyła.

– Te brawa należą się wam, a nie mi – skomentowała je, gdy nieco ucichły i natychmiast, jak za dotknięciem różdżki jakiegoś magika, zapadła absolutna cisza i tylko widać było uśmiechy na twarzach ludzi dookoła. – Muszę się wam przyznać, że to bardzo… niespodziewany zaszczyt. Tę przemowę miał wygłosić profesor Neumann, ale wczoraj doznał lekkiego ataku serca i niestety nie mógł się tu dziś zjawić.

Rozległy się ciche ochy i achy i doktor Roberts uśmiechnęła się pogodnie.

– Proszę się nie martwić. Widziałam się z nim dziś rano, więc mogę was zapewnić, że profesor czuje się już bardzo dobrze i kazał mi przekazać wam pozdrowienia. Jest pod doskonałą opieką medyczną, ale oszczędzę wam szczegółów, bo i tak ich nie zrozumiecie.

David Rawlings zachichotał głośno, kilka innych osób również i naraz cała sala zatrzęsła się ze śmiechu i posypały się gromkie oklaski.

 

 

Beth spojrzała na ekran znajdujący się na pulpicie, zobaczyła zaznaczony na szaro pierwszy akapit przemowy profesora Neumanna, ale naraz nabrała ochoty, żeby powiedzieć coś innego. Od siebie.

Co prawda spędziła z technikiem sceny praktycznie pół godziny na formatowaniu tekstu, wyborze sposobu wyświetlania i przetrenowaniu używania interaktywnego pulpitu, więc wiedziała, że ktoś słucha jej teraz, śledzi tekst i jeśli od niego odejdzie, nie będzie już mogła liczyć na podpowiedź, ale… czuła, że może sobie na to pozwolić.

Wyjęła więc mikrofon ze statywu i wsłuchując się w oklaski, zrobiła powoli kilka kroków wzdłuż niewielkiej sceny.

– Gdy przed chwilą weszłam do hotelu – odezwała się, kiedy zapadła cisza – natknęłam się w holu na grupę niemieckich turystów, którzy oglądali afisz naszego sympozjum i dyskutowali o tym, co my tu robimy. I wiecie państwo co? Przyszło mi do głowy, że to bardzo trafne pytanie. Lecz nie, co my TU robimy, ale w ogóle, CO tu robimy. Z jakiego powodu tu trafiliśmy.

Pozwólcie, że opowiem wam, czemu ja się tu znalazłam. Otóż… można powiedzieć, że sprowadziła mnie tu mała dziewczynka. Mała, przerażona i zapłakana dziewczynka, która chowała się w cieniu namiotu na afrykańskiej ziemi i przyglądała się rzeszy chorych i cierpiących ludzi stojących w długiej kolejce po pomoc. Pamiętam, że czułam się tak przez cały rok pobytu w Nigerii, dokąd zabrali mnie moi rodzice – nauczyciele. I właśnie wtedy odkryłam swoje powołanie…

 

 

Australia, Birriani

Wtorek, 7:30 rano

21:30 czasu angielskiego

 

Hermiona przebudziła się już jakiś czas temu, ale zamiast wstać, zamknęła na powrót oczy i natychmiast w jej wyobraźni pojawił się Severus. Choć jeśli miała być ze sobą szczera, był w niej nawet wcześniej. I być może od wczorajszego wieczora wcale jej nie opuścił.

Ale teraz mogła na spokojnie spojrzeć na to, co wczoraj było wirującą w szalonym tempie karuzelą  wydarzeń, odkryć i emocji. Szczególnie w nocy.

Gdy sięgnęła pod poduszkę, jej palce natychmiast odnalazły tętniące ciepło.

No właśnie. Miłość.

Kiedy wczoraj rano wreszcie nazwała to, co czuła, natychmiast uznała, że z jego strony nie ma co liczyć na wzajemność. Nie zastanawiała się, dlaczego, po prostu uznała, że ktoś taki jak Severus Snape nigdy nie będzie czymś takim zainteresowany.

Ale w środku nocy zrozumiała, czemu tak myślała.

Zbudziły ją znów zduszone jęki pary z któregoś z pokojów i wtedy pojęła, że właśnie tego zabrakło.

Miłość nieodmiennie kojarzyła się jej z czułością, pieszczotą, uwodzeniem czy pragnieniem tej drugiej osoby. I seksem.

Ale do tej pory żadnego z tych pojęć nie łączyła z Severusem.

Przez lata był jej profesorem. Widziała, jak wykładał, jak chodził i jak jadł. Czasem słyszała, jak inni uczniowie zastanawiali się, czy „Nietoperz” akurat nie śpi.

Później widywała go czasem na Grimmauld Place składającego raporty.

Jeszcze później dowiedziała się, że był również szpiegiem.

Kiedy Harry ujawnił jego wspomnienia, dowiedziała się, że zawsze kochał jego matkę, choć ta wybrała kogoś innego.

Od roku spotykała go w miarę regularnie, gdy przynosił eliksiry do Kliniki.

I ostatnio miała okazję poznać go bliżej – jego inteligencję, chęć ochrony innych i jej samej. Ale w tym wszystkim nie było ani knuta erotyzmu.

Nigdy, przenigdy, nie widziała go przyglądającego się jakiejś kobiecie, uwodzeniu jej, całującego w rękę, tańczącego z nią… tak więc do tej pory Severus Snape kojarzył jej się z ascetą, który co najwyżej pozwoli sobie na platoniczną przyjaźń.

Pewnie dlatego odkrycie, że całował się z Alex Rayleigh aż tak nią wstrząsnęło. Nie tylko fakt, że ktoś inny odebrał jej wyłączność na to coś, co między nimi było, ale i to, że wcale ascetą nie był.

Był prawdziwym mężczyzną.

A jako prawdziwy mężczyzna z pewnością mógł uwodzić, całować i być z kobietą.

Z tego, co mówił Tau, wynikało, że na całowaniu się nie skończyło, bo jak inaczej można było zrozumieć, że Rayleigh rozwiązała mu ręce, „żeby… no wiesz”? Więc może byli ze sobą? Jeśli nie teraz, to może w przeszłości?

Tu jej nocne przemyślenia się skomplikowały. Albo to coraz głośniejsze odgłosy miłości zza ściany, albo wizja Severusa trzymającego w objęciach jakąś kobietę sprawiły, że zrobiło się jej gorąco. Patrzyła, jak Severus przyciągnął ją i zaczął całować. To był długi i gorący pocałunek, który pozbawił ich oboje wszelkich zmysłów. I kiedy ich oddechy nie nadążały już za galopującymi sercami, Severus oderwał się z głuchym westchnieniem, które zawibrowało gdzieś w jej piersi, obrzucił ją wzrokiem, w którym czaiła się obietnica i pochylił, by odnaleźć zagłębienie koło jej ucha…

Ktoś krzyknął, ciemność wybuchła tysiącem gwiazd i Hermiona usiadła gwałtownie.

Nie umiała powiedzieć, kto to był, para za ścianą czy ona sama, bo… sama nie wiedziała czemu, od któregoś momentu kobieta w jej wyobraźni miała jej twarz.

O Boże, o Boże, o Boże, o Boże…

Ukryła twarz w drżących dłoniach i spróbowała przełknąć ślinę, ale wpierw musiała złapać oddech. Którego jej zabrakło.

Gdy w końcu jakimś cudem odzyskała panowanie nad sobą, rzuciła Quiesus dookoła całego łóżka i dopiero wtedy położyła się spać. Nie sięgała pod poduszkę – bała się, że tym razem to ona poparzy Kamień.

To było w nocy. Teraz wizja jej i Severusa przybladła, ale nadal czaiła się gdzieś na krańcach świadomości i nieustannie kusiła szalonymi, namiętnymi obrazami.

Hermiona jeszcze chwilę toczyła walkę z wyobraźnią, aż w końcu wstała i poszła do łazienki.

Tym razem nie musiała spoglądać przez okno, żeby Wiedzieć, że Severus siedzi na dworze, czekając na brzask.

 

 

Severus poznał, kto nadchodzi po cichym odgłosie klepania sandałów o bose stopy. Chwilę później owionął go znajomy zapach i gdyby wcześniej miał jakieś wątpliwości, teraz wiedziałby już na pewno.

Hermiona przywitała się z nim lekkim uśmiechem, po czym w zupełnej ciszy usiadła obok, więc na nowo pogrążył się w myślach. I choć od wczorajszego wieczora udało mu się poskładać jego świat, wciąż był zaskoczony, jak łatwo wtedy sam siebie oszukał.

Ale wraz z brzaskiem odeszły upiory przeszłości, odegnane światłem i migdałowym wiatrem. Zupełnie jakby pomiędzy nie i niego wśliznął się jakiś niezauważalny Patronus.

Nie wiedział nawet, kiedy blask na horyzoncie zbielał, błysnął pierwszy, oślepiający promień i chwilę później ukazał się im rąbek słońca, które szybko wspięło się na niebo i rozgrzało wszystko dookoła. Tak samo jak uśmiech obok.

– Dzień dobry – odezwała się Hermiona. – Mam nadzieję, że nie spędziłeś tu całej nocy?

Severus skinął jej na powitanie.

– Nie.

– Wszystko w porządku? – spojrzała na niego z troską.

– Dlaczego ma nie być?

– Bo wczoraj wieczorem… nie byłeś w najlepszym stanie.

Z całą pewnością Severus nie zamierzał się jej spowiadać.

– Czy twoim zdaniem wyglądam na kogoś, kto potrzebuje pomocy?

– Wnioskując z tego, co powiedział mi Tau, owszem. Ty i ja – i na widok uniesionej w górę brwi dodała. – Ponoć połowa mieszkańców uznała, że zwariowaliśmy, skoro w gorący wieczór rozpaliliśmy ognisko.

– Trzeba było mu powiedzieć, że ponoć zaczęła się tu zima.

– I dlatego robiliśmy za dwa bałwany?

– Mielibyśmy oszałamiającą konkurencję – uśmiechnął się kącikiem ust.

Hermiona roześmiała się radośnie. Zdecydowanie, KOCHAŁA jego poczucie humoru!

– Powiem mu. O bałwanach też. Ale może pod koniec naszego pobytu, bo wolałabym, żeby nie próbował się mścić i zaserwować na przykład pieczonych chrząszczy czy smażonych mrówek. Czy suszonych pająków.

– Na twoim miejscu nie liczyłbym, że będą pieczone czy smażone. Te… bałwany wolą wszystko na surowo – Severus nie był wybredny, jeśli chodzi o jedzenie, ale pająki, chrząszcze czy mrówki uznawał tylko jako składniki eliksirów. Ziemniaki i stek były o wiele lepsze.

Hermiona znów zachichotała, po czym spoważniała. Koniec pobytu przypomniał jej o dniu dzisiejszym.

– Severus? – gdy spojrzał na nią, zawahała się lekko. – Dzisiejszy dzień będzie naprawdę męczący. Dziesiątki aportacji, chodzenie, pełno ludzi dookoła… Bardzo bym się cieszyła, gdybyś zechciał ze mną iść, ale… zrozumiem, jeśli zostaniesz.

– Dopiero teraz dokonałaś tego odkrycia?

– No… tak. Wczoraj byłam zbyt zmęczona, żeby logicznie myśleć.

– Jeśli wczoraj nie myślałaś logicznie, to dziś tym bardziej – stwierdził poważnie. – Co tylko potwierdza

to, że trzeba cię pilnować.

Tak naprawdę, to od chwili, gdy Ill-oo’ka potwierdził jej, że poczuje obecność rodziców, Hermiona nie wyobrażała sobie, że mogłaby dziś być sama. A już po dzisiejszej nocy… tym bardziej.

– Dziękuję – powiedziała cicho, zaczynając na nowo bawić się piaskiem. – Bardzo. To, że mi pomagasz, że w ogóle chcesz pomagać, bardzo dużo dla mnie znaczy. Nawet więcej niż dużo. Nie wiem nawet, dlaczego to robisz. Tak bez powodu. Bo nie masz powodu, nie musisz mi za nic się odwdzięczać. Po prostu…

– Pleciesz. Wiesz o tym? – przerwał jej Severus, krzywiąc się.

Fakt, że plotła. Ale tyle chciała mu powiedzieć… Może kiedy indziej.

– Wiem – Hermiona postanowiła obrócić to w żart. – Przywilej wieku. Nie mówię, że jestem stara, ale…

– To dobrze, bo chciałbym ci przypomnieć, że mimo twoich niestrudzonych wysiłków nadal jestem od ciebie starszy.

– … ale dorosła. To się chyba nazywa druga młodość.

Hermiona zebrała garstkę piasku i zaczęła wysypywać cienką stróżką, tworząc niewielki kopczyk na ziemi. Całkiem jak klepsydra, która w jej przypadku przesypała się trochę szybciej.

Severus zignorował kopczyk, przyjrzał się jej uważnie i po raz kolejny dotarło do niego, że istotnie, to nie jest już dziewczyna, ale dorosła kobieta.

– Jak to się stało? – spytał i oboje wiedzieli, co ma na myśli.

Kobieta koło niego odczekała jeszcze kilka chwil, aż piasek przesypał się zupełnie, otworzyła dłoń i dopiero wtedy zaczęła mówić.

– Kiedy podałam mu rękę, nagle znaleźliśmy się gdzie indziej, sami. Zaczęliśmy rozmawiać, ale nie umiem ci powiedzieć, w jakim języku. Słyszałam nasze głosy, więc to na pewno była mowa, ale to nie był ani angielski, ani dialekt Aborygenów. Spytał mnie, czy jestem pewna, że chcę oddać młodość, a kiedy potwierdziłam, skinął ręką i w tym momencie wyszła ze mnie… druga ja. On położył jej rękę na ramieniu i ta druga ja zaczęła znikać. A potem z mgły wyszła moja dorosła ja. Identycznie ubrana, uczesana, tylko starsza. Weszłam w nią, ale zupełnie tego nie poczułam. Wtedy Aborygen spytał mnie, jak chcę użyć jego daru. Wyjaśniłam, że będę szukać rodziców, on znów kazał mi podać rękę, podałam i nagle znalazłam się na powrót w tej chatce, razem z wami. Resztę widziałeś. Jego magia aż parzyła, tak była inna, więc wyrwałam mu rękę i wtedy poczułam w niej Kamień. I wygląda na to, że wróciłam już jako ta starsza ja.

Severus skinął głową. Coś takiego właśnie podejrzewał. Teraz.

Hermiona dotknęła palcami swojej twarzy.

– Jesteś w stanie powiedzieć, co się zmieniło? Co jest inaczej? Oglądałam się w lustrze, ale nie mam pojęcia, jak to określić.

Severus przyjrzał się jej uważnie. Już na pierwszy rzut oka można było dostrzec jakąś ulotną zmianę, która sprawiała, że wyglądała doroślej, jednak też nie potrafił określić, co takiego się zmieniło. Ale nie był najlepszą osobą do odpowiadania na to pytanie. Do tej pory nigdy się jej nie przypatrywał. To znaczy nie w… ten sposób. No może z wyjątkiem chwili, kiedy leczył jej rany kilka dni temu. No właśnie, jak wyglądają teraz blizny? Po… dwunastu latach?

– Zamknij oczy – mruknął i sięgnął do pierwszej z nich.

Przesunął palcem od samego kącika oka aż do skroni, lecz nic nie wyczuł. Nawet gdy leciutko naciągnął delikatną skórę, nie zobaczył ani śladu. Całe szczęście pomyślał, bo doskonale pamiętał drobną, różową kreskę, która została po tym, jako skończył wcierać dyptam.

Tak samo sprawa miała się z uchem. Nie tylko nie widział, ale też nie wyczuł pod palcami żadnego zgrubienia ani szramy. No może z wyjątkiem płatka jej ucha, gdzie doszukał się lekkiej nierówności. Gdy przekrzywił głowę, w świetle słońca mógł dojrzeć jaśniejszą kreskę, która ginęła gdzieś za uchem. Ale tylko dlatego, że on wiedział, czego szuka, dla wszystkich innych miała nietkniętą, niepoznaczoną bliznami twarz.

Korzystając z okazji, że dziewczyna… nie, Kobieta miała zamknięte oczy, przyjrzał się jej naprawdę uważnie, cały czas dla niepoznaki błądząc palcami przy jej uchu.

I musiał przyznać, że była… piękna. Do tej pory nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak kształtne ma brwi… jak idealny jest jej nos, jej policzki… i jak… zmysłowo wyglądają jej usta. Pełne, wilgotne, lekko rozchylone. Jak gładką ma skórę, zarówno przy uchu, jak i na szyi…

Hermiona zacisnęła mocno oczy i wciągnęła gwałtownie powietrze i Severus nagle wrócił do rzeczywistości.

– Boli? – odsunął natychmiast rękę, zaalarmowany wyrazem jej twarzy.

Boli? Jezu Chryste… tak, bolało!

Już gdy tylko się jej przyglądał, mogła przysiąc, że czuje, fizycznie czuje na sobie jego wzrok!

Ale gdy zaczął jej dotykać, to było jak delikatna, najbardziej zmysłowa pieszczota.

Od siedzenia w chłodzie poranka miał wyziębione dłonie, ale każde muśnięcie jego palców, tych długich, kształtnych, zwinnych palców, znaczyło gorące ślady na jej skórze, rozpalało coś głęboko w niej i Hermiona poczuła, że lada chwila po prostu spłonie i jednocześnie przeszedł ją dreszcz. Merlinie, od samego dotyku!

I jednocześnie wróciło wspomnienie z tej nocy i choć dobrze wiedziała, że to tylko jego palce błądzą po jej skórze, coraz łatwiej mogła sobie wyobrazić, że to jego pocałunki…

Na chwilę dotyk ustał, całe jej ciało zamarło w niemej tęsknocie i wtedy pojawił się na nowo, tuż koło jej ucha. Wszystko zaczęło się mieszać, zobaczyła Severusa, którzy popatrzył na nią rozpalonym pożądaniem wzrokiem, a potem pochylił się ku niej, musnął ustami płatek jej ucha, a potem zsunął je  na szyję…

I tylko z najwyższym trudem powstrzymała głośny jęk.

– Nnie. Nie bardzo – wykrztusiła, czując jak cały świat wiruje jej przed oczami. – To znaczy… troszkę.

Sama nie wiedziała, czy chce, żeby pochylił się ku niej jeszcze raz, czy wręcz przeciwnie. Bo miała ochotę umrzeć, tak bardzo jej go brakowało i równocześnie czuła, że jeśli choć jeszcze raz jej dotknie…

– Jestem pewny, że Gratus nie użył czarnej magii – powiedział Severus. – To musi być tylko z powodu twoich wspomnień. A teraz chodźmy już. Zdaje się, że mamy coś ważnego do zrobienia.

Hermiona potrząsnęła głową i odetchnęła głębiej. Merlinie, żebyś wiedział JAKICH wspomnień.

Ale musiała uważać, w końcu miała do czynienia z Mistrzem Legilimencji, więc zmusiła się do słabego uśmiechu i bardzo powoli zaczęła zbierać się z ziemi.

– Masz rację, to chyba tylko wspomnienia – mruknęła.

 

 

Londyn, Hotel Hilton / mieszkanie Beth

O tej samej porze

 

– Jeszcze raz chciałem pani pogratulować – powiedział z emfazą doktor Johansson z Londyńskiego Instytutu Badawczego. – To była zachwycająca przemowa! Byłem już na wielu prelekcjach, ale nigdy jeszcze nie spotkałem prelegenta, który potrafiłby porwać salę tak, jak to pani zrobiła! Profesor Neumann ma wyjątkowe szczęście, mogąc z panią współpracować!

Beth podziękowała skinieniem głowy i poczuła, że za chwilę od tego potakiwania pęknie jej kark. I że dostanie skurczu w policzkach.

Jej zaimprowizowana przemowa faktycznie została przyjęta gorącą owacją na stojąco. Normalnie dziwiłaby się, jak to jest możliwe… Normalnie to nie byłoby możliwe!, ale doskonale wiedziała, że zawdzięcza to eliksirowi szczęścia. Czy raczej Mathiasowi. I od chwili zejścia ze sceny nie marzyła o niczym innym, jak o tym, żeby móc wrócić już do domu i się z nim spotkać. Ale doskonale zdawała sobie sprawę, że nie mogła tak po prostu wyjść, musiała wytrwać choćby do końca wystawnej kolacji, a poza tym umówili się na dziesiątą trzydzieści wieczorem.

Jeszcze tylko godzina.

Eliksir chyba przestawał działać, bo wychodząc przed chwilą z toalety porwała sobie rajstopy i rozlała na stół kawę, ale teraz to już nie miało znaczenia.

Chcąc zniechęcić kolejne ewentualne osoby do podejścia z gratulacjami, sięgnęła po program Sympozjum i zaczęła go bezmyślnie przeglądać. Gdy chwilę później kątem oka zobaczyła zbliżającą się postać, rozłożyła na stole listę gości i pochyliwszy się nad nią, na chybił trafił stuknęła palcem.

– Monika Wilkins, Australia, doktor stomatologii – wymruczała, udając całkowite skupienie i jednocześnie coś w niej zamarło. Zabrzmiało to bardzo znajomo. Jakby już gdzieś to widziała.

Ten ktoś minął jej krzesło i poszedł dalej, Beth odetchnęła z ulgą i przyjrzała się liście.

– Monika Wilkins – przeczytała powoli, na głos. – Australia. Doktor stomatologii. Specjalizacja Periodontologia…

Monika Wilkins. Australia. Doktor stomatologii… Zaraz… Wilkins?? Monika? Dentystka z Australii??

I nagle zamiast kartki papieru zobaczyła przystojną męską twarz i usłyszała głęboki głos mówiący „Więc Hermiona wyczyściła pamięć swoich rodziców i wysłała ich do Australii jako Monikę i Wendella Wilkins… Oboje są bardzo dobrymi dentystami, nie powinni mieć problemu ze znalezieniem pracy…”

– O Boże…

Mathias! Natychmiast!

Bez namysłu zerwała się od stołu, sięgnęła po torebkę i uśmiechnąwszy się do siedzącego dwa krzesła dalej Alaina Milbourna wskazała ręką zegarek.

– Życzę miłego wieczoru – powiedziała zmęczonym głosem. – Na mnie już czas. To był bardzo długi  dzień.

Niektórzy goście również zaczęli już opuszczać salę. Podchodząc do drzwi wyprzedziła jakąś ciemnowłosą kobietę, do której podbiegła wyzywająco ubrana blondynka, wyszła do holu i zadzwoniła do kierowcy samochodu wynajętego przez Instytut Chorób Zakaźnych, który ją tu przywiózł i miał odwieźć do domu.

– …wdę, bardzo pani dziękuję. Tylko niech pani nie mówi tym na recepcji, niech się trochę pomartwią – usłyszała blondynkę, czekając na połączenie.

– Nie ma za co, pani Anno…

– Collins Cars, Ryan, słucham?

 

Siedząca niemal przy wyjściu Barbara Dicks powiodła wzrokiem za doktor Roberts, która wyszła szybko z sali, jej wzrok ześlizgnął się na brunetkę, która przytrzymała zamykające się drzwi i przez jej twarz przebiegł nagły błysk rozpoznania.

Helen??! Tutaj? Niesamowite!

Ale zanim zdążyła zareagować, do Helen podbiegła jakaś blondynka i obie wyszły do holu.

Barbara czym prędzej sięgnęła po listę gości i zaczęła przeglądać zaproszonych z Wielkiej Brytanii. Nie wiedziała, jak Helen mogła mieć teraz na nazwisko, ani z czego zrobiła specjalizację, ale z Wielkiej Brytanii nie było tak wielu delegatów. Koniecznie musiały się spotkać i porozmawiać o starych dobrych czasach!

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 11Goniąc Szczęście Rozdział 13 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz