Goniąc Szczęście Rozdział 10

Poniedziałek, 19 maja,

Birriani / Wybrzeże Rafy Koralowej

Od 10 rano

 

Gdy Hermiona i Tau wrócili do Birriani, Severusa jeszcze albo już nie było. Hermiona nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Nie PO TYM, co się przed chwilą wydarzyło. Potrzebowała spokoju, chwili dla siebie, żeby usiąść w ciszy i spróbować to wszystko ogarnąć.

Dlatego też niemal pobiegła do swojego pokoiku, zatrzasnęła za sobą drzwi, padła na łóżko i wtuliła twarz w poduszkę.

Sama nawet nie wiedziała, od czego zacząć.

Jej umysł zdecydował za nią i o dziwo zaczął od Severusa.

Po pierwsze pokłócili się. Nie, to on wściekł się na mnie. Wściekł i powiedział… Hermiona zacisnęła kurczowo ręce na kocu. Nie ważne, co powiedział, ważne, że potem odszedł. I może właśnie dlatego go nie ma w Birriani – bo wrócił do Anglii.

Nie mogła… nie chciała tego sobie wyobrazić. Na samą myśl, że mogłaby go już nie zobaczyć, chciało jej się wyć. I nawet nie dlatego, że potrzebowała jego pomocy, ale dlatego, że potrzebowała jego samego.

Co w szalony sposób łączyło się z Kamieniem.

Miłość.

O Boże.

Oczywiście zdawała sobie sprawę, że coś do niego czuła, ale wszystko działo się tak szybko i… działo się tak dużo, że nawet nie zastanawiała się nad tym. Nie próbowała tego nazwać.

Więc spróbuj teraz.

Hermiona z trudem przełknęła ślinę i zapatrzyła się w drobinki kurzu, wirujące w jasnych smugach światła, jakby one miały pomóc jej znaleźć odpowiedź.

I istotnie, pomogły. Na ich tle, niczym tysiące magicznych zdjęć, rozbłysły wspomnienia z ostatnich kilku tygodni, z tej właściwej, Prawdziwej znajomości, a ich łagodny taniec ubrał je w słowa.

Szanowała go. Podziwiała. Czuła się przy nim bezpiecznie i bezgranicznie mu ufała. I chciała, żeby on też jej ufał i był szczęśliwy. Imponował jej wiedzą, siłą, zdecydowaniem, determinacją. Męskością. Uwielbiała, kiedy coś wyjaśniał – zachwycał ją zarówno sposób, w jaki to robił; prosty, jasny i logiczny, jak i to, jak mówił, jak dobierał słowa, jak je intonował. No i jego głos; niski, jedwabisty, od którego robiło się jej słabo, szczególnie, kiedy stawał blisko niej. Potrzebowała go. Brakowało go jej, brakowało do szaleństwa!

No i musiała przyznać, że wyglądał całkiem nieźle. Nie, żeby był jakoś specjalnie przystojny, widziała już sporo przystojnych mężczyzn i Severusa raczej nie można było zaliczyć do tego grona, ale… ale miał w sobie to COŚ, co mogło pociągać kobiety. Nie umiała tego nazwać, ale wyraźnie czuła.

Więc… Podobał się jej. Posunęłaby się aż do tego, żeby przyznać, że ją fascynował.

Czy to zasługiwało na miano miłości?

Na pewno o wiele bardziej, niż to, co czułaś do Bena. I do Rona.

Hermiona westchnęła ciężko i po twarzy przemknął jej smutny uśmiech. Najwyraźniej nie masz do niej szczęścia. Bo ze strony Severusa nie miała nawet szans liczyć na jakąkolwiek wzajemność.

Zapomnij i zajmij się Kamieniem.

Dar Aborygenów. Zgodnie z tym, co mówił Ill-oo’ka, dar wyczuwania obecności tych, których kochała… miał działać pięć dni. Dostała pięć dni w zamian za dwanaście lat, żeby aportować się w niemal stu miastach i miasteczkach na Wybrzeżu i Bóg wie ilu cofniętych w głąb lądu, odszukać wszystkie kliniki dentystyczne i szpitale i zjawić się koło nich choć na…

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi, serce Hermiony dosłownie zamarło i choć chciała zawołać „Proszę”, tylko zachłysnęła się powietrzem.

Drzwi uchyliły się i pojawiła się głowa Tau,

– Hermiona? – spytał niepewnie Aborygen. – Mogę?

Z korytarza dobiegł jakiś stukot i Hermiona spojrzała poprzez Tau, jakby chciała dostrzec, co czai się w mroku.

– Wrócił?!

– Nie. Nic ci nie jest? W porządku?

Jej dzika, szalona, zwariowana nadzieja rozpadła się na kawałeczki.

– Wszystko w porządku – westchnęła ciężko. – Jasne, że możesz.

– Sprawdziłem, nie ma go w pokoju – powiedział wyraźnie zakłopotany Tau. – Ale nie martw się. Wróci. Na pewno. Jakie masz plany? – zmienił szybko temat. – Chcesz zacząć szukać rodziców? Nie żebym cię wypychał, bez obaw! Ale tak myślałem… nie wiem, jak się czujesz.

Fakt, że nie było czasu do stracenia. Dochodziła dziesiąta, więc miała przed sobą cały dzień. Kto wie, co mogło wydarzyć się choćby za chwilę.

– Tak – odparła, prostując się. – Czas się zbierać. Chciałam tylko… przemyśleć sobie wszystko. Zrozumieć i zaplanować.

– Jak chcesz ich szukać?

Starając się definitywnie przestawić na szukanie rodziców, Hermiona przywołała mapę Australii i rozłożyła ją tak, żeby widzieć dobrze całe wschodnie wybrzeże.

– Zacznę od samej góry, tam jest dość mało miejscowości. W każdym większym mieście jest mugolska poczta, w której można znaleźć książkę adresową. W ten sposób zdobędę adresy wszystkich klinik dentystycznych w okolicy… wiesz, tam, gdzie mogą pracować moi rodzice.

Tau zbliżył się trochę i przekrzywiając głowę, spojrzał na mapę.

– I chcesz się aportować koło każdej kliniki, tak? – gdy Hermiona skinęła głową, śmiesznie zmarszczył nos. – Nie sądzę, żeby to było rozsądne. Tam jest pełno mugoli, mogą cię zobaczyć.

– Och, o to ci chodzi! Nie martw się, to nie będzie problem! – uspokoiła go Hermiona. – Użyję zaklęcia, które sprawia, że mugole dostrzegą mnie dopiero kilka chwil po aportacji i będą przekonani, że widzą mnie już od dawna.

– Bardzo sprytne – przyznał Tau. – Nigdy o nim nie słyszałem. Ciekawych zaklęć uczą w tej waszej szkole.

Hermiona uśmiechnęła się szeroko i mimo woli wyprostowała.

– Nie mogłeś słyszeć, bo… to ja je wynalazłam – Tau spojrzał na nią z niedowierzeniem, więc dodała prędko, żeby to nie zabrzmiało zbyt chełpliwie. – Wiesz, mieszkam wśród mugoli i czasem muszę bywać w rozmaitych miejscach i doszłam do wniosku, że dobrze byłoby móc w jakiś sposób ukryć moment aportacji przed osobami niemagicznymi.

– I wynalazłaś swoje własne zaklęcia?!

– No… tak.

Aborygen pokręcił głową z nieukrywanym podziwem.

– Nie próbuj tego bagatelizować. Musisz być prawdziwym geniuszem, żeby tworzyć własne zaklęcia!

Hermiona odruchowo spojrzała w kierunku drzwi. Gdzie mógł stać ktoś, kto wynalazł nie tylko własne zaklęcia, ale i własne eliksiry. Mistrz nad mistrzami, geniusz wśród geniuszy.

I którego tam nie było.

– Dziękuję – westchnęła ciężko, poważniejąc natychmiast. – No więc tak, zamierzam się tam aportować. I tylko nie wiem, czy wystarczy po prostu się aportować i od razu coś poczuję, czy mam tam trochę posiedzieć… i próbować się skupić – przygryzła dolną wargę. – I nie wiem, co to znaczy, że coś poczuję. Wiem, że mówiliście, że jak to poczuję, to będę wiedzieć, że to właśnie to, ale…

– Uwierz mi. Będziesz wiedzieć.

– Uwierz-uwierz! – parsknęła Hermiona. – Tau, czy ty nie widzisz, jakie to wszystko jest… mętne? Zagmatwane? Łatwo powiedzieć „uwierz”, ale co, jeśli to przegapię? Co, jeśli byli tam dawno i ich ślad jest tak słaby, że ledwo go poczuję? Co, jeśli będę akurat się źle czuć i nie zwrócę na to uwagi?

Albo pomylę to z tym, co czuję do Severusa? Kosztowało mnie to zbyt dużo, żebym mogła teraz pozwolić sobie na błędy!

Bo Kamień w kieszeni nadal leciuteńko pulsował. I gdzieś w głębi niej wzbierała potrzeba wyjścia stąd i pójścia gdzieś – nie wiedziała gdzie, ani do Kogo, ale Kamień wiedział.

Ale przecież do TEGO nie mogła się przyznać!

To było zupełnie jak mugolska zabawa w „ciepło-zimno”, ale tu stawką byli jej najbliżsi.

Tau milczał chwilę, bezwiednie ciągnąc za czerwony sznurek na szyi i patrząc na nią niewidzącym wzrokiem, co było do niego zupełnie niepodobne.

– Bez obaw – uśmiechnął się w końcu. – Wybiorę się dziś z tobą. Jak tylko będziesz miała jakiekolwiek wątpliwości, to zawsze możesz mnie spytać.

No właśnie, że nie zawsze! Ale takiej oferty nie mogła odrzucić!

Hermiona wstała energicznie z łóżka i pospiesznie włożyła mapę do swojej torebki.

– Merlinie, nawet nie wiesz, jak ci dziękuję! Naprawdę! Nie chciałabym nadużywać twojej gościnności, ale… naprawdę nie chcę ryzykować!

– Bez obaw! Chętnie popatrzę, jak działa to zaklęcie.

– Zobaczysz, nic specjalnego!

 

 

Jeszcze zanim Hermiona otworzyła oczy, wyczuła, że są nad oceanem. Uczucie było takie, jakby aportowała się prosto pod prysznicem. Powietrze było troszkę chłodniejsze, ale za to tak przesycone wilgocią, że w jednej chwili nasiąknęła nią jej sukienka, jej włosy, a gdy odetchnęła, miała wrażenie, że oddycha pod wodą. I momentalnie wszystko stało się ciężkie i lepkie.

– Boże jedyny – westchnęła do Tau, który pojawił się sekundę później koło niej i przyjrzała się swoim rękom. Po prostu żeby sprawdzić, czy nie ciekną z nich strugi ciepłej wody.

Aborygen uśmiechnął się szeroko i rozejrzał dookoła. Na niebie wisiały ciemne chmury i prócz jodu wyraźnie czuć było w powietrzu zapach ozonu. Choć chodniki wcale nie były mokre. Najprawdopodobniej tylko pokropiło troszkę i wszystko zdążyło już wyparować.

– To niesamowite uczucie, nie? – roześmiał się. – Ale bez obaw! Zapewniam cię, że się nie topisz.

– A dokładnie tak się czuję – Hermiona znów odetchnęła głęboko, ustami, żeby złapać jak najwięcej tlenu. – Skąd wiesz, jak to jest?

– Bo czasami używam Intra-Portalu prosto z Metropolii do miast i osad położonych bliżej oceanu. I za każdym razem czuję się, jakbym tonął.

– Mogę sobie wyobrazić, co tu się dzieje w porze deszczowej!

Aportowali się na jakimś trawniku ciągnącym się wzdłuż niezbyt szerokiej ulicy. Chodnikiem po drugiej stronie przebiegł jakiś mężczyzna z psem i na ich wysokości minął się z kobietą z dziecięcym wózkiem obwieszonym siatkami z zakupami, ale żadne z nich nie zwróciło na nich uwagi.

– Nie widzą nas? – spytał Tau, wskazując ich głową.

– Jeszcze nie. Zobaczą za kilkanaście sekund – odparła Hermiona, również im się przyglądając.

– Niesamowite! Gdzie jesteśmy?

– Cooketown. To pierwsze miasto, licząc od góry, na Koralowym Wybrzeżu.

– I wiesz, gdzie tu jest mugolska poczta?

– Ja nie, ale ktoś tu będzie wiedział na pewno.

Wiedziała starsza pani, która wyszła z pobliskiego domu. Ponieważ trzeba było przejść spory kawałek, Hermiona grzecznie podziękowała, odczekała chwilę, aż pani odeszła trochę, po czym znów rzuciła Fundole i aportowali się ładną milę dalej.

Na poczcie było sporo ludzi, więc Tau został na zewnątrz. Hermiona poczekała, aż jakiś filatelista wybrał znaczki, których mu brakowało do kolekcji, młody chłopak nadał ponad dziesięć listów poleconych i jakiś facet odebrał straszliwie śmierdzącą paczkę i dopiero wtedy podeszła do okienka.

Pani za nim pomachała ręką przed nosem, krzywiąc się, bo choć facet odszedł, ostry smród wisiał nadal w powietrzu.

– Boże, co ci ludzie sobie przesyłają – wymamrotała urzędniczka, unosząc oczy do góry.

– Jeśli to było jadalne, to dawno temu – powiedziała Hermiona i obie wybuchnęły śmiechem. – Dzień dobry. Czy mogłabym prosić o książkę telefoniczną?

Pani wyciągnęła z jakiejś szafki książkę i na widok miny Hermiony znów zachichotała.

– Mam nadzieję, że nie musi się tego pani uczyć na pamięć?

Hermiona aż otworzyła usta ze zdumienia. To nie była książka – to była KSIĘGA. Grubością biła na głowę Historię Hogwartu!

– Uczyć to może nie, ale… – do tej pory zakładała, że jeśli Geminio nie będzie możliwe, po prostu przepisze kilkanaście czy kilkadziesiąt adresów, ale teraz przyszło jej do głowy, że w takim razie spędzi tu pół dnia. A Tau zaśnie na dworze.

– Chciałam przepisać adresy dentystów – wyjaśniła. – Ale chyba będzie ich dużo.

– Niech pani je skseruje, tak będzie prościej.

Skseruje? Że niby co mam zrobić?

Jej mina mówiła sama za siebie, bo pani zabrała księgę-olbrzyma, przeszła na stronę Hermiony i wskazała na salkę po lewej stronie.

– Pomogę pani. Nasze ksero ma skłonność do gadania i ludzie często się gubią. A poza tym… – spojrzała przez ramię i dodała, ściszając głos. – Tam tak nie śmierdzi.

Nie mając pojęcia, co powiedzieć, Hermiona zaśmiała się trochę bezradnie.

Xero istotnie było gadatliwe i pani musiała ciągle otwierać drzwiczki, podajniki, wyciągać pogniecione kartki, ale w końcu Hermiona dostała trzy strony z adresami klinik, poradni dentystycznych i szpitali w całym okręgu Hopevale*.

Za pomocą mapy odznaczyli z Tau te położone nad samym oceanem, Hermiona znów rzuciła Fundole i zaczęli aportować się pod poszczególnymi adresami.

Na pierwszy ogień poszedł szpital. Na widok niezbyt okazałego budynku nie poczuła absolutnie nic. Wodziła wzrokiem po odległych oknach, wyobrażała, co może się za nimi znajdować, ale na nic.

Na Hope Street, gdzie znajdowała się zwykła przychodnia, było podobnie.

Po nich przyszły inne. Gabinet dentystyczny w Hope Vale, inny w Thornton Beach, w Rossville, w Wonga, pogotowie dentystyczne, osiem różnych klinik czy przychodni i szpital rejonowy w Port Dougas…

Choć Tau powiedział, że będzie WIEDZIEĆ natychmiast, w każdym miejscu stała w milczeniu kilka minut, wsłuchując się w siebie, obracając zimny Kamień w kieszeni, przyglądając się ludziom i czekając. Na jakieś mocniejsze bicie serca, na Pewność czy choćby Przypuszczenie, na znajomą twarz…

Ale Kamień milczał. Jej serce i umysł również. Nie czuła absolutnie nic specjalnego, nie miała żadnej ochoty iść w jakieś konkretne miejsce, nie miała wrażenia, że to TU.

Bardziej i mniej okazałe budynki, dziesiątki drzwi, setki okien, większe i mniejsze tablice ogłoszeniowe z powtarzającym się wszędzie jednym i tym samym słowem migały jej przed oczami jak poszczególne klatki w jakimś starym filmie. Odległe, choć przecież bliskie, bezbarwne, zupełnie puste.

I w którymś momencie przemknęło jej przez głowę, że to dobrze, że rano CZUŁA działanie tej magii, bo chyba przestałaby w nią wierzyć.

Po trzynastej sprawdzili ostatnią klinikę w Port Douglas i zdecydowali się zrobić przerwę na jakiś obiad. Niemal natychmiast znaleźli „Surf Club bar & bistro”, niewielki bar niedaleko plaży. Menu nie było oszałamiające, ale Tau było obojętne, co będzie jadł, a Hermiona znalazła znajomo brzmiące fish&chips, więc zdecydowali się tam wejść.

Hermiona zamówiła więc dwa zestawy ryby z frytkami, poprosiła o miejsce na zewnątrz, w samym kącie, usiadła i dopiero wtedy poczuła, jak ciężkie ma nogi.

– Normalnie z chęcią spróbowałabym czegoś nowego, ale wyjątkowo wolę nie eksperymentować – wyjaśniła, trochę zakłopotana, łowiąc uchem te wszystkie odgłosy, które kojarzą się z wakacjami. Krzyki mew, szum wiatru, bardzo odległy huk rozbijających się o brzeg fal, zwykły zgiełk setek dorosłych i dzieci idących i wracających z plaży.

Dla ciebie na pewno nie są to wakacje pomyślała, wsuwając mimo woli rękę do kieszonki i dotykając Kamienia.

– To najprawdopodobniej będzie rekin, nie zdziw się – uprzedził ją Tau.

Hermiona uniosła ze zdumienia brwi, więc wybuchnął śmiechem.

– Bez obaw! Nie cały!

Kelner przyniósł im zimną wodę z plasterkami limonki, Hermiona napiła się łyka i przyjrzała Tau. Aborygen siedział lekko odsunięty od stołu, jakby próbował w ten sposób zwiększyć odległość między nimi. To natychmiast przypomniało jej, co mówił o nim Severus. I w następnej sekundzie jej myśli zdryfowały na tego ostatniego.

– Tau? – zagadnęła, opierając się wygodnie o krzesło. – Od jak dawna znasz Severusa? I jak się poznaliście?

Aborygen rozgniótł limonkę łyżeczką, upił trochę wody i odstawił szklankę na stolik.

– Na Konwencji Eliksirotwórców w Wiedniu. Ponad cztery lata temu. To była pierwsza Konwencja, na jaką zdecydowałem się wybrać. Bo, nie wiem, czy zauważyłaś, ale… nie przepadam za towarzystwem – Hermiona skinęła lekko głową, więc kontynuował. – Tam jest zawsze pełno czarodziejów, w ciągu dnia są prelekcje, a wieczorem większość idzie się napić i porozmawiać i przede wszystkim to mi nie odpowiadało. I już pierwszego dnia, w czasie przerwy, zaczepił mnie jakiś facet i zaczął poklepywać po ramieniu. Prosiłem, żeby przestał, ale ten uparł się mnie uściskać i… Trochę źle to zniosłem. I nie wiem, jakby się to nie skończyło, gdyby nie Severus. Nie mam pojęcia, jakim zaklęciem się posłużył, ale faceta poderwało i rzuciło o ścianę tak, że rozbił sobie głowę. – Gdy mówił, patrzył gdzieś w przestrzeń i miał poważną minę, ale na koniec uśmiechnął się szeroko. – Pamiętam, że zapadła martwa cisza i wtedy Severus powiedział coś w stylu „Na wypadek, gdyby jeszcze ktoś był głuchy jak ten dureń pod ścianą, ten człowiek powiedział NIE”. Po czym po prostu wyszedł. Rozumiesz? Wyszedł.

Hermiona parsknęła śmiechem. Jakie to było typowe dla Severusa!

– Chciałem z nim porozmawiać – ciągnął Tau – podziękować mu, lecz gdy go dogoniłem, powiedział mi, że nie tylko ja nie lubię towarzystwa. Ale w końcu pogadaliśmy trochę. Potem spotkaliśmy się na następnej Konwencji, nie pamiętam gdzie. Wtedy wyjaśniłem mu, czemu tak się zachowywałem, to go zainteresowało i postanowił mi pomóc. Kilka razy aportował się u mnie i w ten sposób poznał Ill-oo’kę i Tradycjonalistów.

– Im wszystkim też pomagał? – spytała niewinnie Hermiona, przypominając sobie, co Severus mówił jej w Spinner’s End.

– Och nie, to oni pomagali nam – zaśmiał się Tau. – To znaczy mi, bo Severusowi wystarczył Ill-oo’ka. – Urwał na chwilę, po czym niechętnie dodał, patrząc w talerz. – No, bo okazało się, że Severus nie lubi towarzystwa innych z podobnych powodów.

Hermiona tylko z trudem zachowała spokojny wyraz twarzy, bo aż nią wstrząsnęło.

O Merlinie… czyżby Severus też był bity??! W jednej sekundzie przypomniały się jej urywki zdań zasłyszanych od Lupina, Syriusza i innych, niektóre wyjaśnienia w trakcie jego procesu, sceny, których była świadkiem i fragmenty wspomnienia, które przekazał w tamtą noc Harry’emu i nagle wszystko połączyło się ze sobą i z tym, co powiedział właśnie Tau. Zupełnie jak porozrzucane klocki układanki, które właśnie wskoczyły na swoje miejsca i ukazały małego przerażonego chłopca w niedopasowanych, żałośnie wiszących na nim ubraniach, z buzią wygiętą w podkówkę, łzami w wielkich, czarnych oczach i rękami przyciśniętymi kurczowo do uszu. I uciekającego z domu, im dalej od krzyku, awantur i bólu, tym lepiej.

Biedny Severus…

– Zdecydowanie, nie tylko ten jeden dureń zasłużył na rzucenie nim o ścianę! – wyrzuciła z siebie i zabrzmiało to niemal jak warknięcie.

– Ty bywasz na Konwencjach? – zdziwił się Tau. – Nigdy cię nie widziałem.

– Nie, oczywiście, że nie. Mówiłam tak ogólnie. Spośród eliksirotwórców poznałam tylko kilka osób, które zanosiły eliksiry do Kliniki. No i pracowników Powella, kiedy zjawiłam się w jego pracowni na inspekcję. Severus mówił ci chyba coś na ten temat?

W tym momencie kelner przyniósł im talerze z olbrzymimi kawałkami panierowanej ryby i górą frytek, więc przerwali na chwilę. Gdy doniósł małe salaterki z sałatką i wreszcie znikł, Tau przysunął się do stolika i sięgnął po sztućce.

– Mówił, mówił. Biedy Chase. Lubiłem go. Można było z nim porozmawiać, miał olbrzymią wiedzę, doświadczenie i… i lubił żartować.

Hermiona spróbowała jedną grubą frytkę, która okazała się niemal słodka i sięgnęła po sól.

– Domyślam się, że ponieważ z Severusem nie mógł się za bardzo pośmiać, odbijał sobie przy tobie.

– I to nie wiesz, jak bardzo – zaśmiał się smutno Tau i pokręcił głową. – To straszne, co mu się przytrafiło. A ty nie bałaś się w to zaangażować?

Hermiona, lekko podpytywana przez Tau, opowiedziała mu całą historię ze swojego punktu widzenia. Tau co chwila kręcił głową, a kiedy doszła do jej wizyt w Azkabanie, przestał jeść i nie odrywał od niej pełnego zgrozy spojrzenia.

– Bogowie… Severus powiedział mi tylko, że zamknęli go na prawie tydzień w Azkabanie, ale nic więcej! To musiał być koszmar!

– To było coś o wiele gorszego niż koszmar – poprawiła go ponuro Hermiona. – Przy tych stworach człowiek przestaje być sobą. I już nie mówię o tym, że odbierają ci całą nadzieję i wszystko, co w tobie dobre, ale że tracisz całą godność i stajesz się tylko rozdygotanym strzępkiem bólu i przerażenia. W czasie Bitwy o Hogwart widziałam go umierającego, ale nawet wtedy nad sobą panował. Do ostatniej chwili świadomości. Inni pewnie błagaliby o ratunek, krzyczeliby w panice, ale nie on. Zaś w Azkabanie… – musiała wzdrygnąć się mocno, żeby na nowo zacząć widzieć jedzenie, stół i mężczyznę na przeciw siebie.

Przez chwilę oboje jedli w milczeniu, próbując wrócić do równowagi, ale o dziwo nie przyszło im to łatwo, zwłaszcza Hermionie. Zupełnie jakby samo wspomnienie dementorów i tamtego koszmaru sprawiło, że znikło słońce, błękit nieba i… to wszystko, co przypominało wakacje.

W końcu Tau otarł usta wierzchem dłoni i odsunął się od stołu.

– Dużo mamy jeszcze adresów do sprawdzenia? Bo okręg pewnie niedługo się skończy. Daj mi te kartki na chwilę. I mapę.

Hermiona wyciągnęła plik papierów z torebki, Tau złożył tak mapę, że widać było całe wschodnie wybrzeże i przez chwilę porównywał ją z listą klinik i szpitali.

– Dokładnie – wskazał palcem kropkę z napisem Port Douglas. – Tu jesteśmy. Okręg Hopevale kończy się całkiem niedaleko.

Hermiona przełknęła ostatni kęs ryby, odsunęła resztę frytek, które okazały się być strasznie tłuste i przekrzywiła mapę trochę ku sobie.

– Dokąd dokładnie sięga rafa koralowa?

– Jakoś do Bundaberg – pokazał inną kropkę, o wiele niżej.

– To dobrze – odetchnęła Hermiona z ulgą. – Myślałam, że aż do Brisbane.

– Bez obaw! Do Brisbane stamtąd jest tak ze… czterysta kilometrów – oszacował Tau odległość na mapie. – I im bliżej Brisbane, tym więcej miast i większe. Wiadomo, tuż przy stolicy stanu nie będzie osad. To znaczy wiosek.

– A ile nam jeszcze zostało?

– Trzynaście adresów.

Hermiona zastanowiła się, co dalej. Było już po drugiej. Trzynaście adresów mogli sprawdzić w godzinę, potem należało wybrać się na pocztę w kolejnym okręgu. I sprawdzać dalej, albo… albo też odnaleźć poczty w każdym okręgu, zdobyć wszystkie adresy i móc zaplanować w szczegółach kolejne dni.

Ledwie o tym pomyślała, natychmiast poczuła, że właśnie to trzeba zrobić. Nigdy nie lubiła zostawiać coś swojemu losowi, jeśli tylko mogła to przeanalizować i zorganizować.

Czym prędzej złożyła mapy, poszła zapłacić za obiad i gdy wyszli na ulicę, wyjaśniła swój plan Tau.

– Poza tym nie chciałabym nadużywać twojej pomocy – dodała. – Najgorzej było zacząć, ale już chyba wiem, o co chodzi, wiem, jak szukać, więc jutro będzie mi łatwiej.

– Bez obaw – uspokoił ją Tau, ruszając za nią. – Ale dobrze będzie wrócić dziś wcześniej. Będziesz mogła wszystko wyjaśnić Severusowi, na pewno będzie chciał ci jutro towarzyszyć.

Słowo „towarzyszyć” natychmiast przypomniało Hermionie jej… rozmowę z Tradycjonalistą.

– Chciałabym – uśmiechnęła się z nadzieją. – Oby tylko nie wrócił już do Anglii.

– Na pewno nie.

– Skąd możesz wiedzieć? Dziś rano był wyjątkowo wściekły.

Tau ominął dziurę w chodniku.

– Był, ale nie na ciebie. Na… Na nas. I na okoliczności. W jego przekonaniu Bupogul cię skrzywdził, a on nie mógł nic zrobić, żeby go powstrzymać.

– Sam słyszałeś. Powiedział, że mam o nim zapomnieć i nigdy więcej na niego nie liczyć.

– A czego się spodziewałaś? – zaśmiał się Tau. – To przecież Severus. Ale bez obaw – dodał, spuszczając wzrok na buty – Ty zawsze będziesz mogła na niego liczyć.

– Skąd wiesz?

Tau szedł chwilę, milcząc.

– Bo… No bo on… Zależy mu. Na tobie.

Hermiona zatrzymała się jak wryta.

– I dlatego…

– I dlatego kazał ci wyjść – wpadł jej w słowa Aborygen, krzywiąc się mocno. – I wpierw próbował negocjować, a kiedy okazało się, że to niemożliwe, ofiarował swoje pół życia za ciebie.

Hermiona otworzyła usta, ale nie wyszedł przez nie ani jeden dźwięk. Słowa, tysiące słów zamarły gdzieś w jej gardle i mogła tylko czuć.

Kamień milczał, ale jej serce i umysł wprost przeciwnie. Serce zamarło na chwilę, jakby jeszcze bało się uwierzyć, a potem po prostu eksplodowało, jak fajerwerki, i zaczęło tak tłuc się w jej piersi, jakby chciało się wyrwać i ulecieć, hen daleko, gdzieś do niego.

Jak ona mogła mieć wątpliwości?? Zastanawiać się, czy to, co czuła, zasługiwało na miano miłości?!

W tej chwili kochała w nim wszystko; jego dobroć i troskę i to, że ukrywał to przed światem, jego biedne, nieustraszone serce, równie biedną, okaleczoną duszę, jego wiedzę i zdolności, przedziwne poczucie humoru, które zaczęła odkrywać, wszystkie sarkastyczne, cięte odpowiedzi, nawet tę maskę, którą nakładał przed innymi. I którą powoli zaczął zdejmować przy niej. Kochała nawet to, że sobie na to pozwolił.

Kochała jego głos – obojętnie, czy opowiadał coś, tłumaczył, mruczał pod nosem czy akurat warczał. Kochała każdą bliznę na jego ciele, od śladów po kłach Nagini, przez wszystkie szramy na piersi i plecach, aż po drobne skaleczenia na kształtnych, długich palcach, które odkryła, gdy go opatrywała po Azkabanie. I tak samo kochała długie, postrzępione na końcach włosy, pionową zmarszczkę między brwiami i długi, zakrzywiony nos.

Kochała jak chodził, jak się poruszał, grację, z jaką pisał, przygotowywał ingrediencje czy warzył, jego surowy styl bycia, zapiętą aż pod szyję koszulę i była pewna, że gdyby nadal ją nosił, kochałaby również jego nietoperzowatą szatę.

Och, kochała go ze wszystkimi wadami i zaletami! Był jej Bogiem, bóstwem, aniołem i Merlinem w jednej osobie.

Tak strasznie chciała mu to powiedzieć, okazać – teraz, w tej chwili. Przytulić, uścisnąć… czy też po prostu móc go dotknąć, czy… Merlinie, choćby tylko móc na niego popatrzeć! Był jak powietrze, bez którego nie można było żyć i fakt, że właśnie go brakowało, bez mała doprowadzał ją do obłędu. Miała ochotę krzyczeć, wołać go, gdziekolwiek był, zrobić wszystko, byle tylko znaleźć się tuż obok!

Boże, miała wrażenie, że serce za chwilę jej pęknie!

– Tau – westchnęła w swoje dłonie i podniosła głowę, którą nie wiedzieć kiedy w nich schowała. I zamrugała oczami, żeby cokolwiek dostrzec. – Może…

Nie miała pojęcia, co chciała powiedzieć. Ale Aborygen wybuchnął śmiechem i kiwnął głową w kierunku kolejnego adresu do sprawdzenia.

– Już dobrze. Bez obaw. Może chodźmy już. I może się pospieszmy. Im szybciej wrócimy, tym lepiej.

Pociągnęła lekko nosem i z krzywym uśmiechem potaknęła.

W końcu znalazła odpowiedź na swoje pytanie, ale jak to często w życiu bywa, ta tylko zrodziła następne. Czy jeśli jutro Severus będzie jej… towarzyszył, to czy w razie zjawienia się koło rodziców zauważy jakąkolwiek różnicę? I czy w takim razie powinien jej towarzyszyć?


* nie do końca wiem, jak przetłumaczyć australijskie jednostki podziału terytorialnego. Powiat wydał mi się zbyt „swojski”, więc postanowiłam użyć nazwy „Okręg”. Jeśli nie mam racji, z góry bardzo za to przepraszam

 

 

Poniedziałek, 19 maja,

Mieszkanie Wendella i Moniki

Koło 16-tej

 

Wendell przykucnął koło dużej torby z ubraniami i zawiązał sobie porządnie wysokie ponad kostkę buty. Takie były najlepsze na kilkudniową wyprawę na pustynię; chroniły przed ugryzieniami skorpionów, węży i jadowitych pająków, poza tym usztywniały nogę w kostce, przez co wygodniej chodziło się po nierównym podłożu.

Rano Josh zawiadomił go, że nawalił wał korbowy w silniku i jacht będzie w naprawie jeszcze przez przynajmniej dwa dni, więc czym prędzej zadzwonił do Mike’a i bez trudu namówił go na trzydniowy wyjazd na pustynię.

Mike kochał życie na dziko i bardzo często wyrywał się z miasta powłóczyć w buszu czy po pustyni. Im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej. Wendellowi w jakiś sposób przypominało to czasy spędzone w wojsku i choć Jugosławia „wyleczyła” go z armii, pozostała ciągota do niebezpieczeństw i trudów. A ponieważ Monika zdecydowanie wolała kuchenkę gazową od ogniska, talerze i garnki od menażki i cynowej łyżki, i przede wszystkim toaletę, a nie kępę krzaków (czy gołą ziemię jak okiem sięgnąć), trafiała się cudowna okazja, żeby się wyszaleć!

– Wendell! – rozległo się wołanie i głośne gwizdnięcie zza okna.

– Już! – Wendell natychmiast poznał Mike’a, po głosie, ale też i po gwizdaniu. Nigdy nie spotkał nikogo, kto by potrafił tak dobrze gwizdać!

Ostatni raz sprawdził, czy wszystkie okna są pozamykane, odłożył na półkę komórkę, z której i tak nie miałby pożytku, na wszelki wypadek zakręcił butlę z gazem i złapawszy torbę, wyszedł z domu. Chudy jak tyczka Mike kiwnął na jego widok ręką i wypluł przeżuwaną cienką trawkę.

– Nawiewamy od cywilizacji, co? – zaśmiał się chrapliwie.

Wendell zamknął porządnie drzwi i zeskoczył z trzech schodków werandy.

– Jasne! – rąbnął Mike’a w plecy. – Dasz mi prowadzić?

Mikę kiwnął głową, więc wrzucił torbę na bagażnik starego, zdezelowanego pick-up’a i wskoczył za kierownicę.

 

 

Metropolia, Ministerstwo Magii,

Sala Aurorów

17:30

 

Duża sala, w której pracowali wszyscy Aurorzy, była w połowie pusta, gdy Falase ostentacyjnie podszedł do swojego biurka. Rzucił na nie paczkę ciastek, specjalnie celując w krawędź i zaklął pod nosem, gdy te zleciały na ziemię.

– Może potrzebne ci okulary – zaśmiał się Tony, trochę od niego starszy chłopak i ściszył głos. – Do kibla trafiasz?

Falase wybuchnął śmiechem i uklęknął, żeby pozbierać czekoladowe krążki.

– Zależy, jak bardzo chce mi się lać – odparł równie cicho i dodał już normalnym tonem. – Lecę z nóg. Całe popołudnie, kuźwa, przepytywałem stetryczałych czarodziejów i zrzędliwe stare wiedźmy i próbowałem wyperswadować im opowiadanie mi historii całego życia.

Siedzący przy biurku obok Adam oderwał się od pisania i obrócił w ich stronę.

– Oni zawsze tak mają. Pytasz, chłopie, o wczorajszy wieczór, a ci zaczynają od dzieciństwa. Mam nadzieję, że choć coś to dało?

– Średnio – skrzywił się Falase i dodał, żeby podtrzymać bajeczkę o współpracy z Nathalie i Johnem. – Mam nadzieję, że Nath poszło lepiej. Jutro ciąg dalszy. Powiem wam więcej jutro, teraz muszę lecieć. Dziś sprzedają rekiny i matka kazała mi kupić trochę na kolację.

– To miłego! – zaśmiał się Tony, kiwając ręką na pożegnanie.

Przechodząca niedaleko Anna, znana z tego, że spędzała cały wolny czas w kuchni, usłyszała ich rozmowę i zatrzymała się, zaintrygowana.

– Jakiś specjalny ten rekin?

– Jasne – Falase mrugnął okiem do Adama i Tony’ego. – Skrzyżowali go ze złotą rybką.

– … i co? Jest smaczniejszy?

– Spełnia trzy ostatnie życzenia!

Kilka osób wybuchło śmiechem, Anna również, choć o wiele krócej, Falase pomachał im ręką i wybiegł.

Normalnie na pytanie, jak wypadło zbieranie informacji opowiedziałby co śmieszniejsze lub pikantniejsze szczegóły, jednak dziś wyjątkowo nie mógł sobie na to pozwolić.

Jego nieśmiałe marzenia wskoczenia na stołek po Murrayu nagle nabrały kolorów dzięki pomocy pani Weasley. Musiał tylko dopracować plan, który już zaczął obmyślać, a który bazował na tym, że nie miał pojęcia o jej obecności. Nie wiedział nawet, że istnieje.

Będą podejrzewać wszystkich, którzy o niej wiedzieli. Widzieli ją, albo choć o niej usłyszeli.

Nie mógł więc dopuścić, żeby ktoś mu o niej wspomniał. Nie mógł też kręcić się w pobliżu. Wszystko musiał zorganizować tak, żeby nie padł na niego choć cień podejrzeń.

Falase zbiegł po schodkach do holu, machnął ręką strażnikowi i wybiegł na zewnątrz. I zamiast na Stację Końcową skierował się do Centrum handlowego. Musiał kupić tego cholernego rekina, teraz to był już ślad, który potwierdzał jego wiarygodność. I zamierzał stworzyć podobnych setki i zostawić po sobie wszędzie, niczym okruszki chleba, żeby w razie ewentualnego śledztwa móc poprowadzić nimi kolegów Aurorów.

Idąc, powtarzał w myślach wszystko, co zdążył wymyślić od rana, w przerwach pomiędzy rozmowami ze świadkami.

Skoro ma bywać w Ministerstwie, muszą o tym wiedzieć choćby strażnicy. Więc jutro rano rzygasz na listę gości. Zrobią nową, tę wywalą od razu do śmieci na tyłach. Musisz szybko iść przepytywać świadków i wtedy ją przejrzeć. Ale zostaw ją w koszu.

W „Torbie” nikogo nie wypytuj. Benji robi rezerwacje dla gości, będzie trzeba wymyślić, jak się dostać do tych jego pierdzielonych papierów, to będziesz wiedzieć, do kiedy zostają.

Tylko jak, kuźwa, dowiedzieć się, co oni robią w ciągu dnia…?

Nie było mowy o używaniu Confundus, modyfikacji pamięci czy próbowaniu czytania w umyśle w żadnym z miejsc, w których będzie odbywało się śledztwo. Wszystkie zaklęcia zawsze zostawiały ślady, nie tylko w ciałach, ale i w otoczeniu i Aurorzy bez problemów potrafili je odnaleźć i zidentyfikować. Potrafili nawet dostrzec ludzi czy przedmioty ukryte pod niewidkami na podstawie zawirowań powietrza! Nawet przemiana po wypiciu wielosokowego pozostawiała, marne bo marne, ale jednak ślady.

Zaś Falase nie potrafił oceniać ludzi, ale za to znał się na swojej robocie jak rzadko, więc wiedział, jak opracować Plan Doskonały.

W sklepie rybnym cuchnęło tak strasznie, że bez mała natychmiast prześmierdło mu całe ubranie, lecz dziś było mu to wyjątkowo na rękę. Zamierzał nawet wpaść do baru „U Paszczura”, żeby mieć dodatkowych świadków. Ot, kolejny okruszek chleba.

I gdy stanął przed sprzedawczynią, młodą dziewczyną o kształtach, oświeciło go i uśmiechnął się do niej szeroko.

Tuż koło hotelu, w którym mieszkała Weasley, były jeszcze dwa inne i do późnej nocy kręciły się tam panienki. Wystarczyło je porządnie przesłuchać, żeby dowiedzieć się, co robiła i może na tej podstawie mieć pojęcie o jej planach.

A ponieważ Gordon prowadził teraz sprawę śmiertelnych ukąszeń w Metropolii przez jakiegoś węża-olbrzyma, trzeba było tylko w jakiś bardzo zawoalowany sposób podsunąć mu pomysł przesłuchania prostytutek.

– Dzień dobry, skarbie – odezwał się do dziewczyny. – Załapałem się jeszcze na rekina?

Rozdziały<< Goniąc Szczęście Rozdział 9Goniąc Szczęście Rozdział 11 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz