Goniąc Szczęście Rozdział 18

To jest rozdział z takim… uśmieszkiem dla tych, którzy będą zwracać uwagę na szczegóły 😉


Australia, Mackay, czwartek 22 maja

6:30 (środa, 20h30 w Anglii)

Dochodziła szósta trzydzieści. Krzyż Południa zniknął z nieboskłonu na dobre jakieś pół godziny temu, niebo na wschodzie przybrało ciemno-brunatną barwę i niedługo miało przejść w brąz, z brązu w pomarańcz, potem w złoto i w końcu w oślepiającą biel, w miarę jak słońce wspinało się coraz wyżej w swojej odwiecznej wędrówce i połykało noc i gwiazdy, by zalać świat swoim prażącym blaskiem.

Wendell poprawił głowę na zagłówku fotela i przymknął oczy. Jak zwykle przez niemal całą drogę z Brisbane do Mackay nie mógł zasnąć i zachciało mu się spać dopiero, kiedy autokar dojeżdżał już do miasta.

Jak Monika to robi, że potrafi spać wszędzie. Całą drogę próbował różnych pozycji, wmawiając sobie, że skoro jego żona mogła spać w takich warunkach, jemu, jako byłemu żołnierzowi na pewno się to uda, ale z jedenastu godzin drogi pamiętał większość. Jak ona…. to robi…

Nagłe szarpnęło, Wendell otworzył oczy i zobaczył dworzec autobusowy w Mackay. Gratulacje, stary. No to się naspałeś.

Czekając, aż ludzie siedzący przed nim wysiądą, ściągnął z półki torbę i zajrzał do niej. Ciekawe, czego zapomniałeś. Spakował się wczoraj dosłownie w dziesięć minut – bo tylko tyle miał. Samochód Mike’a złapał gumę jeszcze w górach, musieli zmieniać koło bez mała na skraju przepaści i gdy dojechali do domu Wendella, miał tylko czas rzucić do łazienki torbę z gratami z pustyni, złapać inną, przerzucić do niej kosmetyki, wygarnąć z szafek bieliznę, ubrania i sandały i chyba tylko cudem wybiegając z domu złapał telefon! Na dworzec autobusowy dojechali jak strażacy do pożaru i oczywiście okazało się, że autokar jest spóźniony. Klasyka.

– Wendell! – usłyszał, gdy tylko stanął na schodkach.

To był Josh, stojący kilka jardów za kłębiącym się tłumem pasażerów i odbierających ich osób. Wendell zarzucił torbę na ramię, zeskoczył na jezdnię i podszedł do przyjaciela.

– Hej, Josh! – klepnął go w ramię. – Jak się masz?

Josh, szczupły, drobny blondyn zaśmiał się i oddał pozdrowienie.

– Bez obaw! W porządku. Ja, bo Fanny klnie pod twoim adresem lepiej niż szewc.

– Fanny? Miałem wrażenie, że mnie lubi? – zdziwił się Wendell, gdy obaj ruszyli w kierunku parkingu.

– Owszem, ale jej sympatia nie rozciąga się na godziny nocne.

– Pozwól, że zgadnę. Wstała o czwartej, żeby mieć czas się uczesać, ubrać i umalować?

Josh parsknął śmiechem i zaczął przetrząsać kieszenie luźnej bluzy.

– Wiesz, jak to jest. Kobiety – uniósł oczy w górę. – Przyjechaliśmy w dwa samochody i odwiezie mnie do domu – z czwartej kieszonki wyciągnął wreszcie pęk kluczy i dał je Wendellowi. – Masz. Kluczyki do jachtu, doczepiłem do nich moje zapasowe do samochodu. Zostaw mi go na parkingu, tym najbliżej nas, odbiorę dziś lub jutro.

Tuż przed nimi szła dziewczyna z psem na smyczy; pies myszkował po trawniku, to podbiegał, to zatrzymywał się, by obwąchać ławki, śmietniki czy latarnie i tarasował wtedy przejście, więc Wendell wyminął go szerokim łukiem i wziął klucze.

– Dzięki. Możesz odebrać już dziś, zrobię tylko drobne zakupy i wypływam. Jak tam jacht?

Josh w kilku słowach wyjaśnił, na czym polegała naprawa i zapewnił go, że teraz silnik pracuje jak nowy, co Wendella bardzo ucieszyło. Jeśli miał sprzedać jacht, lepiej, żeby był w dobrym stanie.

– Poprosiłem też o kosztorys spinakeru, bo dzwon rękawa zaczyna się przecierać i może dlatego zaczyna częściej opadać i gasnąć, poza tym dokupiłem kilka stalówek i kontrnakrętek – dodał na koniec.

Doszli już do położonego wyżej parkingu i Wendell skręcił w stronę wjazdu, ale Josh wskazał mu głową dość stromy nasyp.

– Chodź, tak będzie bliżej! – jakby dla zachęty wbiegł kilka kroków pod górkę i stając bokiem, wyciągnął rękę. – Pomóc ci?

Wendell bez większych problemów wspiął się na samą górę i posłał mu protekcjonalne spojrzenie.

– Jak wy to mówicie, bez obaw! – roześmiał się.

Kręcąc głową Josh wdrapał się ostatnie kilka jardów i ruszył w stronę stojących niedaleko bordowego pick-up’a i białej sportowej Toyoty.

– Jak było na pustyni?

Jak było na pustyni? Wendell uśmiechnął się marzycielsko. Tego żadne słowa nie były w stanie opisać.

– Przewspaniale. Pojedź z nami choć raz, to się przekonasz. Żadnych odgłosów miasta, krzyków sąsiadów, żadnego buczenia telewizora czy telefonu… Tylko dzika, nieskażona cywilizacją przyroda i ty.

– Może kiedyś się skuszę, jak dobry wiatr pozwoli – rzucił filozoficznie Josh. – Przez następne kilka dni będziesz miał to samo.

– Och, żebyś wiedział!

Fanny na jego widok uśmiechnęła się o wiele mniej marzycielsko, ale tym Wendell nie zamierzał się przejmować.

– Kiedy i o której cię odebrać? – spytał jeszcze Josh.

– W niedzielę o szóstej rano, to załapię się na powrotny do Brisbane.

Uścisnęli sobie ręce, Wendell kiwnął na pożegnanie Fanny i podszedł do dużego Mitsubishi pick-up’a. Monika powinna być w domu w sobotę popołudniu i po długiej podróży pewnie prześpi resztę dnia i niedzielę, więc jak wróci na wieczór, to będzie w sam raz.

Niebo na wschodzie przybrało kolor jasnego błękitu. Wstawało słońce i zaczynał się nowy dzień. A Wendell zdecydował świętować południe na otwartym morzu.

 

 

Środa, 21 maja,

Londyn, Hotel Hilton,

21:30 (czwartek, 07:30 w Australii)

 

Beth zaparkowała samochód na parkingu dla gości i uśmiechnęła się, widząc jak Mathias próbuje odpiąć pas bezpieczeństwa. Przez całą drogę od jej domu odpinał go i zapinał i najwyraźniej bardzo go to bawiło. Beth była pewna, że gdyby złapała ich policja, byliby o wiele mniej rozbawieni, ale czego to się nie robi dla ukochanego mężczyzny…

– Pamiętaj, szesnaste piętro, apartament 1647 – przypomniała mu. – Jesteś pewien, że poradzisz sobie z windami?

Mathias uścisnął uspokajająco rękę Beth.

– Oczywiście. U nas też istnieją windy i kilka razy już ich używałem.

Beth zerknęła na wysoki, 28-miopiętrowy budynek. Strzelista fasada budynku podświetlona była z obu stron pionowymi smugami błękitnego światła, które przechodziło łagodnie w ciemny granat i zlewało się z czernią nieba. W wielu oknach paliły się światła, znak, że goście wrócili już z kolacji na mieście czy w hotelowej restauracji.

– Będę tu czekać jak długo będzie trzeba – powiedziała, zerkając na zegarek. – Może się okazać, że ona jeszcze je kolację.

– W razie czego sprawdzę restaurację, może ją poznam. A jak nie, to wrócę na górę i będę czekał pod drzwiami.

– Ktoś może się do ciebie przyczepić – zaniepokoiła się Beth.

Mathias znów uścisnął jej rękę.

– Nie ma obaw. Rzucę na siebie kameleona.

Beth spojrzała na niego z bardzo niepewną miną.

– Wiesz co… wiem, że oni tu akceptują zwierzęta domowe, ale co do kameleonów to nie mam pojęcia…

Mathias zachichotał, pocałował ją delikatnie, po czym schował różdżkę do wewnętrznej kieszeni bardzo eleganckiej marynarki. Dzisiejszego wieczora Beth zadbała o jego strój i teraz wyglądał jak poważny biznesmen.

– Do zobaczenia za chwilę!

Beth opowiedziała mu dokładnie, jak wygląda hol wejściowy, gdzie są usytuowane windy i schody, więc bez większych problemów wszedł przez wielkie obrotowe drzwi do środka i rozejrzał się z zachwytem dookoła.

Hol był olbrzymi, nawet większy niż Atrium w Ministerstwie. I przede wszystkim promieniał jasnością. Biała podłoga, sufit i ściany odbijały dziesiątki większych i mniejszych lampek i wszystko wydawało się być skąpane w świetle. Po środku dostrzegł olbrzymi wazon z jakimś gigantycznym białym kwiatem, stolik i przepastne brązowe fotele, po prawej stanowiska recepcji, zaś na wprost, na końcu holu musiały być windy.

Mathias poprawił marynarkę i już dał krok do przodu, kiedy czujny boy hotelowy wyłowił go spośród mieszkających tu gości i podszedł do niego.

– Dobry wieczór, w czym mogę panu pomóc? – skłonił lekko głowę.

Mathias drgnął, zaskoczony. Hol był pełen ludzi, więc czemu ten człowiek podszedł właśnie do niego?

– Dobry wieczór panu. Przyszedłem do… pewnej pani – uśmiechnął się, zakłopotany. – Proszę się mną nie przejmować, to nie powinno długo potrwać – i przypomniawszy sobie, że być może będzie jednak musiał trochę poczekać, dodał. – Może z godzinkę.

Twarz boya pociągnęła się lekkim szkarłatem.

– Rozumiem.

– Im szybciej, tym lepiej – dodał Mathias uspokajająco.

Tym razem mężczyzna wytrzeszczył na niego oczy.

– Ttak. Oczywiście, proszę pana. W takim razie… życzę bardzo przyjemnego wieczoru.

Mathias odkłonił mu się, przeszedł na drugi koniec holu i rozejrzał się niepewnie. Beth powiedziała mu, że tu powinny być windy, ale nigdzie ich nie dostrzegł. Zobaczył za to szereg niewielkich wnęk w ścianie, w których znajdowały się podwójne lustra.

Zbliżył się do pierwszego z nich i przyjrzał się sobie uważnie, ale jedno z luster musiało być trochę krzywo wstawione i deformowało lekko jego sylwetkę, więc podszedł do drugiego, stanął bokiem i poprawił marynarkę. Musisz przyznać, że wyglądasz… imponująco. Zwłaszcza z profilu.

 

Boy hotelowy pożegnał jakieś małżeństwo i spojrzał w stronę wind, gdzie podszedł „Szybki Bill”, jak nazwał go w myślach. Bill stroił się właśnie przy drzwiach windy, która stała gdzieś na górnych piętrach. Idiota, co on, lustra w domu nie ma?

 

Jeden z recepcjonistów zerknął w kierunku wind i zamarł na widok faceta, który wlazł bez mała w drzwi jednej z nich i z wyraźnie zadowoloną miną przyglądał się swojej sylwetce. No jak właśnie teraz ta mu przyjedzie, to się ten laluś zdziwi…

Ale zamiast niej przyjechała inna, chyba ostatnia, wyszła z niej jakaś starsza kobieta, lecz laluś nie zwrócił na to żadnej uwagi, tylko nadal się na siebie gapił. Dopiero po chwili cofnął się i rozejrzał dookoła. Zupełnie, jakby nie wiedział, gdzie jest…

Pijany, czy co?

 

Wygląd wyglądem, ale przecież nie był u Madame Malkin przymierzać nową szatę. Mathias odsunął się od lustra, rozejrzał i dostrzegł smugę światła padającą ze ściany kawałek dalej, która sekundę później znikła.

A to co?

Postąpił ku niej, równocześnie rozległ się cichutki dźwięk i… Mathias aż krzyknął, gdy lustro tuż obok się rozsunęło i wybiegła na niego jakaś mała dziewczynka!

Zaraz za nią wybiegła jej mama, obdarzyła go przepraszającym uśmiechem i dopiero wtedy Mathiasowi udało się dojrzeć, SKĄD one wyszły. Windy! Znalazłeś windy!

Na wszelki wypadek wbiegł szybko do kabiny – wyłożonej lustrami! Co oni tu mają z tymi lustrami?! Odnalazł rząd kwadratowych przycisków z numerkami i wcisnął mocno szesnastkę.

 

Recepcjonista parsknął śmiechem, dokładnie to samo zrobił stojący kawałek dalej boy i oboje wymienili krótkie, porozumiewawcze spojrzenia. Najwyraźniej bawił ich ten sam gość. I bardzo dobrze, to była miła rozrywka w ciągu długiego i czasem nudnego dnia pracy.

 

Drzwi windy się zasunęły, Mathias poczuł, jakby ktoś go przycisnął do podłogi, ale dziwne uczucie znikło niemal natychmiast i… nic się nie działo. Zaniepokojony, wcisnął jeszcze raz przycisk z numerem 16, kiedy rozległ się ten sam dźwięk, wszystko w nim uniosło się chyba o cal w górę i drzwi się rozsunęły.

– Co jest? – mruknął, zaskoczony. – Czemu nie działa?

Jakimś cudem hol zniknął i zamiast niego zobaczył białą ścianę.

– Jak… jak oni… to zrobili?!

Zupełnie nie pojmował, jakim cudem mugole w ciągu kilku sekund zmienili widok za drzwiami. Przyglądał się właśnie włochatej wykładzinie na podłodze, gdy drzwi się zamknęły, znów zrobiło mu się dziwnie, chwilę potem wszystko stało się lekkie, zadzwoniło i… gdy drzwi się otworzyły, znów zobaczył olbrzymi jasny hol!

– Cholera.

Do środka wskoczyła dwójka młodych ludzi, wcisnęli przycisk z numerem 10 i dziewczyna zaczęła się śmiać.

– Freddy, zobacz! Oni tu mają przeklęte trzynaste piętro! Nie uważasz, że Anglicy są dziwni?

– To pewnie z powodu deszczu. Wiesz, że mają nawet pokoje numer trzynaście?

Nogi Mathiasa znów stały się cięższe, potem znów poczuł, że odlatuje, rozległ się dziwny dźwięk i gdy drzwi się otwarły, znów ujrzał białą ścianę…, ale to nie zaskoczyło pary obok. Młodzi wysiedli, dziewczyna posłała mu zaskoczone spojrzenie i do Mathiasa wreszcie zaczęło coś docierać.

A może ona tak działa? Jazdy windami w Ministerstwie nie można było przegapić. W zależności od jakości i ilości mieszanki wybuchowej albo bez mała zlatywały bezwładnie w dół czy strzelały do góry, albo wlekły się jak zdychające trolle, w obu przypadkach dzwoniąc łańcuchami, szarpiąc i telepiąc na boki.

Niepewnie wcisnął 16-tkę, drzwi się zamknęły i… niech będzie, winda pojechała w górę.

Niestety na 16-tym piętrze nie udało mu się wysiąść, bo zanim się zdecydował, drzwi się zamknęły i winda zjechała na parter. Wcisnął szesnastkę, wsiadający powciskali kilka innych guzików i gdy wysiadł, okazało się, że jest na tym jakimś przeklętym trzynastym piętrze. Przywołał windę, przyjechała znów ta sama i choć wcisnął 16-tkę, zjechał znów na parter.

Cholera, następnym razem weź ze sobą Beth!

 

Boy hotelowy nie mógł już oderwać wzroku od wind. Szybki Bill jeździł jedną i tą samą windą jak małe dziecko!

Na widok jego oszołomionej miny recepcjonista nie wytrzymał i podszedł do niego.

– Ty, co się tak cieszysz? – spytał, patrząc w tym samym kierunku.

– Widziałeś tego idiotę, co się stroił przed windami kilka minut temu?

– No, a co?

– Myślałem, że on tu przyszedł na szybki numerek do takiej, co wynajmuje pokój na godziny, ale cały czas jeździ windą!

Recepcjonista rzucił „pssst!” i rozejrzał się dyskretnie.

– Nie drzyj się! Jak się szef dowie, to nam jaja urwie! – oficjalnie były to krótkie wizyty w celu obejrzenia wyposażenia pokoju. – Jak to cały czas jeździ windą? Wozi się w kółko między piętrami?

– Dokładnie!

– Idiota. A wyglądał tak porządnie…

W tym momencie drzwi windy otworzyły się, ale kabina była pusta.

– Najwyraźniej uznał, że lepiej będzie dojść na piechotę – stwierdził recepcjonista i obaj parsknęli śmiechem z niewybrednego dowcipu.

 

 

Gdy winda zatrzymała się na 16-tym piętrze, Mathias wyprysnął na korytarz z prędkością, której pozazdrościliby mu wszyscy zawodnicy Quidditcha, zatrzymał się na przeciwległej ścianie i nie odważył spojrzeć na elegancką panią, która jechała gdzieś wyżej.

Na szczęście odnalezienie pokoju numer 1647 nie nastręczało większych problemów, Mathias poprawił marynarkę i zastukał do drzwi. Przez bardzo długą chwilę nie działo się nic i Mathias już zamierzał zapukać jeszcze raz, głośniej, gdy szczęknął zamek i drzwi otworzyła…

Merlinie przenajświętszy!!!!

To był facet. Bardzo wysoki, zwalisty, miał kręcone, rude włosy i nosił tylko spodnie, które, choć zapięte, powiedziały Mathiasowi wyraźnie, że przyszedł w nieodpowiednim momencie.

– Taaa? – spytał, patrząc z góry na Mathiasa.

Ten zgłupiał zupełnie, bo czegoś takiego się nie spodziewał! Żeby mama Hermiony…

– Ja…

– Nic nie zamawiałem – burknął rudzielec.

– Ach nie! – zaoponował Mathias. – Ja chciałem… mam coś do…  – z tego wszystkiego wyleciało mu z głowy, jak teraz nazywała się mama Hermiony! Miał w głowie tylko Helen Granger i nic innego! – Pańskiej… żony.

Facet obrzucił go uważnym spojrzeniem, po czym odwrócił się, uchylając niechcący drzwi i zawołał głośno.

– Bejbiczku, zamawiałaś coś?!

BEJBICZKU?! Jeśli Hermiona się dowie, to dopiero wpadnie w depresję! Mathiasowi zakręciło się w głowie, ale gdy zajrzał do wnętrza, aż musiał oprzeć się o framugę.

Z jakiegoś pomieszczenia obok wyszła blondynka owinięta bardzo skąpym ręcznikiem i uśmiechnęła zalotnie.

– Misiu, oczywiście, że nie.

– Musiał pan pomylić pokoje – rzucił natychmiast Miś i bezceremonialnie zatrzasnął Mathiasowi drzwi przed nosem, mało nie przycinając mu palców.

Mathias jeszcze chwilę gapił się na numer 1647, jakby za chwilę mógł się zmienić na jakiś inny, ale gdy usłyszał głośny, zduszony chichot zza drzwi, czym prędzej się odsunął.

– Ktoś na pewno coś pomylił.

I czym prędzej wrócił do wind. Ale była w tym i dobra nowina. To na pewno nie była mama Hermiony!

Gdy zjechał do holu, boy hotelowy bez mała wyprostował się na baczność.

– Do widzenia panu.

– Za chwilę wrócę! – rzucił Mathias i pospiesznie wyszedł.

 

Stojący bok recepcjonista wymienił zbaraniałe spojrzenie z boyem.

– Ty łapiesz coś z tego? Bo ja nie…

 

Mathias podszedł do malutkiego auta i zastukał w okno (ciągle zapominał powiedzieć Beth, żeby przyprawiła klamkę). Kobieta natychmiast otworzyła mu drzwi.

– No i jak? Znalazłeś ją?!

– To na pewno pokój 1647?! – spytał równocześnie Mathias.

Beth bez zastanowienia wyszarpnęła z kieszonki kartkę, na której zanotowała numer pokoju. Była pewna, że tak, ale na wszelki wypadek…

– 1647. Na pewno. A co?

Z głośnym westchnieniem Mathias oparł głowę o dach samochodu.

– No to ja nic nie rozumiem. Ta kobieta, która tam mieszka, to na pewno nie mama Hermiony.

Beth również westchnęła. Była już na różnych sympozjach, zjazdach czy szkoleniach i doskonale wiedziała o zamianach pokoi i gierkach, które rozgrywały się wieczorami w hotelach.

– Nie mogłeś jej zapytać, w którym pokoju jest teraz Monika?

Mathias zerknął odruchowo na swoje palce i wsiadł do środka.

– Wierz mi, to nie był odpowiedni moment…

Chwilę siedzieli w milczeniu, zastanawiając się, co teraz. Można było powiedzieć, że od znalezienia na liście gości Moniki Wilkins mieli paskudnego pecha. Żadnemu z nich nie udało się jej dopaść, na numer pokoju nie mieli co liczyć…

– Dobrze, że przynajmniej zostaje do niedzieli – stwierdził w końcu Mathias, opierając głowę o zagłówek.

– Lepiej złapmy ją jutro – zaprzeczyła trzeźwo Beth. – Póki jest na seminariach, wiemy… Przynajmniej teoretycznie wiemy, gdzie jest i o której zaczyna, ale czort jeden wie, gdzie pójdzie, jak już będzie miała czas wolny.

– A znasz go? Może nam powie?

Beth poczochrała Mathiasa po włosach.

– To takie powiedzenie. Chodzi mi o to, że będzie mogła wreszcie robić, co chce. Odwiedzić rodzinę, znajomych…

– O cholera. To by było bardzo źle.

– Myślisz, że może powiedzieć komuś o magii? – zaniepokoiła się Beth.

– Ona nikomu o magii nie powie, bo nic nie pamięta, a nawet jakby, nie może z powodu Datus Magicae, ale za to oni mogą powiedzieć jej coś, czego jako Monika nie powinna usłyszeć. Jakbyś się poczuła, gdy ktoś znajomy powiedział ci, że nazywasz się zupełnie inaczej, twój mąż też i masz córkę?

Beth aż wzdrygnęła się na samą myśl.

– Wiesz co, wolę się nie domyślać. Wystarczyło mi już to, co czułam, jak udało mi się wejść do Kliniki. Odnośnie Kliniki – przypomniało się jej. – Do której ci twoi uzdrowiciele dziś pracują?

– Tam zawsze ktoś jest – uspokoił ją Mathias. – Więc nie martw się, obojętnie o której się zjawimy, ktoś się zajmie mamą Hermiony. Choć szczerze mówiąc myślałem, że to będzie dziś wieczorem i im pomogę i nawet wziąłem na jutro wolne…

Westchnął tak głęboko, że aż rozbujał drzewko zapachowe zawieszone na lusterku i Beth zrobiło się go żal. Naprawdę mieli pecha – wczoraj ona przyszła za późno pod salę, w której Monika miała zajęcia, dziś Mathias zapukał do nie tego pokoju. Zły czas, złe miejsce. Złe miejsce…? Nagle przyszło jej do głowy, gdzie jeszcze Monika mogłaby być!

– Math, wiesz, gdzie jest jej dom? Może tam pojechała? Ja nie darowałabym sobie takiej okazji!

– Sycamore Gardens – ożywił się natychmiast Mathias.

– A dokładniej?

– Gdzieś w zachodnim Londynie, ale nie wiem, gdzie. Masz rację, może pojechała zobaczyć dom!

Beth wygrzebała ze schowka plan miasta, otworzyła na końcu i zaczęła szukać Sycamore Gardens w spisie ulic.

– Może ma duplikat kluczy?

Mathias poczuł, jak jeżą mu się włosy na głowie.

– Chroń Merlinie! Hermiona zabezpieczyła dom i nikt, kto ma w sobie magię, do niego nie wejdzie. Ale może wreszcie wróciła i się spotkały!

– D15! Strona 12! – Beth pospiesznie przerzuciła kartki, otworzyła na stronie dwunastej i odnalazła kwadrat D15. – Mam, Hammersmith! Trzymaj – podała Mathiasowi otwarty plan i nacisnąwszy sprzęgło, wbiła jedynkę i ruszyła gwałtownie.

Przy wyjeździe z parkingu przyhamowała ostro, upewniła się, że z prawej nikt nie jedzie i wdepnęła gaz aż do podłogi, a na jej twarzy pojawił się bez mała hultajski uśmiech. Kiedyś Mathias insynuował, że jej auto jest powolne. No więc wreszcie będzie miał okazję przekonać się, co znaczy szybka jazda!

Istotnie, Mathias musiał zaprzeć się o półkę przed nim, ale nie narzekał. Zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że było małe prawdopodobieństwo, żeby trafili akurat na chwilę, kiedy mama Hermiony przyjedzie pod dom, ale czekanie tam miało więcej sensu, niż czekanie pod hotelem, pod którym kręciły się setki ludzi.

I poza tym dotarło do niego, że absolutnie nie wolno było pozwolić chodzić jej gdzie chce po Londynie.

Trzeba ją wreszcie złapać i przywrócić pamięć, zanim dojdzie do katastrofy.

Na całe szczęście, kiedy tylko Uzdrowiciele Umysłu dowiedzieli się, że przyprowadzi im mamę Hermiony, obiecali, że zajmą się nią natychmiast.

 

 

Metropolia, Ministerstwo Magii

Sala Aurorów, 08:02  (22:02 w Anglii)

 

I oto proszę, nadszedł czwartek rano. Dzień D.

Czy raczej W – jak w myślach nazywał go Falase. Najważniejszy dzień w życiu jego samego i kilku innych osób. Dzień, który miał zmienić Wszystko.

Sam już nie wiedział, czy chciał, żeby czas przyspieszył i było już południe, czy żeby zwolnił, zatrzymał się w miejscu. Żeby szedł do Sali Aurorów przez najbliższe cztery godziny. Żeby nie stało się to, czego tak się bał, czego za wszelką cenę musiał uniknąć.

Wczorajszy plan wydał mu się naraz dziurawy, łatwy do przejrzenia, pełen niepewności i oparty na łucie szczęścia, na improwizacji i chyba tysięczny raz zastanawiał się, czy nie przełożyć go na piątek. Myślał o tym całą bezsenną noc, ale za każdym razem uznawał, że po prostu panikuje.

Uda się. Musisz spróbować. Nie wolno niczego zostawiać na ostatnią chwilę. W piątek w południe mogą równie dobrze wrócić do Anglii i koniec z twoimi marzeniami. SPRÓBUJ!

Idąc do Sali Aurorów dostał dreszczy, więc owinął się mocniej peleryną, nabrał głęboko powietrza, żeby nie zwymiotować, tym razem bez zaklęć i pchnął szerokie drzwi.

– Cześć wszystkim – rzucił głośno, może trochę zbyt głośno do kilku osób, które już tam były.

Mimo woli przeliczył ich. Dirk, Sanaa i Danny. Trzy osoby. Co i tak nie miało znaczenia, za chwilę przecież zjawią się inni i… Merlinie, wszyscy pójdą do kuchni na rytualną wspólną kawę i plotki! Tylko nie to, kurwa, wszystko, tylko nie to!! Wszystkie pomysły jak tego uniknąć mogły wziąć w łeb i Falase czuł, fizycznie czuł nadchodzący kataklizm.

– Hej, O! Jak się czuje mama? – zawołała od razu Sanaa.

Sanaa była zawsze bardzo troskliwa, taka typowa dobra mamuśka i Falase bardzo ją lubił i często z nią rozmawiał. Teraz bał się odezwać.

– Tak, dziękuję – zmusił się do uśmiechu. – Już wszystko w porządku. I na całe szczęście, bo mam dziś kupę roboty, szczególnie po jednym dniu nieobecności. Wiesz może, czy Andrew z kontroli dziś jest? Wiszę mu test z pojedynków.

Nie mógł pozwolić im zacząć zadawać pytań, to on powinien dyktować temat rozmów. Tak przynamniej to wyglądało w teorii, w praktyce nie panował nad słowami!

– Jest, jest. I będzie bardziej niż zadowolony, że ktoś do niego przyszedł, bo jak zawsze wszyscy go olewają – rzucił, odwracając się do niego, Danny. – Choć zawsze mówił, że tobie to te testy może zaliczyć z zamkniętymi oczami – zachichotał i dodał. – Może się ciebie boi.

Falase usiadł na brzegu krzesła. To go choć trochę uspokajało, zupełnie jakby w ten sposób mógł łatwiej uciec, kiedy padnie to jedno zdanie, którego tak bardzo się bał…

– Też bym go olał, ale to będzie miłe wytchnienie od rzeźbienia raportów.

– Malowanie pustyni na czerwono – skwitował to Dirk, mając zapewne na myśli odgórne zalecenie upiększania danych, żeby ładnie prezentowały się na biurku Gubernatora.

– Zimno ci? – spytała Sanaa.

Już widząc, jak kobieta otwiera usta, Falase coś chwyciło za gardło. Kuźwa, nie przeżyjesz tego pierdzielonego poranka!

– Tak trochę. Wiesz, ta rybka chyba załatwiła mnie na perłowo – było mu i zimno i gorąco, miał dreszcze i równocześnie się pocił.

– Omari? – Tylko nie to!!!!! – Nadal masz tę butelkę niewidzialnego atramentu?

– Jasne, że tak! Nie wstawaj, Dirk, zaraz ci ją wylewituję!

– No, dawaj! Tylko wyjmij korek!

– Jak to spieprzę, to i tak nikt nie zauważy – wydusił z siebie wesoły chichot.

Od paru miesięcy w wydziale popularna stała się zabawa w lewitowanie do siebie nawzajem niestabilnych przedmiotów i wszelkiego rodzaju płynów. Lewitowali co tylko mogli i wszyscy lubili się temu przyglądać. A Falase zależało w tej chwili tylko na tym, by ich zająć i zyskać na czasie.

– Accio korek – koreczek śmignął ku niemu i chyba tylko cudem go złapał.

I już miał wylewitować buteleczkę, gdy do sali wpadła Coleman. Potoczyła wzrokiem dookoła i utkwiła go w Falase, a jemu serce stanęło, a potem zaczęło walić jak oszalałe.

– Daniel, Omari! Mamy Stopień Czwarty. Przed chwilą w Sydney trzech młodocianych czarodziejów napadło na jubilera u mugoli – rzuciła ostrym, suchym tonem. – Przemoc, otwarte posługiwanie się magią plus kradzież na dużą skalę. Jednego złapali, jest w kwaterze policji na Day Street 192. Udało mu się nas zawiadomić.

– O kurde! – zawołał Danny. – Jeśli wezmą go w obroty…

Doris Coleman nawet tego nie skomentowała.

– Wyciągnijcie go, dowiedzcie się kim są pozostali, złapcie ich i przede wszystkim odzyskajcie złoto. Amnezjatorzy już tam są, ale bez złota czyszczenie pamięci nie ma sensu – zawahała się i dodała już mniej oficjalnie. – I pospieszcie się. O pierwszej mam się stawić z Gubernatorem u mugolskiego ministra spraw wewnętrznych, który oczekuje szczegółów napadu i śledztwa, oraz planu zapobiegania takim problemom na przyszłość. Nie muszę wam chyba mówić, że takowy nie istnieje, więc byłoby dobrze, gdybyśmy mogli choć potwierdzić, że udało się nam rozwiązać tę sprawę.

– O jasna cholera – jęknął ktoś cicho.

– Więc pewnie nie ma szans na zezwolenie na posługiwanie się magią przy mugolach? – zapytał Danny, składając pospiesznie magiczny pergamin.

– Absolutnie nie, jeśli chcemy z Gubernatorem ujść z życiem – odparła ponuro Coleman i na widok wciąż siedzącego Falase klasnęła w ręce. – No już, zmykajcie!

Falase zerwał się i zacisnął kurczowo spoconą dłoń na różdżce, a w jego głowie wybuchło tysiące myśli. Stopień Czwarty! Nie będzie cię w Ministerstwie! Masz alibi, kurewsko dobre alibi! Ale… mugolski minister wzywający czarodziejów?! Kurwa mać!

Stopień Czwarty znaczył wysokie ryzyko zdradzenia istnienia magii przed mugolami, co równocześnie oznaczało, że mają nie wracać, póki nie rozwiążą sprawy. Dwóch Aurorów na dwóch zbiegłych czarodziejów. Alibi murowane! Lecz ta sprawa mogła zająć mu nawet cały dzień i noc. A wtedy szlag trafiał jego plan porwania Weasley!

Ale nie miał innego wyjścia, jak gnać tam. I spróbować to tak rozegrać, żeby zdążyć do południa!

Czas nagle przyspieszył i Falase stwierdził, że 12-ta była tuż-tuż.

– Chodź, Omari, zabawimy się i pokażemy tym dwóm kretynom, co to znaczy być Aurorem – Danny porwał swoją odznakę i kiwnął ręką reszcie.

– Uważajcie na siebie!

– Powodzenia!

– I wróćcie trzeźwi! – posypały się pozdrowienia dookoła.

– Jak trzeźwi to wrócimy pojutrze – zawołał Falase, również pomachał im ręką i dopadł drzwi.

Zaczął się wyścig z czasem.

 

 

Londyn,

22:00, mieszkanie Dudleya  (8 rano w Australii)

 

Dudley podszedł do zalanego deszczem okna i wyjrzał na zewnątrz, na nigdy nie zasypiający Londyn. Miasto, w którym życie tętniło cały czas, we dnie jak i w nocy, kiedy świeciło słońce i kiedy lało. Zawsze.

Dla innych, ale nie dla niego.

Śmieszne, ale od kiedy na całego poświęcił się boksowi, nie miał na to czasu. Na chodzenie do barów z kumplami, na nocne kluby czy choćby wieczorne seanse z kinach. Tak naprawdę to nie miał kumpli. Nie miał nawet dziewczyny.

Och, oczywiście, miał bandę znajomych i przyjaciół – trenerów, coachów, innych bokserów czy kilku chłopaków z siłowni, ale wspólnym mianownikiem zawsze był sport.

No i miał Harry’ego.

Na myśl o kuzynie uśmiechnął się do siebie i wrócił do mieszkania. Harry był jedyną osobą, której wizyty zmieniały szarą codzienność. Opowiadał o zupełnie innym świecie, o przedziwnych, zupełnie jak z filmów sprawach, zadawał naiwne, czasem nawet infantylne pytania dotyczące sportu czy choćby zwykłego codziennego życia, które on, Dudley mógł na niby wyśmiewać, lecz tak naprawdę przy nich odżywał. Wydurniali się jak dwoje nastolatków, którym skradziono kilka – kilkanaście lat z życia i jak dwoje przyjaciół, którzy przeżyli coś, co zmieniło ich na zawsze.

I nawet, kiedy zaśmiewali się z siebie nawzajem, Dudley cały czas miał do niego szacunek i wdzięczność za to, że Harry potrafił zapomnieć te wszystkie koszmarne lata na Private Drive i ochronić jego i rodziców. Wdzięczność zrodziła się jeszcze tam i pierwszy raz objawiła pod postacią filiżanki z herbatą, którą zaniósł mu pod drzwi. Szacunek przyszedł trochę później, a wraz z nim chęć zadośćuczynienia.

Może kiedyś uda mu się wyrównać rachunek?

Ciekawe jak Kukuś sobie radzi w Australii pomyślał i zachichotał głośno. Radzić na pewno sobie radził, pytanie tylko, czy uda mu się znaleźć rodziców jego przyjaciółki.

Im dłużej o tym myślał, tym bardziej zastanawiał się, czy to był jedyny sposób.

Dudley rzucił jeszcze raz okiem na zalane deszczem szyby i odpalił kompa. Miał czas, równie dobrze mógł pogrzebać w internecie.

Wpisanie w googlu „Monika Wendell Wilkins” nie miało oczywiście sensu, ale to zrobił. „Monika Wilkins dentystka”  było równie bez sensu, zaczął więc wymyślać coraz to nowsze hasła, klikać na linki, przeglądać zdjęcia, otwierać kolejne strony i wkrótce pogubił się już zupełnie. ”Monika Wendell Australia Wielka Brytania”, „Wilkins emigracja do Australii”, „Australia Wilkins turyści z Anglii”, „Co robią emigranci w Australii”, „Angielska emigracja w Melbourne”, zdjęcia ludzi głaszczących koale i kangury, święta góra Uluru, kangury boksujące turystów, Wielka Rafa Koralowa, oferty wycieczek, „Niższe ceny oferowane przez dopiero powstające firmy irytujące dla Gigantów Rafy”, „Przygoda Wendella w Australii”, Plaża w Granit Bay…

Dudley odstawił szklankę z sokiem pomarańczowym, założył nogi na stół i przewinąwszy od niechcenia na dół, a potem na górę ekranu kliknął tysięczny link. Przygoda Wendella w Australii.

Kilka sekund później aż go poderwało.*

Dudley przeczytał ostatnie zdanie i zdał sobie sprawę, że stoi przed komputerem niemal na baczność.

Z kiedy jest ten artykuł?! Przewinął czym prędzej na samą górę i widząc datę 10.01.1998 zadał kilka energicznych, zwycięskich ciosów w nicość. Gdyby ktoś tam stał, znokautowałby go na godzinę, a nie na 10 sekund!

– Kuku!!!! – krzyknął. – MAREAA to pikuś! Rwij do Mackay!

Złapał komórkę i zaczął wystukiwać smsa z dokładnymi namiarami, które znalazł na dole strony.

Nacisnął „Wyślij” i spojrzał na swój telefon. Pozostało tylko mieć nadzieję, że Kukuś będzie gdzieś, gdzie jest zasięg.

 

 

Czwartek, 22 maja

Birriani,

Przed 9-tą rano

 

– W każdym razie wspaniale, że ją tam zabrałeś – powiedział Tau do Severusa, kończąc jeść śniadanie. – To niesamowite miejsce.

Gdy spotkali Tau przy śniadaniu, pierwszy raz od wczoraj, Aborygen próbował uciec, ale gdy Hermiona wspomniała o ich wczorajszej wieczornej wyprawie, natychmiast się rozluźnił i od tego momentu zaczął gadać jak nakręcony. Machnął nawet ręką na poranne zakupy w Metropolii.

Severus, nieprzepadający za czymś takim, spoglądał na niego z coraz większym zniecierpliwieniem i podobne spojrzenia rzucał Hermionie.

– Nie mogłabyś wyjechać z Australii nie zobaczywszy Uluru – dodał Tau, odwracając się do niej.

Hermiona uśmiechnęła się do niego, ale uśmiech natychmiast spełzł jej z twarzy.

To było właśnie to, co ją gnębiło. Wyjazd z Australii.

Dziś był ostatni dzień poszukiwań na Koralowym Wybrzeżu. Potem.. Potem to już był krzyk rozpaczy. Nie miała pojęcia, co mogło dać przeszukiwanie zupełnie na oślep, bez żadnych wskazówek, jakiegoś skrawka całej reszty Australii.

Kolejny raz spojrzała na zegarek i tak, jak to zawsze bywa w takich wypadkach, równocześnie chciała je pogonić do przodu i przytrzymać. Zarazem pragnęła, żeby ten dzień już się skończył, żeby było już PO, żeby się UDAŁO, żeby spełniły się jej gorące życzenia z wczorajszego wieczora i zarazem najchętniej zatrzymałaby czas.

Póki miała przed sobą cały dzień, miała i nadzieję, która od poniedziałku zdążyła już trochę stopnieć i bała się ją stracić.

To jest takie samo uczucie, kiedy chcecie kupić sobie coś upragnionego. I któregoś dnia bierzecie do ręki skarbonkę, rozbijacie ją i wypada z niej z brzękiem kupa monet. Z uśmiechem na ustach zaczynacie je liczyć, odkładać na równiutkie stosiki, ale zbiegiem czasu ta kupa monet topnieje, jest ich coraz mniej… i wtedy wkrada się wam w serce obawa, że może jest ich za mało?

I wtedy chcecie jak najszybciej skończyć liczyć i równocześnie sięgacie po nie coraz wolniej, bo gdy odłożycie na bok ostatnią…

– Anderson, sądzę, że o tej porze powinieneś już dawno być w pracy – powiedział cierpko Severus.

Tau spojrzał na zegarek, ale to nie wskazówki, ale ostre spojrzenie Severusa przekonało go, że czas się zbierać. Złapał ostatnią pomarańczę i kiwnął im na pożegnanie głową.

– Powodzenia! Spróbuję na wieczór przynieść kawałek skały…

– Idź. Już.

Kiedy Aborygen wyszczerzył do niego zęby i wyszedł na dwór, Severus popatrzył na Hermionę.

– Zamierzasz dziś coś zjeść, czy będziesz tylko podziwiać pusty talerz?

Hermiona wzruszyła ramionami.

– Nie jestem głodna – to była prawda, nie miała głowy do jedzenia. Dziś wszystko wydawało się jej bez smaku i chyba tylko cudem wmusiła w siebie jeden placek chlebowy i kawałek sera.

– TO widzę, ale to zupełnie nierozsądne.

– Dam sobie radę.

Severus patrzył na nią chwilę w milczeniu. Już od chwili, gdy wracali do hotelu po wschodzie słońca domyślał się, co ją trapi, ale jej reakcja na ostatnią uwagę Andersona przekonała go już zupełnie. Zaczynała się bać tego, co przyniesie dzisiejszy dzień. Powinien ją jakoś uspokoić, ale problem polegał na tym, że nie wiedział jak.

Nie zastanawiając się nad powodem, dla którego miałby to robić, skinął na Hermionę.

– Przygotuj sobie jakieś kanapki i przyjdź do mojego pokoju. Musimy porozmawiać.

 

Jakieś dziesięć minut później rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Severus otworzył jej drzwi i uczynił zapraszający gest.

– Wejdź.

Kobieta weszła do środka i zatrzymała się przy oknie. Ostre promienie słońca okalały jej sylwetkę, przeświecały przez niezwiązane jeszcze włosy spływające łagodnymi falami aż do połowy pleców, a gdy odwróciła ku niemu głowę, Severus pozwolił sobie przez kilka chwil podziwiać jej profil.

– O czym chcesz rozmawiać? – spytała cicho.

Oparłszy się plecami o ścianę koło niej Severus przesunął jeszcze raz wzrokiem po jej twarzy.

– Denerwując się w niczym nie zmienisz tego, co ma się dziś zdarzyć.

– Ja… – Hermiona przygryzła lekko usta. – Wiem, ale to nie takie proste. Nie umiem… zlekceważyć dzisiejszego dnia.

– Nikt tego od ciebie nie oczekuje. Ale to, co robisz, jest jeszcze gorsze. Zaczynasz wątpić, a to pierwszy krok do przegranej.

– Nie zaczynam…

– Zaczynasz – powiedział bardzo łagodnie i to właśnie ta łagodność w połączeniu z wyraźną troską w jego głosie sprawiła, że do Hermiony dotarło, że miał rację. Że zaczynała wątpić. Zamiast skoncentrować się na „Dzisiaj”, zaczęła już zastanawiać się, czy Jutro może cokolwiek zmienić.

– Masz rację – przyznała i przez jej twarz przemknął cień uśmiechu. – Jak zwykle, wiesz? Ale po prostu myślałam o tym, że dziś jest ostatni dzień, kiedy przeszukujemy Rafę Koralową. Szukaliśmy już trzy dni i nic nie znaleźliśmy i dziś… mamy ostatnią szansę. I się boję, że…  – wzruszyła ramionami, odwracając wzrok.

Severus pokręcił powoli głową.

– Powiedz sobie raczej, że każdy z tych dni przybliżył cię do wygranej.

– I dziś jestem bliżej niż wczoraj?

Nie wyglądała na przekonaną i tego nie umiał pojąć. Zupełnie, jakby to nie była Hermiona Granger, jaką znał.

– Czy gdy próbowałaś wyciągnąć mnie z Azkabanu, też miałaś wątpliwości? – spytał po dłuższym milczeniu. – Też choć przez chwilę rozważałaś myśl, że mogłoby ci się nie udać?

W jednej sekundzie wróciło wspomnienie tamtego koszmaru – z jednej strony konającego z pragnienia i głodu człowieka, z drugiej wszystkie absurdy Ministerstwa przeciw niej i coś w niej wybuchło. Nigdy! Przenigdy!!!!

– Boże, nie!! – krzyknęła i dopiero słysząc samą siebie trochę się uspokoiła. – Bałam się, że nie wytrzymasz, że przyjdę za późno, że coś ci się stanie, ale nie było żadnej opcji, żeby się nie udało! Nie poddałabym się nigdy!

Severus skinął tylko głową, choć serce zaczęło mu się tłuc po piersi jak szalone i zupełnie nie potrafił nad nim zapanować.

– A czy kiedy szukaliście horkruksów, byłabyś w stanie się poddać?

– Nigdy. Za nic – odparła Hermiona zacięcie. – Nie wiedziałam, kiedy uda się nam to zrobić, ale nie przestałabym szukać. Nie zostawiłabym Harry’ego samego.

Severus bezbłędnie wychwycił zawziętość w jej głosie, zupełnie inną od tej sprzed chwili.

– Więc czemu teraz zaczynasz wątpić?

Patrząc za okno niewidzącym spojrzeniem Hermiona próbowała ubrać w słowa to, co czuła.

– Bo to są dwie różne sytuacje – powiedziała w końcu, odnajdując jego czarne, aksamitne oczy wpatrzone w nią uważnie. – Wtedy dużo zależało ode mnie. Od moich starań, od tego, czy dam z siebie wszystko. Dziś ode mnie nie zależy nic. Dziś wszystko zależy od… szczęścia. Rozumiesz?

Severus zrozumiał. Hermiona nie wątpiła w siebie. Wątpiła w szczęście. Mogła o nim mówić, mogła chcieć dać go innym – Tobie­ – jakby wierzyła, że należy się wszystkim dookoła. Ale bała się, że sama mieć go nie będzie.

Niestety nie był kimś, kto mógłby mówić o nim rozprawiać – to, co uważał za szczęście, to była nędzna namiastka tego, czego inni doświadczali w życiu.

– Nie będę prawił ci morałów na temat szczęścia – stwierdził poważnie. – Powiem ci za to, że tamtego dnia, kiedy powiedziałaś mi, że jutro będę wolny, uwierzyłem. Nic nie zależało ode mnie, a szczęście w tamtym przeklętym miejscu nie istnieje, ale uwierzyłem. Mamy 150 adresów do sprawdzenia i cały jeden dzień. Jeden z czterech – dodał z naciskiem. – Olbrzymi teren, pełno możliwości.

Merlinie, to brzmiało cudownie. Kiedy on to mówił, cichym, miękkim głosem, brzmiało jak obietnica i strach, który zalągł się w jej piersi niczym kropelka lodu, powoli zaczął się rozpuszczać.

150 adresów. Cały dzień. Cały jeden dzień. Jeden z czterech. Hermiona poczuła, jakby się przebudziła.

– Spróbuję – uśmiechnęła się, prostując się. – Obiecuję.

– Wolałbym usłyszeć, że uwierzyłaś, a nie spróbujesz – stwierdził Severus nieco mniej łagodnym tonem. – Czy wobec tego mogę oczekiwać, że zaczniesz się stosownie zachowywać?

– Stosownie? To znaczy?

– To znaczy zjesz porządne śniadanie, a nie mały kawałek placka i kawałek sera. Wolałbym nie musieć nosić ciebie i twojej torebki cały dzień.

Stosownie! Tym razem zabrzmiał zupełnie jak Severus Snape i nie potrafiąc się opanować Hermiona parsknęła śmiechem.

– Ava dała mi worek ciastek z owocami, będę je podjadać w ciągu dnia. Mam nadzieję, że to będzie wystarczająco Stosownie jak na twoje standardy? – spojrzała na zegarek. – Daj mi proszę chwilę, zwiążę włosy i już możemy iść – ruszyła ku drzwiom, ale Severus złapał ją za rękę i przytrzymał.

– Pamiętaj. Dziś wszystko może się zdarzyć.

Hermiona uścisnęła mocno jego dłoń.

– Pamiętam. I jeszcze coś – musnęła ją ustami. – Dziękuję!

I dopiero gdy wyszła na korytarz, mocno bijący Kamień podpowiedział jej, że to był Severus, jakiego tylko ona znała. Nikt inny nie mógł liczyć na takie przywołanie do porządku.


* – od razu przyznam się, że tego zdjęcia Andreasa von Tempelhoffa nigdzie nie znajdziecie. Znalazłam to – na Printerest, i nałożyłam na zdjęcie jakiegoś jachtu. Ops, przepraszam – nie „jakiegoś”, tylko jachtu Moniki i Wendella, oczywiście! 😉

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 17Goniąc Szczęście Rozdział 19 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz