Goniąc Szczęście Rozdział 26

Metropolia

19h25 w Metropolii – 10:25 w Paryżu, 09:25 w Anglii

 

Doris i Ginny wynurzyły twarze z myślodsiewni dokładnie w tym samym momencie – kiedy młodą dziewczynę wyprowadzało z holu wejściowego dwóch magomedyków. Ginny o dziwo miała wyraźnie wypisaną na twarzy ulgę, jakby przekazanie wspomnień zdjęło jej z ramion połowę ciężaru, za to Doris była mocno przygnębiona. Pewnie właśnie dlatego, że wzięła ten ciężar na siebie.

– Usiądź i poczekaj na mnie, chcę popatrzeć na to jeszcze raz – powiedziała łagodnie do Ginny i znów pochyliła się nad misą.

Ledwie jej nos dotknął lekko poruszającej się srebrzystej powierzchni, poczuła, jak wpada gdzieś w nicość i już w następnej sekundzie stoi na zatłoczonej, hałaśliwej uliczce przed hotelem. Wiedząc już, czego szukać, cofnęła się aż pod samą ścianę i spojrzała w lewo.

Natychmiast zobaczyła białego blondyna średniego wzrostu, o gęstym zaroście, ubranego w białą podkoszulkę i ciemne spodnie. Mężczyzna stał zaledwie kilka metrów dalej, przeskakiwał wzrokiem między kręcącymi się ludźmi i co chwila zerkał na wejście do hotelu.

Przyjrzał się uważniej przechodzącej grupce młodych ludzi w identycznych czerwonych czapkach na głowach, wrócił w stronę drzwi i na jego twarzy pojawił się wyraz istnej euforii. W następnej chwili odepchnął jakieś małe dziecko, bez mała podbiegł do stojącej niedaleko Ginny i chwyciwszy ją pod ramię, obrócił się na pięcie.

Uczestniczenie w aportacji oglądając czyjeś myśli było zaiste przedziwne. Doris stała jakieś dwa metry od nich, ale brodaty blondyn pociągnął również i ją, na chwilę otuliła ją rozmazana ciemność, a potem wylądowała w ciemnym korytarzu. Czym prędzej podeszła do nich, by przyjrzeć się szczegółom.

Mężczyzna pchnął szamoczącą się i krzyczącą dziewczynę w kąt, wyrwał jej różdżkę i rzucił na nią Imperio. Ta od razu uspokoiła się i oparła o ścianę.

Tym razem wzrok Doris przyzwyczaił się do ciężkiego półmroku niemal natychmiast i zobaczyła, jak blondyn wyciągnął z kieszeni fiolkę, oderwał coś przyklejonego do niej od spodu i wrzucił do środka, odczekał chwilę, po czym przysłoniwszy, na szczęście niedokładnie, Ginny oczy, wypił wszystko. Dwie sekundy później długie blond włosy zaczęły się skracać i stały się czarne, biała broda zwęziła się do cienkiego paska czarnego zarostu zakończonego wąskim warkoczykiem, a jasna twarz wyszczuplała i wydłużyła się, przybierając mahoniową barwę.

Mam cię pomyślała z ponurą satysfakcją Doris. Przypuszczała, że Omari wymyślił sobie już jakąś historyjkę na obronę, pod tym względem wiódł prym wśród wszystkich Aurorów. Pewnie będzie tłumaczyć, że to jakiś spisek przeciw niemu, że znalazł się tam przypadkiem, bo zobaczył jakieś zamieszanie w opuszczonym domu, został zaatakowany i próbował się bronić i nie ma nic wspólnego z człowiekiem, który porwał Ginny. Tamten wypił wielosokowy z jego włosem specjalnie, by zepchnąć na niego podejrzenia.

To zaś był wyraźny dowód na to, że porywacz był Aurorem.

Nie wiedząc, w kogo przyjdzie im się przemienić i kiedy, jej ludzie od lat szkoleni byli, by przyklejać u góry fiolek włosy innych osób, a u dołu ich własne. W ten sposób zawsze mogli przygotować świeży eliksir i uniknąć pomyłek podczas przemieniania się lub szybszego wracania do własnej postaci, co się mogło przytrafić po wypiciu przestałego eliksiru.

Omari zdarł z siebie i cisnął w kąt białą podkoszulkę, odsłaniając tym różdżkę przyczepioną do specjalnego uchwytu na plecach. Merlinie, kolejny dowód. Uchwyt, robiony na miarę dla każdego Aurora, był bez mała niewidoczny dla innych i niezawodny – doskonale chronił różdżkę, dając do niej równocześnie łatwy dostęp.

Mężczyzna wyjął z innej kieszeni niewielką buteleczkę i ostrożnie wlał jej zawartość do ust Ginny.

– Wypij – szepnął, wziął ją za rękę i zaprowadziwszy aż pod okno jednego z pokojów, dodał jakże znajomym głosem. – Jak się nazywasz?

– Ginny – odparła dziewczyna, wręcz chłonąc go zafascynowanym i pełnym podziwu wzrokiem.

– Ginny. Piękne imię. Tak jak ty – uśmiechnął się i Ginny rozpromieniła się. – Ja nazywam się Omari.

Ginny powtórzyła z wyraźnym uwielbieniem jego imię, on zaś spojrzał na zegarek i rozpromienił się nawet jeszcze bardziej niż ona.

– Ginny, posłuchaj mnie – powiedział, odgarniając jej włosy na plecy. – Ułożę sobie z tobą życie. Będzie wspaniale, uwierz mi. Kiedyś, jak to tylko będzie możliwe, pobierzemy się, założymy rodzinę i będziemy mieli piękny domek. Będziesz… już jesteś, najważniejszą dla mnie osobą. Najcenniejszym skarbem. Nie masz nawet pojęcia, jak mi na tobie zależy! Będziesz mi pomagać. Razem zbawimy cały świat… – potrząsnął głową i ciągnął dalej. – Teraz muszę na chwilę cię zostawić. Na króciutką chwilę. Połóż się i odpocznij i czekaj na mnie. Pod żadnym pozorem nie wychodź na zewnątrz. Tam… nie jest bezpiecznie. Nie wolno ci. Zrozumiałaś?

Ginny radośnie skinęła głową, a Omari pocałował ją delikatnie i głową wskazał leżący na ziemi materac.

– Odpocznij, kochanie. Ja zaraz do ciebie wrócę.

Po czym płynnym ruchem wyciągnął swoją różdżkę, równie płynnym, NA PAMIĘĆ! włożył w uchwyt różdżkę Ginny i deportował się.

Dziewczyna zaś położyła się na materacu, umościła pod głową poduszkę i przymknęła oczy.

 

 

Chwilę wcześniej

 

Ginny spojrzała na drzwi i zanim usiadła na krześle, przestawiła je trochę na bok, tak żeby widzieć każdą wchodzącą osobę. Co prawda Doris zamknęła je specjalnym zaklęciem, które zdjąć mogło tylko kilka osób, w tym Konrad, ale z drugiej strony jedną z tych kilku osób był ten… dupek, który ją porwał. To nie napawało jej specjalną ufnością.

Były z Doris same w jej gabinecie, bo gdy tylko Harry skończył składać zeznania, Doris wysłała go pod eskortą Konrada do kogoś znajomego w tutejszej Klinice.

Merlinie, błagam, żeby tylko Harry nie stracił magii! pomyślała Ginny, wracając pamięcią do chwili, gdy weszli do gabinetu Doris. Profesor Snape zamknął z głośnym trzaskiem drzwi, rzucił Muffliato i dopiero wtedy sprawdził poziom ich magii. Jej wrócił już niemal do normy, ale Harry znów ją sobie osłabił.

Severus Snape wściekł się jak rzadko. Kazał Doris ściągnąć natychmiast jakiegoś Uzdrowiciela, któremu ufała, a Harry’emu zabronił nawet myśleć o różdżce („Jeśli tylko się dowiem, że ją tknąłeś, Potter, to osobiście ci ją połamię i będziesz musiał kupić sobie jedną z tych durnych zabawek Weasleyów”). Doris tak się tym przejęła, że kategorycznie zakazała Harry’emu oddawania wspomnień i poprzestała na bardzo drobiazgowym przesłuchaniu, w którym jednak nie pozwoliła jej uczestniczyć.

Coś szurnęło, Ginny poderwała się i wbiła wzrok w klamkę, ale to tylko Doris wychynęła z myślodsiewni. Szefowa Aurorów rozejrzała się i powoli, z wyraźnym zmęczeniem podeszła do niej. Żeby tylko już o nic więcej nie pytała, bo drugiego przesłuchania już chyba nie zniosę!

– Jak się czujesz, Ginny? – spytała, siadając ciężko na krześle obok.

– Dobrze. Naprawdę – uśmiechnęła się słabo Ginny, rozluźniając się. Takie pytanie mogło być. – W sumie… nic strasznego się nie stało. Tylko mnie pocałował – skrzywiła się i odruchowo otarła policzek i usta o ramię. – Biorąc pod uwagę, co jeszcze mogłoby się stać, chyba powinnam uznać, że miałam szczęście.

– O tak. Na pewno.

– A ty?

Doris otworzyła usta, jakby chciała odpowiedzieć, ale po chwili uśmiechnęła się równie słabo.

– Tobie nie mogę powiedzieć, że dobrze.

– Ciężki dzień? Harry wspominał mi rano, że stało się u was coś poważnego.

– Owszem, ale to w tej chwili nie ma żadnego znaczenia. A odnośnie Harry’ego – tym razem uśmiech Doris był o wiele pewniejszy. – Aaron Thiel to Starszy Magomedyk, który jest specjalistą od ubytków magii, więc na pewno rozpozna, co się dzieje z Harry’m i będzie mógł mu pomóc, więc nie denerwuj się.

– Mathias… to znaczy nasz Uzdrowiciel dał nam list polecający do waszych Uzdrowicieli – przypomniała sobie Ginny, rozglądając się za ich bagażami, które powinny stać w kącie koło drzwi. – Gdzie są nasze rzeczy?

– Spokojnie, Ginny – przytrzymała ją Doris. – Kazałam zanieść je do apartamentu ministerialnego. W którym będziemy spać.

– My…?

– Tak. Przeniosę się na tę noc tutaj, żeby mieć pewność, że będziecie mieć wszystko, co wam potrzeba. I pilnować, żeby Harry nawet nie tknął swojej różdżki – dodała, starając się rozweselić dziewczynę. – A Harry zabrał ten list, idąc do Aarona. Od… jakiegoś Wilka, zdaje się?

Ginny parsknęła śmiechem i od razu spoważniała.

– Ten apartament jest daleko od… waszego aresztu?

– Jest w zupełnie innej części Ministerstwa i to ja będę waszym strażnikiem – uspokoiła ją Doris.

Ginny skinęła głową i obie pogrążyły się na chwilę w myślach.

Pomysł spędzenia jeszcze jednej nocy w Metropolii, kiedy o tej porze mogliby być już u siebie, był koszmarny. Jak nigdy Ginny zatęskniła za przechłodzonym, starym domem, wyblakłymi tapetami, zapachem ognia na palenisku w kuchni, trzeszczącymi drewnianymi schodami… Nie był piękny, ale był ICH. Tam czuła się bezpiecznie i tego wrażenia nie zmienił wcale fakt, że Rayleigh udało się ich otruć. Rayleigh siedziała już w areszcie. Co prawda ten tu… cholerny Omari… też siedział w areszcie, ale…

– Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mu odbiło! – żachnęła się nagle Doris. – Co za…?! Na początku myślałam, że po prostu zobaczył cię gdzieś, zakochał się i dlatego cię porwał, ale… „Zbawimy świat”?!

– Najwyraźniej cierpi na przerost ambicji – stwierdziła Ginny.

– Teraz będzie cierpiał z zupełnie innego powodu!

– Mam nadzieję…

Doris wzięła Ginny za rękę i spojrzała na nią bardzo poważnie.

– Ginny, zapewniam cię, że ten człowiek poniesie konsekwencje swoich czynów. Osobiście tego dopilnuję, wierz mi. Zarówno dlatego, że to mój Auror, któremu ufałam… nawet bardziej niż wielu innym, ale też dlatego, że… czuję się odpowiedzialna za to, co wam się stało.

– Doris…

– Poczekaj, Ginny! W pewnym sensie ponoszę za to odpowiedzialność. To ja cię prosiłam, żebyś przychodziła pomagać w przesłuchaniach, to na moją prośbę spędzałaś tu kilka godzin każdego dnia. Gdyby nie ja, nie zobaczyłby cię tu, nie…

– Doris, nie! – przerwała jej gwałtownie Ginny. – Nie mów tak! Dzisiejszy dzień, jak żaden inny, pokazał nam, że życie nie polega na „gdybaniu” – powtórzyła zdecydowanym głosem to, co powiedziała kilka godzin wcześniej. – Po pierwsze kto powiedział, że… ten idiota zobaczył mnie tu, przecież nie był na żadnym przesłuchaniu? A po drugie… – przypomniała sobie przedziwną wymianę zdań między Harry’m i profesorem Snape’m. Wyglądało, jakby zakwitł między nimi jakiś choćby najmniejszy zalążek porozumienia. – Po drugie czasem takie wydarzenia mogą mieć zupełnie nieoczekiwane i bardzo pozytywne konsekwencje.

I nie miała nawet pojęcia, jak bardzo miała rację…

 

 

11h15 w Paryżu – 10h15 w Anglii

 

Severusa zbudził jakiś dziwny dźwięk. Gwałtownie otworzył oczy, równocześnie sięgając po schowaną pod poduszkę różdżkę… i na widok śpiącej obok kobiety wszystko na nowo się w nim rozluźniło.

O Merlinie.

Puścił różdżkę, przekręcił się na bok, w stronę Hermiony i zanurzył w rozkosznie rozgrzaną pościel. Była równie miękka co jej koce, lecz różniła się zapachem. Zamiast cynamonu i pomarańczy była przesiąknięta seksem – oszałamiającą mieszaniną jeszcze lekko wilgotnej skóry, ich oddechów i tym wyjątkowym zapachem jego i jej złączonych razem. Gdy zaś sięgnął po długi brązowy kosmyk włosów i przesunął go między palcami, wyczuł jeszcze woń migdałów i… tak, ulotny zapach jego płynu po goleniu.

Hermiona drgnęła i poruszyła się, ale spała dalej, więc wodząc wzrokiem po jej twarzy i nagich ramionach Severus cofnął się myślami do… ich szaleństwa – bo chyba tylko tak można to było nazwać.

Bogowie, to był najwspanialszy seks w jego życiu. I tysiące razy lepszy od jego snu sprzed kilku dni.

Dała ci znacznie więcej, niż mógłbyś sobie wymarzyć. Była pełna niewinności, ale jednocześnie odpowiedziała z ogniem, jakiego zupełnie się nie spodziewał. Oddała mu się z bezgraniczną ufnością, błagała w sposób, którego – wiedział to – nigdy nie zapomni, a dźwięk jego imienia, gdy w końcu mu się poddała, wciąż brzmiał mu w uszach. Była… Cudowna. Idealna, po prostu Idealna.

Nawet on sam poczuł się zupełnie inaczej. Zadbany? To nie było odpowiednie słowo, ale w tej chwili nie potrafił znaleźć lepszego, by wyrazić to, co czuł. To był chyba pierwszy raz, kiedy jego partnerka troszczyła się o jego przyjemność na równi ze swoją. Merlinie, jej „o tak, o tak” będziesz wspominać chyba do końca życia.

Kiedy położył się obok niej, Hermiona wtuliła mu się w ramiona i przez jakiś czas po prostu leżeli tak, rozkoszując się chwilą, powoli ogarniającą ich błogością i racząc się ciepłem tej drugiej osoby tuż obok. W końcu ich oszalałe oddechy się wyrównały i zaczęło im się robić zimno. Wtedy Hermiona nieporadnie wyciągnęła spod nich cienką kołdrę, narzuciła na nich i spróbowała coś powiedzieć, ale udało się jej tylko wymruczeć jego imię i zasnęła.

Severus odczekał chwilę, aż zaśnie mocniej, jak najostrożniej wysunął się z jej objęć i pchany jakąś ocalałą resztką świadomości poszedł po ich różdżki i upewnił się, że drzwi są zamknięte zaklęciem. Były – pewnie zrobił to odruchowo, zanim oboje do reszty stracili rozum. Potem wrócił do łóżka, przytulił śpiącą Hermionę i nawet nie pamiętał chwili, kiedy kładł głowę na poduszce. Teraz zaś… Teraz zaś po raz pierwszy w życiu nie musiał wstawać i odchodzić. Mógł leżeć obok, błądzić wzrokiem po jej pięknej twarzy, rozrzuconych dookoła włosach i napawać się ciepłem jej ciała.

Merlinie, to było… niesamowite. Nie miał pojęcia, skąd to wiedział, lecz ta świadomość przepełniała go niemal obezwładniającą ulgą. Nie mógłby, po prostu nie mógłby odejść i jej zostawić.

Jak przez mgłę czuł, że to nie wszystko. Był jeszcze jakiś inny, o wiele głębszy powód, dla którego ten raz był wyjątkowy. Dostrzegał go, czuł, ale nie potrafił nazwać – co w obecnym stanie obezwładniającej błogości nie było chyba niczym dziwnym.

Pomyślisz o tym później. Teraz ciesz się tym, co masz.

Naraz dźwięk się powtórzył i równocześnie Severus poczuł mocne ssanie w żołądku. ?? To ile już tu jesteś?

Spojrzał na zegarek i przez dłuższą chwilę przyglądał się wskazówkom, które pokazywały niemal dziesięć po jedenastej, ale zupełnie nic mu to nie mówiło. Równie dobrze mogłaby być północ czy piąta rano Widział, słyszał i czuł, lecz wszystko natychmiast ulatywało z jego umysłu, który trwał nadal w przedziwnym kokonie uplecionym z rozkoszy i spełnienia.

 

Hermiona poczuła jakieś poruszenie się, ale nadal udawała, że śpi. Zbudziła się już jakiś czas temu i zanim zdążyła uchylić ociężałe powieki, poczuła czyjeś ciało tuż koło swojego… i natychmiast przed oczami stanęło jej to, co się działo chwilę temu.

Boże, to było… coś cudownego. Wspaniałego. I szalonego. Nie tak wyobrażała sobie ich pierwszy raz, ale teraz uznała, że był… idealny.

Przynajmniej dla ciebie. Co do Severusa… Nie wiedziała, czy… spełniła jego… oczekiwania. Czy było tak, jakby chciał.

Oczywiście starała się, ale wyraźnie widziała, że jej pojęcie o seksie miało się nijak do tego, co on jej pokazał. To było jak noc i dzień. Czerń i biel pomyślała, uśmiechając się do siebie w duszy. Zabrał ją do samego nieba, jeśli nie wyżej. Boże, on potrafił… kochać ją samymi słowami. I głosem. A dotykiem… O Boże…!!!

To tym tak ekscytowały się dziewczyny na studiach i w pracy… Po trosze teraz je rozumiała, choć w życiu nie przyszłoby jej do głowy dzielić się z kimś tym, co przed chwilą przeżyli. To należało tylko do nich. No i… coś jej mówiło, że nikt na świecie nie mógłby równać się z Severusem. Na pewno to było zupełnie idiotyczne z jej strony tak myśleć, ale… Merlinie, on musi być chyba Mistrzem we wszystkim.

Jednak teraz nie wiedziała zupełnie, jak ma się zachować. Jej mierne doświadczenie w tym zakresie podpowiadało jej, że powinna mu coś powiedzieć, lecz nie miała pojęcia, co. „Byłeś wspaniały” brzmiało po prostu żałośnie. Poza faktem, że nie było słów, by to oddać, nie wyobrażała sobie powiedzieć mu czegoś tak… prymitywnego.

No to może poczekaj na jakąś uwagę z jego strony? Albo… pocałuj go na „dzień dobry”? Nie, idiotyzm! A jak pomyśli, że chcesz… więcej? Oczywiście nie miałaby nic przeciw temu, absolutnie, ale wyjdzie na jakąś… jak to mówił Ron, „kobietę w szkarłacie”!

Severus poruszył się jeszcze raz, więc zebrała się w sobie i… postanowiła poczekać na to, jak on się zachowa.

Uchyliła powieki i zobaczyła Severusa patrzącego na zegarek. Bardzo powoli spojrzał na nią, opuścił rękę i Hermiona zamarła w oczekiwaniu. Tylko nie przygryzaj ust!

– Jak się spało? – spytał cicho, poprawiając się i opierając głowę na ugiętej ręce.

– Wspaniale – uśmiechnęła się niepewnie. – Cudownie. Naprawdę.

– Zwykle to mężczyźni zasypiają zaraz po stosunku.

Czując, jak się rumieni, Hermiona spuściła wzrok na jego pierś i… przygryzła usta.

– A-acha. Tak. Chyba byłam zmęczona. To znaczy… po całym dniu. A ty… nie spałeś?

– Spałem.

– A…. – odważyła się na niego spojrzeć.

Severusowi zadrgał kącik ust. Nie potrzebował Legilimencji, żeby wyczytać w niej, o co chciałaby spytać. Bardzo delikatnie przesunął palcem po jej wargach i dopiero wtedy powoli skinął głową.

Hermionę przeszedł dreszcz i równocześnie serce z radości bez mała wyskoczyło jej z piersi. Więc udało jej się! Jemu też było… przyjemnie!

Ośmielona sięgnęła do jego ramienia.

– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że…TO się wreszcie stało – Severus uniósł lekko brew, więc dodała. – Na jachcie i… to teraz. Chciałam tego już od kilku dni. Do szaleństwa.

– Ja też.

– Na pewno nie bardziej niż ja.

Czyżby?

– Gdybyś kilka dni temu tyle nie wypiła, TO – powtórzył za nią z tym samym akcentem – stałoby się już wtedy – i żeby nie dać się znów ponieść delikatnym muśnięciom jej palców usiadł, przywołał swoje ubranie i zaczął się ubierać.

TO stałoby się już wtedy… Czyli Ava miała rację, zupełną rację! Co prawda ona nie pamiętała nic z większej części tamtego wieczoru, ale zdaniem Avy mogli nawet nie dojść do pokoju. Choć może i dobrze, że się nie stało. Pewnie słyszałaby was cała osada!

Lecz wspomnienie rozmowy z Aborygenką przypomniało Hermionie o czymś ważnym. O fiolce z niebieskim eliksirem. Należało poszukać jakiejś apteki, a jeśli nie, musiała spróbować rzucić na siebie zaklęcie antykoncepcyjne. Nigdy tego nie robiła, ale o nim czytała. Albo – co było o wiele lepszym wyjściem, musiała znaleźć jakąś bibliotekę, w której będą książki o zaklęciach kobiecych. Mają w tej Bastylii wszystko, więc biblioteka chyba też się znajdzie?

W tym momencie ubrany już Severus odwrócił się ku niej i Hermiona parsknęła głośnym śmiechem. Miał na sobie czarne, eleganckie spodnie, koszulę i czarny surdut i normalnie wyglądałby zupełnie onieśmielająco, ale teraz jeden szczegół wszystko psuł. Podarta koszula bez połowy guzików!

– Przypuszczam, że jako kobieta znasz odpowiednie zaklęcia, żeby TO – pokazał zwisający smętnie pas tkaniny na wysokości piersi – jakoś naprawić?

Hermiona z trudem się opanowała i pokręciła głową.

– Niestety nie – usiadła, osłoniła się kołdrą i skinęła na niego placem. – Chodź, zobaczymy, co można z tym zrobić.

Severus posłusznie usiadł bokiem tuż koło niej i tłumiąc uśmiech rzucił okiem z góry na jej dekolt. Mogła próbować się zasłaniać, ale to, co mógł dojrzeć…

Ledwo udało mu się stłumić westchnienie, gdy jej drobne palce wsunęły się pod materiał. Och… Czym prędzej spojrzał w bok, przywołał całą silną wolę, jaka mu została… gdy nagle Hermiona złapała za naddarty kawałek i szarpnęła mocno! MERLINIE!!!

– Co ty robisz…?! – syknął, przytrzymując gwałtownie jej nadgarstki.

– Przykro mi – uśmiechnęła się słodko Hermiona. – Ale tak będzie prościej.

– Prościej…? – jeszcze prościej byłoby pchnąć ją do tyłu, odrzucić zupełnie kołdrę, która teraz więcej odsłaniała niż zasłaniała i pokazać jej, czym kończy się prowokowanie go!

Dojrzawszy jego spojrzenie Hermiona czym prędzej zakryła się aż po samą szyję i zajęła jego ubraniem, próbując jednocześnie aż tak się nie czerwienić. Na całe szczęście Severus patrzył teraz gdzieś w sufit, więc poprawiła jego kołnierzyk, zapięła dwa ocalałe guziki pod szyją, wygładziła poły podartej koszuli i znalazła jeszcze kilka innych guzików, które można było jako tako zapiąć. Na koniec, kiedy rumieniec zaczął już znikać, zapięła guzik po guziku czarny surdut, wyciągnęła na wierzch sam brzeg kołnierzyka i długie mankiety i poklepała go po piersi.

– Teraz wyglądasz idealnie. Jak zawsze. Oczywiście dopóki nie zaczniesz się… rozbierać – na sekundę spuściła wzrok.

Kącik ust Severusa powędrował do góry.

– Proszę, proszę… jak bardzo po ślizgońsku.

– Bo tak się jakoś składa, że ostatnio mam coraz więcej do czynienia z takim jednym Ślizgonem, wiesz?

– Jak tak dalej pójdzie, nie będę wiedział, któremu Domowi przyznać punkty.

Przytrzymując kołdrę Hermiona przesunęła lekko dłonią po jego twarzy. Wyglądał na wyjątkowo rozluźnionego. Mocno zarysowana niedawno zmarszczka między brwiami praktycznie znikła, wygładziły mu się rysy twarzy, oczy błyszczały spokojem i… jeszcze? a może znów? odrobiną pożądania… No i uśmiechał się. Co prawda tylko kątem ust, ale może właśnie to sprawiało, że wyglądał wyjątkowo… pociągająco.

– Wiesz, że wyglądasz… cudownie, jak się uśmiechasz? – szepnęła, głaszcząc go po policzku.

Merlinie, to był znów ten sam cudowny, czuły dotyk, co niedawno. Jakby próbowała go ukoić… zadbać o niego. O jego przyjemność. Jak przed chwilą. Severus spojrzał na nią spod przymkniętych powiek.

– Nie sądzę, żeby nasze definicje słowa „cudownie” były takie same.

– Możesz mi odjąć ile chcesz punktów, ale i tak ci powiem, że się nie znasz. Zupełnie – Severus posłał jej na pozór ostrzegawcze spojrzenie, więc dodała. – Jak dla mnie, możesz zawsze się tak uśmiechać.

– Rozważę twoją propozycję.

Już miał wstać, gdy Hermiona wyprostowała się i pocałowała go. To był bardzo delikatny, zupełnie niewinny pocałunek. Jej usta ledwie otarły się o jego, znikły i wróciły na nowo, tym razem odrobinę śmielej. Bardziej wyobraził sobie niż poczuł, jak zsunęły się ku uniesionemu jeszcze przed chwilą kącikowi ust, ucałowały go z jakąś rozbrajającą czułością i dopiero potem powoli, bardzo powoli wróciły na środek.

Severus przechylił się ku niej, sięgną po jej wargi i… pozwolił się prowadzić. Jak ślepiec powtarzał każdy jej ruch, poznając ją i ucząc się. Jej palce pieszczotliwym ruchem wsunęły się w jego włosy, więc oddał jej to samo. Zanurzył dłonie w splątane, gęste pukle i rysując nieznane figury upajał się dotykiem jej drżących rąk i wyszukanym i zarazem subtelnym tańcem ich ust. Była w tym magia i nieznane mu piękno. To nie był zwykły pocałunek. Ich wargi spotykały się, czasem lekko, niczym muśniecie skrzydeł motyla, czasem mocniej, nigdy jednak nie przekraczając niewidzialnej bariery między czułością i namiętnością, tkliwością i pasją.

Gdy jej dłonie sięgnęły jego twarzy, on również zaczął odkrywać jej rysy tak, by kiedyś móc poznać ją samym tylko dotykiem, smakował ją, raczył się jej gładką skórą, zapamiętywał delikatną krzywiznę jej nagich pleców, ramion…

Naraz Hermiona jęknęła i do jego oszołomionego umysłu dotarło, że zawędrował dłońmi zdecydowanie za daleko. Odsunął się odrobinę, ale tylko odrobinę i spojrzał w jej zamglone oczy.

– Twoja wersja słowa „cudownie” zaczyna do mnie przemawiać. Hermiono.

O słodki Merlinie…!! Hermionie aż zakręciło się w głowie i sama nie wiedziała, czy od pocałunku czy tego, jak wymówił jej imię.

– Wiesz, lubię, jak tak do mnie mówisz – powiedziała, poprawiając znów na sobie kołdrę i próbując dostrzec cokolwiek innego prócz poezji czerni i bieli przed sobą.

– Zdążyłem już zauważyć. To doskonały sposób, żeby cię uciszyć – znów uśmiechnął się kątem ust. – Choć oczywiście ten jest znacznie lepszy – pocałował ją o wiele mniej delikatnie i odsunął się. – A teraz, ponieważ nie chcę, by twój trud ubierania mnie poszedł na marne, proponuję zająć się czymś… bardziej przyziemnym. Będziesz chciała coś zjeść?

Hermiona musiała się z nim zgodzić. Czas było wrócić do rzeczywistości, szczególnie, że ta rzeczywistość była jak najbardziej pozytywna.

– Nie, dziękuję. Jadłam niedawno śniadanie z Severine.

Severus przywołał menu ze stolika, złapał je i skrzywił lekko. Jak zwykle było tylko po francusku.

– Wygląda na to, że istotnie Francuzi nie kochają angielskiego – stwierdził. – Czy żadnego innego języka, jeśli chodzi o ścisłość.

– A co zamawiasz? – zainteresowała się Hermiona i czym prędzej powstrzymała go unosząc rękę. – Nie, nie mów, niech zgadnę! Stek i frytki, tak?

– Dokładnie. Mogę wiedzieć, co cię tak śmieszy? – spytał, bo Hermiona parsknęła śmiechem.

– Bo to mi przypomina moją pierwszą wizytę u ciebie. To chyba twoja ukochana potrawa.

– Najszybsze, co może być. Nie toleruję marnowania czasu na głupie wiszenie nad garnkami.

Hermiona powstrzymała się od przewrócenia oczami, myśląc przy okazji, że to się zmieni. Może i nie tolerował wiszenia nad garnkami, ale jak to ona gotowała, najwyraźniej to mu nie przeszkadzało.

– Pokaż, powiem ci, co tu jest jeszcze szybkiego i dobrego.

Menu było dość długie i zawierało większość francuskich specjalności. Domyślając się, że czarodzieje, podobnie jak mugole, wolą tłusty boczek niż bekon, Hermiona pominęła kilka dań i po krótkim namyśle wskazała Severusowi linijkę niemal na samym dole.

– To na pewno będzie ci smakować. Croque Monsieur.

– Skoro tak twierdzisz…

Severus stuknął w linijkę różdżką, do tego zamówił sobie podwójną kawę, a dla Hermiony miętę.

– Herbatę mają pewnie tylko w skrzydle szpitalnym – mruknęła, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłaby na siebie zarzucić.

Suknia i jej bielizna leżały porozrzucane po podłodze i nawet jeśli użyłaby Accio, zakładanie ich na siebie przy Severusie byłoby… raczej krępujące. Nawet zaklęciem. To samo jeśli chodzi o jej rzeczy w walizce. Najlepiej byłoby móc spokojnie je przejrzeć, wybrać coś i ubrać się w łazience, ale przecież nie mogła chodzić po pokoju owinięta w długą kołdrę!

– Wygląda na to, że we Francji im człowiek bardziej chory, tym ma więcej szczęścia – stwierdził cierpko Severus. – Czego szukasz?

– Czegoś do okrycia się.

– Accio szlafrok – mruknął Severus, machnąwszy ręką w kierunku otwartej łazienki i ignorując cichy głosik, mówiący mu, że założenie go na Hermionę mogłoby być nad wyraz… interesujące, przesłał go jej zaklęciem.

W tym momencie na stole pojawiło się zamówione jedzenie. Severus uniósł srebrny klosz, spod którego buchnęła gorąca para i widząc jego minę Hermiona uśmiechnęła się pod nosem. Wygląda na to, że nie masz co się stresować ubieraniem.

Na dużym talerzu leżały cztery duże, trójkątne kanapki z zapieczonego chleba tostowego, przełożone kilkoma plasterkami szynki i roztopionym serem. Obok piętrzyła się kolorowa sałata z kukurydzą, papryką, cebulą i pomidorami, polana obficie sosem vinaigrette.

– Jedz nad talerzem, bo będzie kapać – przestrzegła go jeszcze.

Severus usłyszał jej głos jak przez mgłę. Czując, jak żołądek dosłownie skręca mu się z głodu, odkroił pierwszy kawałek, spróbował… i tylko z najwyższym trudem udało mu się zachować zwykły, poważny wyraz twarzy.

Merlinie, połączenie chrupiącego na zewnątrz i mięciutkiego w środku gorącego tostu, rozpływającego się w ustach gęstego sera i gorącej, soczystej szynki było prawdziwą ucztą dla podniebienia. Gdy do tego skosztował jeszcze mieszaniny warzyw polanych aromatycznym sosem, musiał przyznać przed sobą, że Hermiona doskonale wybrała.

Drugi kawałek był równie dobry, trzeci też… i dopiero po zjedzeniu całej jednej kanapki przestało go gnieść w brzuchu z głodu.

– No i jak? Dobre? – spytała Hermiona, siadając naprzeciw z kupką ubrań w rękach. – Wersja czarodziejska wygląda nawet lepiej, niż to, co robiła moja ciotka.

– Zadowalające.

– Zadowalające czy cudowne?

Severus przełknął już na spokojnie kolejną porcję i spojrzał na nią z wystudiowaną mieszaniną zniecierpliwienia i frustracji, choć zdawał sobie sprawę, że stan jego talerza całkowicie temu przeczył.

– Adekwatne – po czym żeby ją zająć, spytał. – Jak to się stało, że znasz tak dobrze francuski?

Adekwatne… Hermiona wybuchnęła śmiechem i odłożyła na bok ubrania. Powinna zająć się sobą, ale za nic nie odeszłaby od niego w tej chwili. Był w… Cudownym nastroju, chyba jeszcze nigdy nie widziała go tak rozluźnionego i chętnego do żartów. A przynajmniej nie pamiętała innej okazji.

– Siostra mojej mamy przeprowadziła się do Francji i wyszła za mąż za Francuza. Więc w zasadzie od kiedy pamiętam, przyjeżdżałam tu na wakacje. Rodzice zostawali tydzień czy dwa, potem wracali do pracy, a ja spędzałam z ciotką i jej mężem kilka następnych tygodni i tak jakoś się nauczyłam mówić – sięgnęła po kubek z miętą, wciągnęła aromatyczny zapach  i upiła odrobinę. – Kiedy poszłam do szkoły, tata wpadł na pomysł, by zapisać mnie na kurs językowy, żebym nauczyła się pisać i czytać. I jak widać, zostało mi to do dziś, choć sporo zapomniałam.

– A twoi rodzice mówią po francusku?

– Mama doskonale, tata… daje sobie radę. Dużo rozumie z kontekstu albo rozpoznaje słowa, choć jak ktoś za szybko mówi, to się gubi i nie wie, czy to on kogoś pogryzł, czy jego pogryźli…

To nie był czas na poważną rozmowę o ich związku, więc choć wszystko w Hermionie aż wiło się z niecierpliwości, odłożyła ją na kiedy indziej, teraz zaś postanowiła cieszyć się chwilą i widokiem mężczyzny naprzeciw.

Usiadła bokiem, owinęła się puchatym szlafrokiem i pozwalając mu jeść zaczęła opowiadać o co zabawniejszych wpadkach jej ojca. I przy okazji podziwiała, jak je. Jak z niesamowitą precyzją i elegancją zarazem kroi każdy kolejny kawałek tostu, unosi i wkłada do ust… Jak te wąskie, długie i, Merlinie, jak zręczne palce trzymają sztućce, jakby to były najcenniejsze ingrediencje… Uśmiechnęła się patrząc na lekko odgięty mały palec… i bez mała zabrakło jej oddechu, gdy upił trochę wody, odstawił szklankę i jednocześnie przesunął powoli językiem po wilgotnych wargach…

Kiedy w końcu Severus skończył jeść, z nieopisaną gracją otarł usta serwetką i oparł się wygodniej o swój fotel, wyprostowała się i poprawiła poły szlafroka.

– Severus… – zagadnęła, poważniejąc. – O swoim Patronusie powiesz mi, kiedy zechcesz. I jeżeli zechcesz. Za to chciałabym porozmawiać o tym, co dokładnie stało się z Ginny.

– Przypuszczam, że najwięcej dowiesz się od twoich przyjaciół – odparł z lekkim grymasem.

– Na pewno i pewnie jak się zobaczymy, też o to zapytam. Ale teraz proszę o to ciebie.

Severus przyglądał się jej chwilę w milczeniu, w końcu skinął głową i pochylił w jej stronę.

– Powiem ci wszystko, co… uznam za stosowne – powiedział powoli, ważąc słowa. – Jeśli czegoś nie wyjaśnię… nie pytaj… Proszę.

 

 

Londyn, pod domem Hermiony

10:30

 

Jadąc Hammersmith Grove i zbliżając się powoli do skrzyżowania z Sycamore Gardens Monika czuła się, jakby nie było tych wszystkich lat w Australii i jechała tędy zaledwie wczoraj. W zasadzie nic się nie zmieniło. Owszem, platany po obu stronach ulicy podrosły, ale cała reszta pozostała taka sama. Wszystko było skąpane w chłodnym półmroku, z uwagi na drzewa i z powodu wiszących nisko szarych chmur, z których wcale nie musiał padać deszcz – czasem po prostu były, i tyle.

Restauracja „Grove Bar&Restaurant” nadal była otwarta, Instytut Piękności obok też, pralnia… Jak zawsze jakiś kretyn przypiął motocykl do słupka ze znakiem Zakaz Parkowania… Przez tyle lat zakładali się z sąsiadami dookoła, kiedy weźmie się wreszcie za niego policja… Jacyś znani jej tylko z widzenia ludzie jak co roku wystawili yukkę do ogródka, żeby złapała trochę światła…

Specjalnie jechała wolno, żeby chłonąć ten niesamowity, kochany widok. Móc się nim napawać choć kilka sekund dłużej. Boże, czemu do tej pory tu nie przyjechałaś! Powinnaś to zrobić już pierwszego dnia! David mógłby śmiać się z innymi, a ty mogłabyś patrzeć na… na DOM.

Dom – który za niecałą godzinę mógł zupełnie zmienić swoje znaczenie.

Po szóstej w końcu zmorzył ją sen i tradycyjnie o ósmej rano, kiedy trzeba było wstawać, nie miała nawet sił otworzyć oczu. Na szczęście miała trochę czasu. Zamówiła taksówkę na dziewiątą trzydzieści, o dziewiątej zjadła spokojnie śniadanie, podjechała po samochód zostawiony wczoraj pod Kliniką Hipnoterapii i dopiero wtedy wymeldowała się z hotelu. Z początku myślała, żeby odebrać go po seansie, ale wtedy nie miałaby co zrobić z bagażami.

I mając chwilę czasu przed seansem z doktorem Andersem, pojechała wreszcie zobaczyć DOM, cokolwiek to miało oznaczać.

Zjechała na Goldhawk Road, czując coraz mocniejsze walenie serca przejechała kilkanaście jardów i… skręciła w Sycamore Gardens.

Całe szczęście, że nikt akurat przed nią nie jechał czy nie przechodził przez jezdnię; z pewnością by go nie dostrzegła, bo przestała widzieć cokolwiek innego, niż stojący w oddali… i zbliżający się coraz bardziej piętrowy, ceglany dom. Podobny do innych i jednocześnie tak inny.

Nie było też sensu jej wołać, trąbić na nią; chodnikiem obok mogłaby maszerować cała orkiestra dęta, a i tak szalone bicie serca, pulsowanie gdzieś w głowie, w uszach, w trzęsących się dłoniach zagłuszyłoby wszystkie inne dźwięki.

Dla Moniki równie dobrze świat mógł przestać się kręcić. Nic nie miało znaczenia.

O dziwo miejsce do parkowania tuż przed domem było wolne, więc Monika podjechała tam, zatrzymała krzywo samochód i zupełnie odruchowo wyłączyła silnik.

Potrzebowała kilku minut, żeby dojść do siebie, rozpiąć pas i wysiąść z auta. Powoli, jak w transie podeszła do furtki i przesunęła wzrokiem po uchylonych na piętrze oknach, firankach, zaciekach na rynnie, lekko odłupanej cegle przy kuchennym oknie, zwisającym luźno kablu od anteny…tych wszystkich denerwujących kiedyś, a teraz tak cudownych detalach i poczuła, jak do oczu napływają jej łzy.

Nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała choć raz zadzwonić do drzwi. Boże, choćby dotknąć ich! Nawet jeśli nie miała czasu, bo przecież za chwilę musiała już jechać na seans hipnozy.

Ale nikt jej nie otworzył, nie poruszyła się nawet zawsze luźno osadzona klapka na listy… Więc po długiej, bardzo długiej chwili Monika przestała gładzić palcami klamkę, odwróciła się z ciężkim westchnieniem i wróciła do samochodu.

Samolot jest tuż przed północą, wiec masz dużo czasu. Wrócisz tu zaraz po seansie i będziesz siedzieć całe długie popołudnie i wieczór. Może nawet ta jakaś Hermiona wróci z pracy?

Pocieszona tą myślą wsiadła do samochodu i wyciągnęła kluczyki z kieszeni marynarki.

Razem z kluczykami wyleciał jej bilet na samolot. Wąska, cienka karteczka spadła bokiem, między fotel i gruby dywanik.

 

 

Pamięć Perry’ego / Francja, Bastylia

O tej samej porze  –  11:30

 

Chancerel siedział razem z Perry’m na jachcie i od dłużej chwili przyglądali się w milczeniu jak wielkie, pomarańczowe słońce zniżyło się ku wodzie, ta połknęła go niemal w jednej chwili i morze wygładziło się, stało się oleisto czarne i długa, lekka fala zaczęła uderzać o burtę.

W zasadzie wszystko, co było do pokazania i zobaczenia, mieli już za sobą. Tak jak ten dzień, skończył się i ich spacer.

Chancerel uwielbiał poezję i symbolizm, ale tym razem wcale się nie starał. Po prostu kiedy zdecydował, że już czas przejść z Perry’m przez niektóre jego wspomnienia z „australijskich” czasów, dał krok do przodu – to był zawsze krok do przodu, przy przywracaniu wspomnień nie mógł być wstecz – i znaleźli się na jachcie.

Lecz musiał przyznać, że zbieżność chwili była… idealna. Skończył się przepiękny, radosny, słoneczny dzień. Zaszło słońce i teraz miała nadejść noc. A wraz z nocą Jean-Louis łączył wszystko, co ponure.

Perry patrzył w spokoju przed siebie. Chancerel wiedział, że spacery nie są czasem przemyśleń, to chwile, kiedy wszystko formuje się od nowa i umysł akceptuje to, co mu się podsunęło. Ale gdy to się skończy, Perry będzie musiał przemyśleć kilka spraw. Udało mu się spojrzeć trochę inaczej na wojny, w których brał udział, pojął, że uciekając w morze czy na pustynię nie oszuka czasu i nigdy nie będzie już młodszy – bo czas się nie zatrzymuje, ani się nie cofa, lecz do tej pory nie dotknęli jeszcze jednego bardzo poważnego tematu.

Przyczyny wyjazdu do Australii.

Chancerel nie znał tego wspomnienia, ale je wyczuwał i już kilka razy odciągał od niego Perry’ego, jednak teraz musiał pozwolić mu je obejrzeć i… z nim zostawić.

– Perry? – powiedział cicho, obracając się na wcale wygodnym siedzeniu w stronę szczupłego, mocno opalonego mężczyzny o krótkich, szpakowatych włosach i cudownie roześmianych oczach. – Chciałbym, żebyśmy zobaczyli jeszcze coś, zanim odejdę.

– Odejdziesz?

– Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. To jak?

Perry uśmiechnął się całym sobą.

– Oczywiście.

– Patrz mi w oczy i pomyśl o dniu, w którym zdecydowaliście się wyjechać do Australii.

Perry potaknął, lecz naraz się zawahał, przekrzywił głowę i spytał, jakby czuł, że coś się zbliża.

– Domyślam się, że to dlatego, że to jakaś szczególna chwila, tak?

– Dlatego, mój drogi, że tak jak się zaczęło, trzeba i skończyć.

Ledwie brązowe oczy przylgnęły do błękitnych, Chancerel znalazł się w znanym mu już domu.

Perry wyglądał przez salonowe okno, gdy zaskrzypiały leciutko schody w przedpokoju i usłyszał Helen.

– Kochanie, wypijesz z nami herbatę? Zaparzyłam cały dzbanek, ale nie wzięłam dla ciebie filiżanki.

– Tak, mamuś – głos Hermiony, choć bardzo cichy, zabrzmiał strasznie żałośnie.

– Nie widziałaś nigdzie Krzywołapa? – zawołał. – Zostawiłem dla niego kawałek mięsa.

Helen weszła do salonu, postawiła na stole tacę z filiżankami i ciastkami i wymieniła z nim porozumiewawcze spojrzenia.

– Wygląda na to, że się jej nie poprawia – szepnęła.

– Co się z nią dzieje? Coś trzeba zrobić – wymamrotał pod nosem, siadając obok i dodał po chwili, już normalnym tonem. – Coś trzeba zrobić, koniecznie. Tu się psuje, tam się psuje… Dłużej nie ma sensu tego ciągnąć.

­Nalał im obojgu herbatę i sięgnąwszy po ciastko oparł się wygodnie o poduszkę za plecami.

– Mam dość – powiedział. – Mój kontrakt kończy się za niecały miesiąc, ale coraz bardziej mam wrażenie, że tyle czasu nie wytrzymam. Mówiłem ci, że ostatnio Gabriel wymyślił, żeby dawać dzieciom tylko połowę dozy znieczulenia, bo czy tak, czy inaczej będą się darły?

Monika wzruszyła ramionami, również wzięła ciastko i zamoczyła je w herbacie.

– Efekt cięcia kosztów. Ale co zrobisz, przecież go nie udusisz? Ja też mam dość, nie tylko mojej kliniki, chyba tak ogólnie wszystkiego, ale…

– Wiesz co? Spakujmy się i wyjedźmy na drugi koniec świata.

– Wendell! – Monika aż się zakrztusiła i czym prędzej odstawiła filiżankę na stół. – Oszalałeś!

– Czemu nie? I to jeszcze w tym tygodniu. Mówiłaś, że masz zaległy urlop?

– No… owszem. I godziny nadliczbowe.

– Chyba chcesz powiedzieć „doby nadliczbowe”. Ja też – mruknął i niemal natychmiast uśmiechnął się figlarnie. – I już wiem, gdzie możemy się wybrać! Co powiesz na… Australię?

Monika chwilę przyglądała mu się z namysłem i powoli, powoli na jej twarz wypłynął szeroki uśmiech.

– To brzmi bardzo interesująco, panie Wilkins. Powiedziałabym… nawet genialnie!

– Poczekaj, przyniosę z biura atlas świata, to sobie popatrzymy, gdzie tam jest ciekawie.

Chancerel dał w swoich myślach krok do tyłu i pociągnął za sobą Perry’ego. Ten wyglądał na lekko skonsternowanego.

– Przyznaję, że nie do końca rozumiem… Gdzie podziała się Hermiona?

Jean-Louis uśmiechnął się łagodnie.

– Myślę, że najlepiej będzie, jak sam ją o to spytasz. Już niedługo.

Po czym zamknął oczy i skłonił się Perry’emu na pożegnanie.

Kiedy je otworzył, siedział w miękkim fotelu pośrodku swojej pracowni, koło półleżącego na łóżku mężczyzny. Wszystko pogrążone było w łagodnym półmroku – takim, w którym niknie granica między snem i jawą, czy między pamięcią i zapomnieniem.

Mężczyzna patrzył gdzieś w ciemność przed sobą, ale gdy Chancerel sięgnął po różdżkę, przekręcił głowę na poduszce i spojrzał na niego.

– Daj mi jeszcze chwilę, mój drogi – powiedział bardzo łagodnie Jean-Louis, wylewitował ku sobie myślodsiewnię i zawiesiwszy ją zaklęciem tuż koło nich, pochylił się nad nim. – Chciałbym, żebyś teraz skupił się na twoich rozmowach o Wendellu i Monice. Na pogawędkach z Joshem, z Mike’m, z Barbarą i Susan, z tymi waszymi wesołymi sąsiadami… ze znajomymi z pracy… Pomogę ci. Po prostu pomyśl o tym, że potrzebujesz tych wspomnień… – wśliznął się do umysłu Perry’ego i gdy na wierzch wypłynęła scena, w której Mike siedział przy ognisku, Chancerel przytknął różdżkę do skroni Perry’ego, rzucił niewerbalną inkantację i zaczął wyciągać cieniutką, srebrzystą nić, która zalśniła w półmroku i przeniósł ją do myślodsiewni. – Doskonale. Dalej. Nie przyglądaj się im. Po prostu zapragnij zobaczyć je WSZYSTKIE, a one same do ciebie przyjdą.

Mike zniknął i na jego miejscu pojawiły się Barbara i Susan, dwie starsze panie, które Chancerel spotkał przy okazji wielu wycieczek na Rafę, znikły i pojawił się doktor Russel, szef Alderley Dental Clinic, w której pracował Wendell, jego zabawni sąsiedzi, Tom z pracy, David, Josh, Mike, doktor Russel, Susan…

Srebrna nić pogrubiała, pojaśniała, zalewając białym blaskiem ich twarze, ręce Chancerela i płytką misę i pogrążając wszystko inne w jeszcze głębszym półmroku. Z każdą chwilą różdżka krążyła coraz prędzej między skronią Perry’ego i naczyniem, twarze, miejsca, głosy migały coraz szybciej, niczym mknące w nocy tajemnicze, milczące pociągi, aż zmieniły się w jednolitą, świetlistą smugę.

Myśli falowały w misie aż po brzegi nigdy się przez nie nie przelewając, zapadały się w głąb, robiąc miejsce dla kolejnych i następnych i wydawało się, że nigdy się nie skończą, gdy naraz nić stała się cienka… jeszcze cieńsza… z umysłu Perry’ego wypłynęła ostatnia twarz, ostatnia scena, przebrzmiały ostatnie słowa i nić się urwała.

– Doskonale, mój drogi – uśmiechnął się Chancerel. – Zamknij oczy i odpocznij teraz trochę.

Perry zamknął powieki, wziął głęboki oddech i odchylił się na poduszkę, Chancerel zaś bardzo ostrożnie wylewitował misę na biurko, z pewnym wysiłkiem podniósł się z fotela i podszedł do niej. Nadszedł czas na ostatni etap przywracania pamięci Perry’emu.

Srebrna masa myśli wirowała wokół siebie, obmywała brzegi, zapadała się ku środkowi i aż wzbijała w powietrze delikatnymi wstęgami. Zatopione w dnie ametysty zabłysły tajemniczym, głębokim fioletem, zaś rubiny zdobiące runiczne znaki na brzegach pulsowały miarowo krwistą czerwienią. I było w tym coś niesamowitego – móc trzymać w ręku ludzką pamięć. Być niejako jej panem. Można było teraz zrobić z nią wszystko, zmienić zgodnie z własnym życzeniem. Ujarzmić ją, zbadać drobiazgowo, skierować przeciw komuś czy uzdrowić.

I to właśnie najbardziej pasjonowało Chancerela.

– Cedidimus in memoria – (łac. Zgaśnij w pamięci) wymruczał i zaczął poruszać różdżką wolnym, wahadłowym ruchem nad kłębiącą się zawartością.

Ktoś, kto by się temu przypatrywał, stwierdziłby, że zaklęcie nie podziałało, bo nic się nie stało.

Czerwień wciąż tętniła mocno na brzegach i przechodziła w głęboki fiolet na środku. Ale każdą chwilą blask promieniujący na pracownię zaczął słabnąć. Tańczące wstęgi powoli osunęły się w dół. Wirowanie zwolniło i ustało. Zgasło.

Chancerel po raz ostatni zakołysał różdżką i dotknął jej końcem ciemnej, nieruchomej cieczy.

To już nie były wspomnienia, tylko cienie wspomnień. Nadal pokazywały te same sceny, padały w nich te same słowa, przewijały się przez nie te same twarze, pod tym względem nic się nie zmieniło. Zmieniła się perspektywa i ich charakter. Znajome – nieznajome. Czyjeś. Wendella Wilkinsa, a nie Perry’ego Grangera. Niby to samo, a jednak co innego. Dla kogoś, kto od teraz będzie nosił w sobie dwie różne tożsamości należące do jednej i tej samej osoby to będzie kolosalna różnica.

Jean-Louis na powrót wylewitował płytką misę koło Perry’ego i rzuciwszy niewerbalne zaklęcie otwierające umysł, bardzo ostrożnie umieścił w nim cienie wspomnień. Musiał przy tym bardzo uważać, by ich nie rozlać, bo ciemna masa była o wiele bardziej bezwładna, niż normalne wspomnienia. Na koniec Legilimencją upewnił się, że trafiły na swoje miejsca, tam, gdzie wcześniej spoczywały ich żywe odpowiedniki i rozejrzał się dookoła po raz ostatni.

Umysł Perry’ego był równie spokojny, co morze, które oglądali na jachcie kilka chwil temu. I tak jak w tym morzu, pod gładką powierzchnią miliardami prawdziwych wspomnień tętniło życie.

Jean-Louis rzucił długą śpiewną inkantację, by przenieść jego umysł ze stanu transfiguracji do normalnego, zaczerpnął głęboko powietrza i wynurzył się z niego.

Spacer dobiegł końca.

 

 

Londyn, Pod domem Hermiony

 

Po rozmowie z Beth Mathias aportował się pod dom Hermiony, rzucił na siebie Kameleona i na wszelki wypadek usiadł na ławkach kawałek dalej. W ten sposób nie ryzykował, że ktoś może go jakoś zobaczyć (Kameleon wciąż go niepokoił, niezależnie od tego, co opowiadał Beth) i zdecydowanie wolał siedzieć niż chodzić cały czas, choć już po dwóch godzinach siedzenia tyłek zdrętwiał mu zupełnie. Zupełnie nie rozumiał tych wszystkich stetryczałych staruszków, którzy przesiadywali na nich całymi dniami.

Dzisiejszy dzień jeszcze się nie skończył, masz jeszcze sporo czasu. Zaraz po lunchu w Hiltonie wrócisz tu z jakąś poduszką i będziesz siedział aż do wieczora. I może wreszcie wróci Hermiona.

Przyglądał się właśnie gołębiom łażącym po dachu sąsiedniego domu, gdy naraz w polu widzenia pojawiła się jakaś postać i podeszła do drzwi wejściowych.

Sądząc po związanych włosach i figurze była to kobieta, ale nie zdążył dojrzeć jej twarzy. To na pewno nie jest Hermiona… Sąsiadka? Mathias na wszelki wypadek wyprostował się i usiadł na samej krawędzi ławki. Odwróć się… no już…

Kobieta zadarła głowę do góry, odwróciła się… i Mathias mało nie krzyknął! To była Helen Granger!

M E R L I N I E !!! To ONA!! Tu! Pod swoim własnym domem!

Helen odwróciła się i odeszła i Mathiasa odblokowało.

Łap ją! Nie pozwól jej zniknąć! Rusz się! JUŻ!!!

Niewiele zastanawiając się zerwał się z ławki i rzucił się za nią biegiem.

 

Ty ofiaro! Przez chwilę Monika próbowała wymacać bilet, ale w końcu poddała się. Ostrożnie odsunęła fotel do tyłu, przechyliła się i dostrzegła karteczkę zaklinowaną tuż przy dywaniku. No to przecież powinnaś go dotknąć bez problemów?! To chyba drugie czy trzecie Prawo Murphy’ego, jak coś może się nie udać…

Nagle drzwi od strony pasażera otworzyły się. Zupełnie same. ??? Nie rozumiejąc, co widzi, Monika już chciała przechylić się i je zamknąć, gdy plecaczek i plan Londynu leżące na siedzeniu pasażera poderwały się do góry i poleciały do tyłu, fotel zapadł się lekko, drzwi zamknęły i…  I NARAZ COŚ ZŁAPAŁO JĄ ZA RĘKĘ!!!

???????!!!!!!!!!!!!!!

Zmartwiałą Monikę dosłownie poderwało. Krzyknęła i rzuciła się do tyłu, na swoje drzwi. UCIEKAJ!!! SZYBKO!!! Wyrwała rękę i sięgnęła na oślep do klamki, gdy to coś znów ją złapało! Zachłysnęła się powietrzem, wrzasnęła głośniej i wtedy TO COŚ zatkało mocno jej usta, zdławiło krzyki, złapało za ręce i pociągnęło ku sobie!!

NIE! NIE! NIEBOŻENIENIE!!!!

– Spokojnie! Tylko spokojnie!

Ludzki głos, ucisk na twarzy, na rękach, równie przerażający dotyk czegoś, czego nie było, obezwładniająca potrzeba ucieczki i paraliżujące uczucie zamknięcia wybuchły w niej, Monika zaczęła się szarpać, a jej krzyki przeszły w histeryczne piski i jęki.

BOŻE! NIE! WEŹCIE TO!!! WEŻCIETOODEMNIE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

 

Mathias dopiero po kilku sekundach pojął, że wciąż miał na sobie Kameleona! Próbując przytrzymać spanikowaną kobietę i nie połamać przy tym różdżki jakimś cudem stuknął się nią w głowę i zdjął zaklęcie. Natychmiast ciepłe strużki spłynęły po nim i zaczął się pojawiać – jego głowa, ramiona, brzuch i w końcu nogi.

– Helen… Monika, spokojnie! W porządku! Spokojnie! Już dobrze!

 

Monika uchyliła oczy i jak przez mgłę zobaczyła obok siebie jakiegoś mężczyznę. Nie wiedziała, kim jest, skąd się tam wziął, siedział w miejscu tego… tego czegoś. Ale to był człowiek. Prawdziwy, żywy człowiek.

Niech jej pomoże wyjść! Teraz! W tej chwili! Musiała odsunąć się, wyjść stąd, byle gdzie, byle dalej stąd. Inaczej oszaleje!

– Monika… Wszystko w porządku… Spokojnie, tylko spokojnie…

– Pro…szę. Mi… pom… wyjść. Chcę wyjść. Muszę. Wyjść.

Łapiąc z trudem powietrze namacała trzęsącą się ręką klamkę, ale nie mogła jej nacisnąć! Nie była w stanie!

– Niech… mi pan…

I w tym momencie ten Człowiek również złapał ją i uwięził na nowo!

– Zostaw!!! Puść! MNIE!!!!! – wyszlochała rozdzierająco.

 

Mathias nie miał innego wyjścia. Przyciągnął Helen jeszcze raz ku sobie, żeby nie uciekła i machnąwszy różdżką zawołał „Confudus!!”

Kobieta jęknęła przeciągle i zwiotczała nagle. Nie zemdlała, ale uspokoiła się, oparła trochę krzywo o drzwi kierowcy i jeśli nie liczyć urywanego, przyspieszonego oddechu, po ataku paniki nie pozostał żaden ślad.

– Helen… Monika, przepraszam – wymamrotał Mathias i w tym momencie dostrzegł kilku ludzi po przeciwnej stronie drogi, więc zmusił się do uśmiechu i na wszelki wypadek spróbował ją poprawić. Pociągnął lekko, Helen posłusznie poprawiła się, odchyliła głowę do tyłu i bezwładnie osunęła się na fotel.

– Wszystko będzie dobrze. Tylko spokojnie, bez paniki – otarł jej łzę z policzka. – Usiądź wygodnie i głęboko oddychaj.

 

Dwóch starszych mężczyzn wymieniło krótkie spojrzenia i pospiesznie odwróciło głowy.

– No wie pan co… Co za… I to w publicznym miejscu!

– Za grosz kultury!

Młodszy zerknął za to z zainteresowaniem na parę w samochodzie i wzruszył ramionami.

– Jasne, skoro wy już nie możecie, to chętnie byście zakazali seksu wszystkim na całym świecie.

 

Mathias rozejrzał się dookoła, próbując cokolwiek wymyśleć. Nie chciał rzucać na nią Drętwoty, czy jej petryfikować, szczerze mówiąc nawet nie wiedział, czy potrafi to jeszcze dobrze zrobić! Od idiotycznych szkolnych pojedynków minęło tyle czasu… Poza tym przecież jakoś musieli dostać się do Kliniki! Po Confundusie nie było mowy, żeby Helen jechała samochodem, nawet z porządnie zapiętymi pasami – doskonale wiedział, że to zaklęcie straszliwie ogłupiało.

Iść z nią za dom? I aportować się stamtąd? A jak ci ucieknie? Albo zacznie znów krzyczeć? Albo ktoś się do was przyczepi? Merlin świadkiem, jej wrzaski usłyszeli chyba wszyscy w promieniu dziesięciu mil! I lepiej się pospiesz, bo nie wiadomo, kiedy to jej zacznie przechodzić.

Znów rozejrzał się, tym razem po wnętrzu samochodu i nagle przyszła mu do głowy zupełnie szalona myśl. Żeby deportować się STĄD.

W środku było o wiele więcej miejsca, niż w aucie Beth. Miał pełno miejsca na nogi, mógł swobodnie się obrócić i sufit też był dość wysoko. To wcale nie jest takie idiotyczne…

– Helen… Monika – powiedział uspokajającym tonem. – Spójrz na mnie.

Helen spojrzała trochę nieprzytomnym spojrzeniem.

– Nie znam cię. My się znamy? – najwyraźniej spróbowała po coś sięgnąć, ale nie trafiła i jej ręka opadła na kolana. – Muszę jechać. Spóźnię się.

– Już jedziemy. Natychmiast. Spokojnie. Tylko… – Mathias na próbę wyprostował jak najdalej nogi, oparł się plecami i ramionami o górę fotela i obrócił porządnie. Mogło być. Helen miała nawet więcej miejsca niż on. Albo się uda, albo…

Już nie raz deportowałeś się z chorymi w różnym stanie. Co prawda jeszcze nigdy nie robiłeś tego w takiej dziwnej pozycji, ale kto powiedział, że teleportacja jest możliwa tylko w pionie?

– Już jedziemy – powtórzył łagodnie, wyglądając przez okna. Trzech facetów odeszło, ani po ich, ani po drugiej stronie chodnika nie było żadnych ludzi, najprawdopodobniej z powodu Zaklęcia Odrazy, przez okna domu naprzeciwko wyglądało kilka zaciekawionych osób, ale nie patrzyli dokładnie w ich kierunku, tylko rozglądali się, jakby szukali miejsca, skąd dochodziły wrzaski… – Tylko trzymaj mnie mocno, bo…

– Bo cię ząb boli?

– Dokładnie. I nabierz mocno powietrza.

Ściskając jej dłoń skupił się najmocniej jak potrafił na zaśmieconym podwórku na tyłach Kliniki, tak mocno, że bez mała poczuł smród kontenerów na śmieci, wyprostował się jak tylko mógł, aż głową bez mała dotknął sufitu i mocnym szarpnięciem obrócił całe ciało.

Nagle wszystko stało się ciemne, ciasne i niemal wydusiło mu powietrze z płuc… ale wciąż czuł rękę Helen… I naraz wszystko pojaśniało i znaleźli się na znajomym podwórku.

Udało się, Merlinie! Udało!

Bez namysłu Mathias zaklęciem przesunął na bok kontenery na śmieci, pchnął starą, zdezelowaną furtkę i pociągnął Helen za sobą. Niewielki przedsionek, niezbyt długi, oświetlony pochodniami korytarz, hol koło magazynu leków i laboratorium należącego do Ministerstwa, zakręt, wewnętrzna klatka schodowa… To wszystko dostrzegał tylko kątem oka, gdy prowadził na IV piętro zataczającą się, wchodzącą na ściany i obsuwającą się ze stopni Helen. Po drodze minęli Freddy’ego, znajomego Uzdrowiciela z Parteru z jakimś pacjentem; Freddy coś zaczął mówić, ale Mathias tylko kiwnął głową i natychmiast o nim zapomniał.

W pokoju Uzdrowicieli zastał Neila jedzącego właśnie drugie śniadanie. Czarodziej pospiesznie przełknął to, co miał w ustach i uśmiechnął się szeroko.

– Hej! Dzień dobry – ukłonił się odruchowo Helen. – Mathias, czy ty przypadkiem nie miałeś dziś być… – urwał, spojrzał jeszcze raz na kobietę i mina mu się wydłużyła. – Czy ty… czy… czy to…

– Dokładnie tak, Neil, to mama Hermiony – Mathias zerknął na Helen, która po korytarzu szła już o wiele prościej niż po schodach, a teraz przyglądała się łuszczącej się farbie na suficie. – Możesz się nią zająć? I to teraz? Próbowała uciec i ją skonfundowałem, ale nie wiem, ile czasu to potrwa, więc…

W tym momencie Helen odwróciła się od nich.

– Pospiesz się, spóźnię się – rzuciła, wychodząc na korytarz.

Jasny szlag! Mathias złapał ją mocno pod rękę i pociągnął w przeciwną niż wyjście stronę.

– Dokładnie, pospiesz się!

Stojący nieruchomo Neil rzucił kanapkę na talerz i wyprysnął na korytarz.

– Jane! – zawołał głośno. – Mathias! Na obsrane gacie Merlina, udało ci się… JANE!

Z pobliskiej sali wyszła młoda Uzdrowicielka z tacką zastawioną jakimiś buteleczkami, na widok Mathiasa i Helen zamarła na chwilę, cofnęła do środka, rozległo się głośne szurnięcie i brzęk i Jane wybiegła z powrotem na korytarz.

– Mathias! To ona?! Dzień dobry! – podskoczyła do nich i złapała Helen pod drugie ramię. – Miałeś przyjść wczoraj!

– Ale dopiero teraz ją znalazłem.

Neil rzucił okiem na zegarek i skinął na swoją koleżankę.

– Jane, dasz radę przejąć całe piętro? Niedługo przyjdzie druga zmiana…

– Chyba sobie poradzę. Najgorzej będzie z panią Hopkins, znów złapała dla nas trzygłowego smoka i nie wiem już, gdzie mamy go trzymać.

– Powiedz jej, że go wypuszczasz, bo mamy ich za dużo.

Jane potaknęła ochoczo.

– Powiem, że od teraz nie przyjmujemy nic poniżej bazyliszka.

Helen spróbowała się uwolnić, więc Mathias złapał ją w pasie i odchrząknął głośno.

– Słuchajcie, jestem daleki od tego, żeby was poganiać, ale jak się nie pospieszycie, za chwilę to wy będziecie biegać za panią Granger po Londynie. A wierzcie mi, ona jest lepsza niż Kameleon, Confundus i Peruwiański Proszek Natychmiastowej Ciemności razem wzięte!

Neil podjął decyzję.

– Dobra, zaprowadź ją do Dwójki, daj jej eliksir słodkiego snu i rozluźniający umysł. A ja zaraz przyjdę.

Jane bardzo łagodnie pociągnęła za rękę Helen i mrucząc „pospieszmy się” odeszła z nią w stronę pracowni, a Neil zaczął pospiesznie przeglądać zawartość szafki z eliksirami i maściami. Chłód promieniujący z niej momentalnie doszedł aż do nóg Mathiasa.

– Hermiona się znalazła? – spytał przez ramię Neil.

– Nie. Nie mam pojęcia, gdzie może być. Nie odpowiedziała nawet na Patronusa.

– Więc nie wiesz, czy się jej polepszyło?

– A niby skąd?

Nucąc pod nosem Neil zaczął wstawiać do pustej podstawki jakieś eliksiry. Mathiasowi nic nie mówiły, w czym akurat nie było nic dziwnego, jednak kiedy zobaczył, jak Neil bierze jedenastą fiolkę, zaczął się niepokoić.

– Ona nie cierpi na odwodnienie, ale na utratę pamięci – powiedział delikatnie.

– W Proroku pisali, że zbliżają się straszne upały – odparł Neil poważnie i zachichotał. – Nie bój się, biorę wszystko, co może mi się przydać, na wszelki wypadek – obejrzał pod światło kolejną i wstawił do pełnej już podstawki. – Nie wiem dokładnie, jak może zareagować, a procesu przywracania pamięci nie można przerywać.

Mathias natychmiast podchwycił temat.

– No właśnie, da się w ogóle przywrócić jej pamięć? Na czym to polega?

Neil odstawił koło podstawki małą butelkę z błękitnawym płynem, rzucił na szafkę zaklęcie chłodzące i porządnie zamknął drzwiczki.

– Oczywiście, że tak. To wcale nie jest takie skomplikowane.

Równie proste, co wypuszczenie trzygłowego smoka. Mathias nie zamierzał wierzyć tak natychmiast nikomu z Urazów Umysłu. Neil musiał to wyczuć.

– Wiesz co, muszę skoczyć do magazynu na dole po kąpiel do myślodsiewni i maść zasklepiającą do ran chimerycznych. Chodź ze mną, to przy okazji spróbuję ci to wyjaśnić.

Do południa zostało jeszcze dużo czasu, więc Mathias ochoczo skinął głową i obaj ruszyli w kierunku klatki schodowej.

– Tylko ogranicz się proszę do konkretów. I to tych nieskomplikowanych – poprosił jeszcze.

– To znaczy, że mam milczeć? – znów zachichotał Neil. – Dobrze, słuchaj. Wiemy, że Hermiona nie użyła Obliviate, ale innego, bardzo mało znanego zaklęcia, po którym przywrócenie pamięci jest możliwe. Więc w tej chwili jej mama ma cztery rodzaje wspomnień. Te najnowsze, z życia w Australii – Uzdrowiciel wygiął jeden palec i Mathias zdusił w sobie chęć powiedzenia mu, żeby troszkę zawyżył poziom. – Te, które łączą się z Hermioną i o których zapomniała. Wszystkie pozostałe z jej przeszłości, w których podmieniła imiona i nazwiska. Oraz te, które sobie wymyśliła, zgodnie z tym, co Hermiona im kazała.

– I jak je odróżnisz? – zwolnił odrobinę na podeście trzeciego piętra, bo Neil schodził o wiele wolniej niż on. Może dlatego, że był zajęty liczeniem palców.

– Użyję Legilimencji. Właśnie po to Jane podała jej eliksir rozluźniający umysł. Po nim cała pamięć zamiera, jest jakby zamrożona i nie można jej już w żaden sposób zmodyfikować…- Neil zawahał się na chwilę, szukając odpowiedniego wyjaśnienia. – Powiedzmy „z zewnątrz”. Teraz już tylko ja będę miał do niej dostęp i będę mógł poruszać się po jej umyśle nie sprawiając jej bólu.

To ostatnie bardzo Mathiasowi odpowiadało. Po ostatnim koszmarze ból nabrał dla niego zupełnie innego, głębszego wymiaru. Neil kontynuował.

– Będę musiał odseparować te cztery typy wspomnień. Zacznę od tych najnowszych i przeniosę je do myślodsiewni ze specjalną kąpielą podtrzymującą. Potem spróbuję wyizolować te, które sobie wymyśliła. One powinny być proste do znalezienia, bo nie są prawdziwe i na ogół są bardzo charakterystyczne. Rozumiesz, sam widzisz różnicę między tym, co sobie sam ubzdurasz i tym, co faktycznie ci się przydarzyło.

Tym razem Mathias zawahał się lekko, zanim potaknął. Owszem, ON i Neil widzieli różnicę, ale miał wrażenie, że w przypadku kobiet nie jest to już takie oczywiste. Ale nie zamierzał protestować, w końcu specjalizował się w zupełnie innej dziedzinie uzdrawiania.

– I co z nimi zrobisz?

– To są fałszywe wspomnienia, więc po prostu je usunę – wzruszył ramionami Neil. – W ten sposób zostaną mi te, o których matka Hermiony zapomniała i te, które pozmieniała. Zaklęcia rozróżnią je bardzo łatwo. Wyjmę te pierwsze i zre-modyfikuję jej pamięć. Odwrócę to, co wmówiła im Hermiona.

Wyszli właśnie zza zakrętu na parterze i znaleźli się w niewielkim holu koło magazynu. Neil zajął się otwieraniem drzwi, więc nie zwrócił uwagi na dość sceptyczną minę Mathiasa.

– Potem będę musiał wprowadzić jej umysł w stan, w którym przyjmie na powrót zapomniane wspomnienia – zakończył, przytrzymując drzwi stopą – a na koniec wszczepię jej na powrót te nowe. Wchodzisz, czy czekasz?

– Idź, poczekam – odparł krótko Mathias.

Neil zniknął w magazynie, a Mathias oparł się o ścianę i zamyślił.

Wyjaśnienia Neila brzmiały sensownie i na pewno cały proces przywracania pamięci był bardziej skomplikowany, niż można było sobie wyobrazić, słysząc je. Bo Mathias oczami wyobraźni widział Neila siedzącego koło śpiącej Helen Granger, obstawionego czterema miskami z jakąś kąpielą, dzielącego jej umysł na cztery części i przenoszącego jedną po drugiej do tych mis.

Chciałeś prosto, masz prosto. Twoje tłumaczenia też pewnie brzmią przedziwnie dla laików. Na przykład dla Beth. Tak samo jak jej wyjaśnienia dla ciebie.

Ale mimo to coś mu nie dawało spokoju. Jeśli nie prostota, to co? Zaczął sobie przypominać wyjaśnienia Neila i gdy doszedł do fałszywych wspomnień, poczuł, że to jest to. Z tego wszystkiego przezierała jakaś straszna niepewność. Spróbuję, powinny być proste do znalezienia… na ogół są charakterystyczne… Owszem, on też nigdy nie był całkowicie pewny, jak zareagują jego pacjenci na niektóre eliksiry czy kiedy poczują się lepiej, ale… była kolosalna różnica między tymi sytuacjami. Bardzo uogólniając w jego przypadku co najwyżej ludzie trochę dłużej źle się czuli, natomiast Helen Granger miała po tym odzyskać pamięć lub nadal nie móc poznać własnej córki.

No i niepokoiło go usunięcie tych fałszywych wspomnień. Co prawda Helen już ich nie potrzebowała, ale… co jeśli zaplączą się w nich jakieś inne? Te nowe z Australii lub te z prawdziwej przeszłości? Albo odwrotnie, te fałszywe nie będą różnić się od tych prawdziwych, więc Neil je zostawi i potem Helen nie będzie wiedzieć, kim tak naprawdę jest?

Ciesz się, że w ogóle można przywrócić jej wspomnienia. Nawet, jeśli nie będzie to zrobione idealnie, Helen pozna Hermionę i będzie wiedzieć, kim jest. A jeśli coś jej zostanie z tych fałszywych, trzeba będzie jej wszystko wyjaśnić i już. Najważniejsze, że jest szansa na to, że wszystko wróci wreszcie do normy pomyślał i natychmiast uśmiechnął na myśl, że za chwilę będzie mógł wyjaśnić wszystko Beth. Na pewno się ucieszy. Bo twoje propozycje chyba nie bardzo przypadły jej do gustu…

Drzwi magazynu otworzyły się z cichym skrzypnięciem i wyszedł Neil, trzymając trzy duże butle, na których położył słoiczek z maścią i przycisnął podbródkiem.

– Ożesz to ziącz?

– Merlinie, nie ruszaj się! – zawołał Mathias, podskakując do niego, czym prędzej zabrał słoiczek i ostrożnie odebrał mu jedną z butli. – Nie mogłeś tej maści włożyć do kieszeni, czy jak?!

– Mam tam fiolki i butelki z eliksirami – odparł Neil. – Dzięki!

 

O dziwo butla praktycznie nic nie ważyła. Mathias złapał ją pewniej i obaj ruszyli z powrotem na IV piętro.

– Słuchaj, długo to będzie trwało? O której możemy tu przyjść się z nią zobaczyć?

– Cholernie długo. Jakieś siedem, osiem godzin? Nie umiem ci powiedzieć, wszystko zależy od stanu jej umysłu – odparł Neil i coś błysnęło w jego oku. – Ale, ale… Odnośnie „śmy”. Z drugiego piętra doszły nas słuchy o jakiejś pani? Ponoć bardzo ładna, bardzo inteligentna i bardzo… mugolka?

Czując gorąc wypływającą na policzki, Mathias spojrzał na własne buty. Merlinie… to się dałeś złapać… Ale niemal natychmiast coś się w nim uśmiechnęło. A właściwie to czemu nie? Wszyscy dookoła mają kogoś, więc czemu ty nie miałbyś mieć? Przecież to najcudowniejsza rzecz, jaka mogła ci się przytrafić! I poza tym to prawda. Bardzo ładna i bardzo inteligentna… Więc przestań się bawić w zaprzeczanie!

– Żebyś wiedział! Jest… No po prostu… bardzo… Wiesz. Ładna – powiedział w stronę schodów, bo policzki zaczęły go parzyć. – Sam zobaczysz. Jak przyjdziemy.

Ale jak tylko jutro dopadniesz Margę… Powiedz jej, że nie ma przepisu, że nie wolno zatrudniać niemych w Klinice i że urwiesz jej ten długi jęzor!

– A zdradzisz, jak to jest po mugolsku?

Mathias zaczął głęboko żałować, że czwarte piętro nie jest na parterze.

– Neil, wiesz, że na górze masz pacjentkę z zamrożonym umysłem, która na ciebie czeka? Więc może się pospieszmy i skup się na swojej pracy, bo Hermiona rozszarpie cię żywcem, jeśli coś będzie nie tak.

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 25Goniąc Szczęście Rozdział 27 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz