Stan Krytyczny Rozdział 8

Od wczorajszego dnia zmieniły się tylko na gorsze. Na szczęście nie odnotowano żadnych nowych zgonów, ale ktoś puścił plotkę, jakoby chodziło o atak terrorystyczny Al–Ka’idy i to rozpętało jeszcze większą panikę.

 

Przerażone społeczeństwo rzuciło się na sklepy i zaczęło wykupować konserwy, mleko, wodę i soki, by móc ukryć się w przypadku kolejnych zamachów.

Dziewczyna zdała sobie sprawę z upływającego czasu dopiero, kiedy prezenterka przeszła do innych, mniej ważnych wiadomości. Prawie w biegu uczesała się i umalowała i gdy w końcu aportowała się pod Pracownią, było już kwadrans po ósmej.

I bardzo dobrze.

Starając się iść na palcach, weszła na piętro i wśliznęła się cicho do szóstki. Zastała Snape’a nad otwartą księgą.

– Dzień dobry. Musimy porozmawiać – rzuciła półgłosem i dodała z naciskiem. – Jak najszybciej.

Severusowi wystarczył jeden rzut oka na jej minę. Poza tym on też miał do niej sprawę. Ale nie tu.

– Widział cię ktoś, jak tu wchodziłaś? – spytał, podchodząc do niej.

– Nie, ale Monica wie, że poszłam na górę!

Zastanawiał się tylko kilka sekund.

– Będę czekał na ciebie na końcu Śmiertelnego Nokturnu za pół godziny. Teraz idź do innych pracowni i popytaj resztę o cokolwiek i udawaj, że się nie widzieliśmy – wyjrzał na pusty korytarz, kiwnął głową i dorzucił cicho:

– Najlepiej zacznij od dwójki, idiota William nigdy nie interesuje się innymi, więc nie będzie cię o nic pytał. I przestań się tak denerwować. Widać po tobie wszystko!

Hermiona natychmiast zmusiła się do uśmiechu i postukując obcasami, wyszła z pracowni.

Czas to zaiste dziwne zjawisko. Potrafi wlec się straszliwie, a potem z nagła przyspieszyć i pędzić jak szalony.

Hermiona poszła do pracowni naprzeciw i wdała się w krótką pogawędkę w Williamem na temat złotych i srebrnych kociołków, ale bardziej skupiała się na ocenianiu czasu, niż na jego teoriach. Gdy dołączył do nich Wilson, przez parę chwil męczyła go pytaniami i w końcu pod byle pretekstem uciekła do trójki. Tam wpadła na Kelly’ego i kolejne dziesięć minut tolerowała jego komplementy, licząc w myślach do sześćdziesięciu i odginając po kolei palce.

Gdy wreszcie zasugerował, że dobrze byłoby móc kontynuować rozmowę gdzie indziej, a ona zgięła właśnie ostatni, żachnęła się i udając oburzoną, czym prędzej wyszła na korytarz i bez mała zbiegła na dół.

Aportowała się na ulicę Śmiertelnego Nokturnu i natychmiast zobaczyła wysoką, ubraną na czarno sylwetkę.

Snape podszedł do niej paroma długimi krokami, złapał za rękę i deportował ich stamtąd na jakąś leśną polanę.

– No więc? – zapytał, gdy tylko wylądowali i nie oglądając się, podszedł do zwalonego pnia drzewa.

Hermiona zapadła się obcasami w miękkim poszyciu i zgrzytnęła w duchu zębami. Cholera, nie mógł wybrać gorszego miejsca?!

– Sądzę, że Chase przez przypadek otruł się czymś, co było przeznaczone dla kogoś innego – odparła, stąpając ostrożnie na palcach.

Snape spojrzał na nią pytająco, więc oparła się o brzeg pnia i w wielkim skrócie opowiedziała mu o tym, co obejrzała we wczorajszych i dzisiejszych wiadomościach. Słuchał z uwagą i nie przerywał, ale kiedy doszła do podejrzeń, że chodzi o Ebolę, kazał jej wyjaśnić dokładniej, na czym ta choroba polega.

– Widziałam listę zmarłych, żadne z nich nie jest czarodziejem. Więc przypuszczam, że tym razem ktoś zawziął się na mugoli. Nie na mugolaków, ale po prostu na zwykłych niemagicznych obywateli – powiedziała na koniec. – Brakujące ilości wszystkich trzech składników wystarczają na uwarzenie mniej więcej trzech porcji standardowej dawki eliksiru, więc zapewne mają jeszcze sporo trucizny.

Snape nie odpowiedział. Griffin zatruł się jedną czekoladową żabą… czyli warstwa czekolady na jednej żabie wystarczała, żeby zabić. Mając cały czas rozdzieloną plamę z czekolady, mógł bez trudu określić, ile jakiego składnika było potrzebne do zrobienia śmiertelnej dawki i ile takich dawek można było przygotować z brakujących ilości.

– … dowiemy się więcej z następnych wiadomości. – usłyszał dziewczynę.

– Poczekaj – uniósł rękę w górę. – Ile znaleźli ofiar?

– Cztery. I od kilku dni nie odnotowali żadnych nowych zgonów – Hermiona przygryzła mocno usta.

– To o niczym nie świadczy – zaprzeczył natychmiast. – Po pierwsze morderca, kimkolwiek jest, mógł zużyć dużo składników do próbnych eliksirów, które nie zadziałały. Po drugie może nie znaleźli jeszcze innych ofiar…

– Albo – wpadła mu w słowo Hermiona – to cisza przed burzą…

Oboje spojrzeli na siebie z tym samym wyrazem obawy w oczach. Dziewczyna na nowo zaczęła przygryzać dolną wargę, zaś Snape wrócił do swoich rozmyślań.

Albo morderca chciał z jakiegoś powodu wyeliminować parę osób i przez przypadek one wszystkie są mugolami, albo faktycznie chodzi ogólnie o mugoli.

Merlinie, jeśli to prawda… Jeśli to prawda, to na tych czterech ofiarach się nie skończy.

Kiedy uzmysłowił sobie, że setki ludzi miałoby skonać w taki sposób jak Griffin, bezwiednie zacisnął zęby.

Może można temu w jakiś sposób zapobiec? Nawet nie wiedząc kto jest następnym celem? Nawet jeśli uda się uratować tylko niektórych, musisz spróbować!

Wiesz, jak uwarzyć truciznę… A mając truciznę, możesz uwarzyć antidotum. Ale będzie ci brakować niektórych składników…

Składników klasy A i B…

Snape nie odrywał wzroku od Hermiony, ale najwyraźniej jej nie dostrzegał; w zamyśleniu marszczył brwi, wodząc po ustach długim, wąskim palcem. Dopiero po dłuższej chwili się otrząsnął.

– Sądzę, że będziesz musiała podjąć bardzo ważną decyzję – odezwał się wolno, z namysłem.

– Co… to za decyzja?

– Będę musiał… ukraść z pracowni składniki klasy A i B. A ty będziesz musiała udawać, że nic nie widzisz. I, co więcej, w razie czego mnie kryć.

Hermiona poczuła, jakby nagle zabrakło w powietrzu tlenu.

– Mam udać, że nie widzę i… – prawie się zachłysnęła. – Przecież to jedna z podstawowych rzeczy podlegających kontroli…! To złamanie podstawowych zasad obrotu składnikami….! Jeśli ktoś w jakiś sposób się o tym dowie, twoja kariera jest skończona. OBIE kariery!

Snape potaknął.

– Dokładnie. Choć tak naprawdę nie masz większego wyboru…

???!!!!

Oczy dziewczyny nagle się rozszerzyły, ale zanim zdążyła zrobić cokolwiek innego, przechylił się gwałtownie i złapał ją za ramię.

– Nie bój się – powiedział uspokajająco i zacisnął lekko palce. – Nic ci nie zrobię.

– Więc… co pan chce…??!

– Chcę uwarzyć tę truciznę, sporządzić na nią antidotum i upewnić się, że działa. Nie mam niektórych składników, więc muszę je wziąć z pracowni. Rozumiesz teraz, o czym mówię?

Hermiona wpatrywała się w niego uważnie i dopiero po chwili odważyła się odetchnąć. Severus wyczuł, że trochę się rozluźniła, więc jeszcze raz uścisnął jej ramię i puścił ją.

– Wiem, że to dla ciebie wielkie ryzyko. Ale być może tym antidotum będzie można uratować komuś życie – dodał, prostując się. – Teraz rozumiesz, dlaczego uważam, że nie masz większego wyboru?

Dziewczyna bardzo powoli skinęła głową.

– Teraz rozumiem – powtórzyła po nim. – Ale… skąd pan wie, jak uwarzyć truciznę? Przecież odkryliśmy tylko trzy składniki…? Antidotum nie zadziała, jeśli nie jest zrobione dla tej konkretnej trucizny.

Chwilę patrzyli sobie w oczy, szukając jakiejś nici porozumienia.

Powiedz jej choć trochę. Inaczej ci nie zaufa.

– Bo mam próbkę – wyjaśnił niechętnie, krzywiąc się.

Hermiona poczuła, że chyba już nigdy nic nie zrozumie.

– Prób… próbkę? Od kogo?!

Snape zaczął tracić cierpliwość.

– To nie jest dyskusja na teraz. Wyjaśnię ci to później, najlepiej dziś wieczorem.

– Ale…

– Powiedziałem: PÓŹNIEJ – uciął i wstał z pnia. – Zanim się rozstaniemy, ja też mam dla ciebie wiadomość. Wczoraj powiedziałem Powellowi, że wiesz o podwórku i że to ty mi je pokazałaś. Przy najbliższej okazji będziesz musiała zgłosić bardzo poważne zastrzeżenie w toczącej się procedurze.

Hermiona już chciała zapytać, dlaczego to niby ona mu je pokazała, ale ugryzła się w język i zamiast tego spytała:

– Gdzie się spotkamy?

Snape namyślał się chwilę. Lepiej, żeby nikt ich nie widział. I to z różnych powodów.

– U ciebie w domu – zdecydował. – Przejdę przez kominek o szóstej wieczorem.

Hermiona kiwnęła głową, wstała i otrzepała spódnicę. Ale zanim się deportowała, Snape przybrał znajomy, wkurzony wyraz twarzy.

– Jeszcze jedno, Granger – warknął. – Naprawdę sądziłaś, że mógłbym ci coś zrobić?!

I nie czekając na odpowiedź, deportował się.

Mimo to Hermiona uśmiechnęła się do siebie. Mógł warczeć, prychać i krzywić się ile chciał. Ale coś jej mówiło, że właśnie dane jej było zobaczyć prawdziwe oblicze Severusa Snape’a.

 

 

Południowa Francja, Oksytania *

Carcassonne, Zamek

Centralny Magazyn Składników Klasy A i B dla Europy Zachodniej

17.00

 

Po przejściu przez zewnętrzny i wewnętrzny mur obronny zamku w Carcassonne wchodzi się w labirynt starych, brukowanych uliczek wijących się między równie starymi kamieniczkami z beżowego, grubo ciosanego kamienia. Od wczesnego ranka do późnego wieczora roi się tu od turystów, którzy chcą przemierzyć trzy-kilometrowy wał obronny, dotknąć rozpalonych słońcem murów, które pamiętają jeszcze czasy galo-romańskie, odetchnąć powietrzem przesyconym winem, ziołami i naleśnikami i popatrzeć na ciągnące się w każdą stronę winnice, za którymi, na niedalekim horyzoncie, bielą się w słońcu ośnieżone szczyty Pirenejów.

Praktycznie cała twierdza jest dostępna do zwiedzania, ale minąwszy Muzeum Inkwizycji, restaurację Le Chaudron, czyli po prostu Kocioł i sklepik ze specjałami z czekolady, wejdziecie w wąską uliczkę Notre Dame i staniecie przed dużą, żelazną bramą, która broni wstępu do zniszczonej posesji. Duże sosny rosnące na podwórzu przysłonią wam trochę widok na stojący dalej posępny budynek z pustymi, ciemnymi oknami i wyglądającą obrzydliwie zniszczoną ścianę, ale aromatyczny zapach z pobliskiej cukierni i kolorowe kartki pocztowe, pozytywki, barwne imitacje motyli i tysiące innych drobiazgów wystawione przed najbliższym sklepem natychmiast przyciągną waszą uwagę i z ulgą przestaniecie myśleć o tym starym, dziwnym domu.

I dokładnie takie jest zamierzenie pracujących tam czarodziejów. Bowiem w tym dziwnym domu tak naprawdę znajduje się Centralny Magazyn Składników Klasy A i B dla całej Europy Zachodniej.

Choć świat czarodziejski we Francji istnieje w innym wymiarze, równoległym do mugolskiego, francuskie Ministerstwo Magii postanowiło na wszelki wypadek zabezpieczyć to miejsce w dodatkowy sposób. Posesja, w której znajduje się Magazyn, w mugolskim wymiarze została poważnie zniszczona. Rzucono na nią czar odpychający, który sprawia, że mugole czują się przy bramie tak nieswojo, że nie są nawet w stanie zatrzymać się na dłużej i natychmiast pchają się do pobliskich butików i kawiarni. A gdyby komuś zaświtał choć cień pomysłu, że w Carcassonne mają miejsce czary, pojawiają się duchy i słychać czasami dziwne odgłosy, po przeciwnej stronie twierdzy otwarty został Maison Hantée – Nawiedzony Dom, pełen pajęczyn, ludzkich kości, łańcuchów, klatek dla jeńców ze zwisającymi z nich okrwawionymi resztkami ubrań i tajemniczymi czarno-magicznymi księgami. Prowadzony jest przez dwóch czarodziejów, którzy mają przedni ubaw z turystów, którzy pchają się do niego drzwiami i oknami i ekscytują kurzem na podłodze.

Tego popołudnia kilku krzepkich czarodziejów uwijało się w magazynie. W nocy odebrali dużą dostawę kilku składników i teraz przygotowywali najpilniejsze wysyłki. Większość dużego pomieszczenia zajmowały półki z setkami mniejszych i większych pudeł, worków i baniaków. Kilka kartonów na najbliższej półce unosiło się lekko w powietrzu nad niewielkim, kwadratowym dywanem, trochę dalej duża szklana butelka turlała się między ściankami, zaś w pudle stojącym na ziemi coś się ruszało – wieczko podskakiwało od czasu do czasu i ze środka dobiegały głuche łupnięcia.

– Marzę, żeby ktoś wreszcie zamówił to gówno – powiedział Antoine, obrzucając pudło ponurym spojrzeniem. – Cokolwiek to jest, za chwilę zdechnie, a jak nie, to mu pomogę.

Bernard, siedzący na biurku, przepisywał właśnie adresy na wszystkostronne naklejki – wystarczyło przykleić jedną, na obojętnie której stronie paczki i widoczna była na wszystkich sześciu.

– Przestań się wygłupiać, to tylko chińska kąsająca kapusta – uspokoił go.

– Więc niech wpieprzy samą siebie i się uspokoi!

Thin Dien Son zachichotał radośnie i machnął różdżką w kierunku kolegi.

– Nie marudź, tylko łap! Trzy pudła języka kameleona – wylewitował je i opuścił delikatnie na ziemię.

– Już wiem, czemu tyle tego zamawiają – rzekł odkrywczo Bernard. – Kameleon skameleonił się włącznie z językiem i teraz wszyscy zaglądają do pudeł i myślą, że są puste.

Antoine z trudem podniósł pierwsze i rozciął czarodziejską taśmę samoprzylepną.

– Jeśli tak, to chyba musieli o kilka razy za dużo zlecieć z miotły. To gówno może jest niewidoczne, ale ciężkie jak cholera.

– Niektórzy są durni jak kufer bez rączek. A ty co, sprawdzasz, czy faktycznie mają kolor pudła? – Thin zdziwił się tak, że aż postawił sobie karton na nogę i natychmiast zaklął pod nosem.

– Odbiło ci, czy jak? – odparł Antoine. – Muszę to rozdzielić na mniejsze pudełka. Nie każdy ma takie szczęście jak ty, że pcha wszystko pełnymi paczkami.

– A co wysyłasz? – zainteresował się Bernard.

Thin rzucił okiem na etykietę na dużym pudle.

– Woda Księżycowa – przeczytał. – No faktycznie, idzie ostatnio jak woda.

Wszyscy troje rzucili okiem na pustą półkę.

– Wygląda na to, że wyszła właśnie definitywnie – Jérôme przejechał ręką po włosach. – I bardzo dobrze, trochę to waży. Mam nadzieję, że to nie idzie daleko.

Szeleszcząc pergaminem, Bernard przejrzał listę odbiorców.

– Inglisz, panowie, Inglisz. Alex Ra.. Ray… coś tam. Nawet nie wiem, jak to wymówić – parsknął, kręcąc głową.

– Jak to pudło tam idzie? – zdziwił się Antoine. – Chyba sowy tego nie targają?! Zesrają się, zanim dolecą!

– Nie, nie, co ty – odparł natychmiast Bernard. – Od nas leci remporterem do Calais. Ale stamtąd, to już nie wiem.

– Zmieści się? – spytał zaintrygowany Thin. – Wygląda na duże…

– Zaraz zobaczysz – Bernard zeskoczył miękko ze stołu i podszedł do paczki.

Antoine również podszedł i popatrzył, jak etykieta, przyklejona na górze, pojawiła się natychmiast na każdej stronie paczki. Bernard otworzył remporter, który wyglądał jak pudełko od szachów. Kiedy tylko położył je na płasko, obie części natychmiast zlały się w jedną. Bernard z niejakim trudem postawił na nim pudło z Wodą Księżycową i wskazawszy je różdżką, powiedział wyraźnie:

– Zachodnia Stacja Przesyłkowa, Calais.

Rozbłysło ostre, jaskrawe światło i gdy wreszcie wszyscy znów zaczęli widzieć, pudło znikło.

 

 

Mieszkanie Hermiony

18:00

 

Gdy w końcu Hermiona zakończyła obchód swoich pacjentów i sprawdziła czas, była już za dziesięć szósta. Niby miała jeszcze czas na przebranie się, ale nie chcąc ryzykować, że się spóźni, bo ktoś zacznie ją nagabywać, na wszelki wypadek świsnęła do siebie tak, jak stała, w szacie Uzdrowicielki.

Jakie było jej zdumienie, kiedy po wyskoczeniu z kominka zastała na kanapie Severusa Snape’a.

– Och… – bąknęła. – Myślałam, że… to miało być o szóstej…?

– Możesz mi powiedzieć, Granger, co ma znaczyć ten idiotyzm? – machnął ręką w kierunku kominka, w ogóle nie słuchając, co mówiła. – Naprawdę jesteś aż tak głupia?!

Hermiona odruchowo obejrzała się do tyłu, zdezorientowana. O czym on mówi?! I czemu mnie wyzywa? Co ja takiego zrobiłam…?!

– Coś się stało…?

Snape prychnął pogardliwie, wyraźnie rozzłoszczony.

– Stało?! Granger, ty chyba sobie kpisz! Masz niezabezpieczony kominek! Każdy może wejść i wyjść, kiedy chce. Równie dobrze możesz zostawić drzwi otwarte na oścież!

– Ach! – westchnęła dziewczyna z ulgą. – Wiem, wiem. Jakoś dwa tygodnie temu musiałam zdjąć zaklęcia dla Harry’ego i Ginny i po prostu zapomniałam je założyć z powrotem…

– Jeszcze lepiej – wycedził Snape. – Słynna ze swojej mądrości panna Granger i równie słynny Wybraniec Auror Potter. Miejmy nadzieję, że świat nie będzie potrzebował drugi raz waszej pomocy, bo nie wróżę nam długiego życia!

Tym razem Hermiona zaczęła się lekko wkurzać. Owszem, czuła się naprawdę głupio z powodu tego cholernego kominka, ale nie zamierzała dać się poniewierać!

– Może mi pan powiedzieć, co pan tu robi? – zawołała. – O tej porze? Jeszcze nie ma szóstej!

– Prócz głupoty masz najwyraźniej krótką pamięć, Granger. Mieliśmy porozmawiać.

– Wiem, że mieliśmy porozmawiać, ale przyszedł pan za wcześnie. I wszedł pan do środka, choć nie usłyszał pan zaproszenia! Panie PROFESORZE!

Snape skrzywił się i pochylił gwałtownie w jej stronę.

– Po pierwsze, nie mam zwyczaju się spóźniać, o czym już chyba wiesz – powiedział cicho. – Po drugie, kiedy UDAŁO mi się wejść bez twojego zaproszenia, uznałem, że będzie dobrze UNAOCZNIĆ ci, jaka jesteś głupia. Na wypadek, jakbyś miała jakieś wątpliwości. A po trzecie, uważaj, co mówisz. Za chwilę mogę być… o wiele mniej tolerancyjny.

– Ja też za chwilę mogę być o wiele mniej tolerancyjna! – fuknęła Hermiona. – Nie jestem już małą dziewczynką, ale dorosłą kobietą i nie pozwolę…

– Więc zachowuj się jak dorosła kobieta! – krzyknął Snape, zrywając się na równe nogi. – A nie jak durna małolata! Od tygodnia wiesz, że doszło do morderstwa w miejscu, w którym przeprowadzasz inspekcję. Wiesz, że ktoś uwarzył u nas truciznę, że nie był to przypadek, że ten ktoś zabił kilku mugoli i być może zamierza zabić wielu innych! A ty jesteś na jego tropie! Nic ci to nie mówi?! Nie niepokoi cię to?! Co, jeśli ten ktoś się zorientuje?! Będzie mógł tu wejść bez problemów! Będzie mógł cię porwać albo zgwałcić, zamordować, zostawić twojego sponiewieranego trupa i wyjść bez żadnych świadków!!!

O, Merlinie….!!!!!

Hermiona zbladła jak ściana. To wszystko dotarło do niej nagle, z siłą rozpędzonego hipogryfa i pozbawiło oddechu. Raptem poczuła się, jak tamtej nocy dziesięć lat temu, kiedy bezbronna, przerażona kuliła się przed olbrzymim wilkołakiem w Zakazanym Lesie. Jak mała, bezbronna dziewczynka.   **

Mała, DURNA dziewczynka!

Wyobraziła sobie własne, okrwawione zwłoki na podłodze, w miejscu, gdzie właśnie stała i przeszły ją gwałtowne dreszcze.

– Prze… przepraszam – szepnęła słabo, spuszczając głowę. – Ma pan rację.

– Jeszcze dziś, po naszej rozmowie, założysz odpowiednie zabezpieczenia – powiedział dobitnie Snape. – Nie zwykłe zaklęcie zamykające kominek, ale skomplikowane, złożone czary. Rozumiemy się? Znajdź sobie to w książkach, dowiedz się od twojego przyjaciela-Aurora, rób co chcesz, nie obchodzi mnie co. Ale dziś w nocy spróbuję do ciebie wejść, używając wszystkich znanych mi sposobów i będzie zdecydowanie lepiej, jeśli mi się to nie uda. Rozumiemy się? Panno Granger?

Hermiona miała wrażenie, że na każde jego słowo przypada jedno dzikie uderzenie jej serca. Tłukło się w jej piersi, pulsowało w całym ciele, słyszała je w swojej głowie.

– Tak – skinęła głową. – Może… pójdę się przebrać…

Snape potrząsnął przecząco głową i usiadł na powrót na kanapie.

– Nigdzie nie pójdziesz. Nie zamierzam siedzieć tu cały wieczór. Ściągnij po prostu z siebie te głupie łachy.

– N-nie… mogę. Na te szaty rzucone jest zaklęcie temperatury i.. – Hermiona poczuła, jak rumieni się i płoną jej uszy.

Snape obrzucił ją krótkim spojrzeniem i nagle się domyślił.

– Och, cholera, idź! Tylko pospiesz się!

Dziewczyna poszła szybko do sypialni, trzęsącymi się rękoma zdarła szatę, złapała garsonkę z wczoraj i przydeptując dół, nieporadnie założyła na siebie. Gdy wróciła do salonu, czym prędzej usiadła na drugim końcu kanapy i poczuła się znacznie lepiej, mając za sobą jakieś solidne oparcie.

– No więc… słucham…?

Snape skinął głową.

– Słuchaj uważnie, bo nie zamierzam się powtarzać. Wieczorem, po twojej pierwszej inspekcji, Griffin powiedział mi, że w ósemce znalazł na stołku czekoladową żabę i ją zjadł. Jak wiesz, dwa dni później zmarł, otruty. Następnego dnia poszedłem więc do ósemki i na podłodze znalazłem plamę czekolady. Ściślej mówiąc, DWIE plamy. Jedną z nich zostawiłem Aurorom, drugą zebrałem i w domu rozdzieliłem składniki. W ten sposób wiedziałem, jakie ingrediencje klasy A i B masz skontrolować. I znam dokładnie wszystkie składniki trucizny i ich proporcje, tak więc będę mógł uwarzyć antidotum.

Hermiona potaknęła i uniosła lekko palec.

– Mogę o coś spytać? Bezoar nie pomoże?

Snape usiadł trochę wygodniej na kanapie.

– Nie. Bezoar działa na zdecydowaną większość trucizn, ale niestety nie na tę. Poza tym nie mogę rozdać mugolom po kamyku i kazać im włożyć go do gardła, kiedy źle się poczują.

– Zaś antidotum można dodać do ich jedzenia lub picia bez ich wiedzy – dorzuciła Hermiona. – Choćby do wody pitnej.

– Dokładnie – potaknął już trochę spokojniej.

– Wracając do czekoladowej żaby. Powiedział pan, że Chase zjadł słodycze, które znalazł w pracowni. Nie wydawało mu się to podejrzane?

Snape wzruszył ramionami w odpowiedzi.

– Przypuszczał, że to ja ją tam zostawiłem, żeby cię przetestować. Po drugie zastanów się. Nawet jeśli wydawałoby mu się to podejrzane, przecież nie domyśliłby się, że to jest trucizna. Był głodny, więc ją zjadł.

– Fakt – przyznała.

Przez chwilę oboje milczeli. W końcu Hermiona podwinęła nogi i usiadła bokiem. Zaczęli normalnie rozmawiać i to ją uspokoiło. I zajęło; przestała wreszcie widzieć oczyma wyobraźni swoje poszarpane ciało przed kominkiem.

– Wie pan, jakie składniki są potrzebne do zrobienia antidotum?

– Z pewnością przywrotnik, smocza krew i dyptam, ale nie mogę określić rasy smoka. Mam u siebie tylko dwa rodzaje smoczej krwi, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że będę musiał ukraść pozostałe dziesięć.

– Co znaczy, że trzeba będzie uwarzyć dwanaście odmian antidotum – powiedziała w zamyśleniu Hermiona.

– Co znaczy, że BĘDĘ musiał uwarzyć dwanaście odmian antidotum – poprawił ją natychmiast.

– Przyda się panu pomoc.

– Próbujesz mi powiedzieć, że tak kiepsko znam się na eliksirach, że potrzebuję pomocy mojej uczennicy? – jego brew powędrowała do góry.

Dziewczyna potrząsnęła głową.

– Oczywiście, że nie! Ja tylko…

– Więc właśnie odpowiedziałaś sobie na niezadane pytanie.

Hermiona westchnęła trochę teatralnie i uśmiechnęła się krzywo.

– Proszę pana, z pewnością nikt nie umie warzyć eliksirów lepiej niż pan. Ale pomoc zawsze się przydaje! W ciągu studiów dużo się nauczyłam z eliksirów. Poza tym jako Uzdrowicielka łatwiej mogę określić, jak reaguje ludzkie ciało na rozmaite składniki, więc mogę się przydać do znalezienia tego ostatniego, najważniejszego.

Snape nie odpowiedział, tylko przyglądał się jej z kamienną twarzą.

– No i proszę pamiętać, że uwarzenie dwunastu odmian antidotum zajmie z pewnością bardzo dużo czasu – dodała prosząco Hermiona.

– Owszem. Ale z tym sobie poradzę.

To znaczy, że przyznajesz, że z czymś innym możesz sobie nie poradzić…?

– Samemu z pewnością idzie się szybciej – stwierdziła i zajrzała mu głęboko w oczy. – Ale razem można dojść o wiele dalej.

Snape przesunął wąskim palcem po ustach.

– Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co mi właśnie proponujesz? Rano przerażał cię pomysł przymknięcia oka na kradzież w pracowni, a teraz chcesz w dodatku warzyć tak niebezpieczne i… nielegalne eliksiry? Jakby ktoś się o tym dowiedział…

Hermiona z niejakim trudem oderwała wzrok od jego dłoni; powolny ruch był w jakiś sposób hipnotyzujący. I uspokajający.

– Wiem o tym doskonale. Ale… zaniepokoiło mnie coś, co pan powiedział przed chwilą. Że morderca może się zorientować, że ktoś jest na jego tropie i chcieć za to zabić.

Snape zmarszczył brwi.

– Sugerujesz, że Griffin został zabity, bo był na tropie mordercy?

– To jedna możliwość. Był na tropie, albo widział czy słyszał coś, co go mogło na niego naprowadzić.

– A druga?

– Druga jest taka, że zjadł przez przypadek żabę, która była przeznaczona dla pana.

Już mówiąc to, Hermiona wiedziała, że Snape dziwnie zareaguje. Może będzie zaskoczony, może zaniepokojony, a może nawet… będzie pod wrażeniem? Ale TAKIEJ reakcji zupełnie się nie spodziewała. Wyraźnie się spiął i przechylił ku niej.

– Granger, nie potrzebuję matki – sarknął. – Przeżyłem, jak sama dobrze widzisz! I z całą pewnością potrafię dać sobie radę sam!

– Przecież nie powiedziałam, że będę pana pilnować! Chcę panu tylko pomóc! – zawołała Hermiona. – Setki, tysiące mugoli może umrzeć i nie mogę na to pozwolić! Chcę zrobić wszystko, żeby to powstrzymać! Nie tylko jako Uzdrowicielka, czy mugolaczka, ale… po prostu jako ja!

Przez długie sekundy patrzył na nią nieufnie, mrużąc oczy, trochę jak dziki, drapieżny kot, który patrzy na swoją ofiarę. W końcu rozluźnił się powoli i rysy jego twarzy się wygładziły.

– Pamiętaj, że pakujesz się w to sama, z własnej woli. Nie miej do mnie pretensji, jeśli coś pójdzie źle. To może być… Nie, to BĘDZIE bardzo niebezpieczne.

– Wiem – zapewniła natychmiast Hermiona, prostując się.

– W takim razie dowiedz się więcej na temat tych mugoli. Kim byli, gdzie mieszkali, co robili.

– Chce pan ustalić, kim mogą być następne ofiary?

– Tak. – potaknął. – Druga sprawa. Nie przychodź jutro do Pracowni. Najlepiej będzie, jak przyjdziesz dopiero we wtorek i pokłócimy się przy innych. I przygotuj się, żeby zagrać przekonująco. Ja w każdym razie zamierzam być BARDZO przekonujący.

Hermiona z trudem przełknęła ślinę. Och, Merlinie…

Snape wstał z kanapy i owinął się połami szaty.

– Widzimy się jutro o szóstej rano.

Szóstej??! … O cholera…!

– Gdzie?

– W moim domu – odparł. – Nie znajdziesz go, bo jest pod Fideliusem, więc aportuj się do Spinner’s End w Cokeworth, znajdę cię. Weź ze sobą szaty do warzenia. Acha, jeszcze jedno. Nikomu ani słowa.

– Oczywiście!

– Tak jak oczywiste jest zakładanie zabezpieczeń na kominki – prychnął.

Hermiona skinęła głową.

– Zaraz się tym zajmę, proszę się nie martwić.

Snape uniósł kącik ust i sięgając po proszek Fiuu, obrzucił ją krótkim spojrzeniem.

– Nie martwię się. To ty się martw, bo jeśli uda mi się tu wejść, to nie będę delikatny.

Dziewczynie zabrakło oddechu, więc nie udało się jej wykrztusić choćby najprostszego pożegnania. Nie, żeby było po co. Snape sypnął proszek do kominka, jednym zamaszystym krokiem wszedł w zielone płomienie i zniknął.

Cała pełna była sprzecznych emocji. Dumę, że Severus Snape jej zaufał i zgodził się na jej pomoc i zadowolenie, że będzie mogła zrobić coś, żeby ocalić mugoli, przyćmiewał strach przed tym, co nadchodziło. Niebezpieczną grą dla nich obojga oraz cierpieniem i śmierci zupełnie jej nieznanych ludzi.

Ale chyba na pierwszy plan wybijało się zażenowanie własną głupotą.

Faktycznie, JAK MOGŁAŚ zlekceważyć w ten sposób PODSTAWOWE zasady bezpieczeństwa! Mógł tu wleźć byle kto! Choćby pijany czarodziej, który pomylił kominki! Mogła z łatwością wyobrazić sobie, czym to się mogło skończyć.

Czym prędzej zerwała się z kanapy, przywołała księgę „Cykl zaklęć obronnych dla zaawansowanych” i odszukała właściwą stronę.

Tym razem zamierzała udowodnić Snape’owi, że wie, jak chronić swój dom!

 

 

Rood Lane, London

Kościół Św. Małgorzaty

22:00

 

Paul otworzył Alohomorą zamek, pchnął ciężkie, drewniane drzwi i natychmiast owionął go typowy dla starych kościołów chłód. I zapach. Kadzidła, starego drewna, rozgrzanego wosku i jeszcze czegoś, czego nie potrafił nazwać.

Przez olbrzymie okna wpadało do środka trochę światła z ulicy, w jednym kącie błyskały płomienie ostatnich dopalających się świec, ale wnętrze kościoła pogrążone było w ciężkim półmroku.

Paul uchylił odrobinę prawe skrzydło wewnętrznych drzwi, przytrzymał za sobą, żeby nie stuknęło i ruszył przed siebie czerwonym dywanem, który tłumił jego kroki. Mijając rzędy pustych ław, odruchowo obserwował je kątem oka, ale nie spodziewał się zobaczyć tam nikogo. Tuż przed głównym ołtarzem skręcił w boczną nawę i podszedł do o wiele mniejszego ołtarza; drewnianej płaskorzeźby odgrodzonej klęcznikiem i grubym, ozdobnym sznurem. W specjalnym stojaku obok tkwiło kilka cienkich zapalonych świec. Paul zapalił kilka kolejnych i usiadł na wąskiej ławie pod ścianą.

Miał czas. Pan Tylor zawsze się spóźniał i Paul już kiedyś myślał, żeby przyjść kwadrans później i zobaczyć, jak tamten zareaguje. Ale tego nie zrobił. Podejrzewał, że podczas gdy on czekał, ktoś inny przyglądał się kościołowi i okolicy i upewniał się, że przyszedł sam.

Przez chwilę, jak zwykle zresztą, próbował zgadnąć, co przedstawia płaskorzeźba, ale w migoczącym blasku świec widział tylko nierówną czerń poznaczoną pojedynczymi, błyszczącymi wypukłościami. W przedziwny sposób to ruchome, mdłe światło sprawiało, że wszystko dookoła zdawało się jeszcze ciemniejsze.

Jego czujny słuch wyłowił czyjeś ostrożne kroki długo przed tym, jak przybyły mężczyzna zszedł z dywanu na drewniany parkiet i z mroku wyłoniła się jego sylwetka.

Na pierwszy rzut oka wyglądał staro; niskiego wzrostu, zgarbiony, o poznaczonej głębokimi bruzdami twarzy i obwisłej skórze pod oczami, którą pogłębiało jeszcze drżące światło świec. Wydawało się wręcz, że ta twarz po prostu zapadała się w sobie. Ale równocześnie przeczyły temu gęste, pofalowane włosy i pełen energii głos.

– Panie Bryant – powiedział, podchodząc do Paula

– Dobry wieczór, panie Tylor.

Nie uścisnęli sobie rąk. Tylor usiadł obok, poprawił nogawki spodni i założył nogę na nogę.

– Jak się miewa pańska żona?

– Wszystko w porządku – odparł Paul.

W tym momencie usłyszeli stukot drzwi i zbliżające się szybko wygłuszone kroki. Po chwili z mroku wyłonił się Gratus, kiwnął Paulowi głową na powitanie i wycofał się w stronę ołtarza.

– Znalazłem nowe miejsce na warzenie eliksirów. Tak więc nie ma już żadnego ryzyka dla pańskiej żony – kontynuował Tylor.

Paul odetchnął z ulgą.

– Dziękuję, że wziął pan moją prośbę pod uwagę – odparł. – Kiedy dowiedziałem się o śmierci Griffina i pomyślałem, że Mia bywa tam regularnie…

– Obiecałem panu nietykalność. Zarówno dla pana, jak i pańskiej rodziny. I zamierzam wywiązać się z obietnicy.

Obietnica. Czyli obowiązki. Czas było przejść do meritum ich spotkania.

– Czy to znaczy, że pańscy ludzie nie będą już przychodzić do laboratorium?

– Tak – potwierdził Tylor. – Wczoraj Petersen i Gratus wybrali się tam ostatni raz i tylko po składniki.

Paul skinął z aprobatą.

– Doskonale. Ja też mam dobre wiadomości. Sprawa jest umorzona z powodu braku dowodów i motywu. Oględziny Uzdrowicieli mówią co prawda o zatruciu, ale na tym trop się urywa. Naszemu specjaliście z Biura Badawczego udało się zidentyfikować składniki eliksiru, ale sfałszowałem jego raport, usunąłem część o krwiowcu i podłożyłem do dossier. I zabrałem oryginał z archiwum.

Tylor zasłonił usta i odchrząknął cicho.

– Znakomicie. Ale niech pan nadal bacznie obserwuje Snape’a. Osobiście wolałbym go wyeliminować.

– To możliwe, przyznaję. Ale odradzam – zaoponował Paul. – Tym razem to mój partner zainteresował się tą sprawą i ją przejął, więc nie musiałem zwracać na siebie uwagi. Ale nie jestem pewien, czy to my dostaniemy śledztwo w sprawie zabójstwa Snape’a.

– Nie musi umrzeć w laboratorium.

– Griffin też nie umarł w laboratorium. Poza tym nawet zwykły zgon kolejnego pracownika nie przejdzie bez echa. Gawain może zechcieć otworzyć sprawę Griffina i porozmawiać z Augustusem MacLeanem z Biura Badawczego. Który z pewnością będzie pamiętał o krwiowcu.

Tylor wpatrywał się przez chwilę w milczeniu gdzieś w ciemność przed nimi.

– Dobrze. Ale w takim razie niech pan przychodzi czasami do Powella i ma oko na Snape’a. I proszę sobie wymyślić jakiś dobry pretekst.

– Oczywiście. Żaden problem. Od kiedy powinna zacząć się moja rola?

– Przypuszczam, że w połowie maja. Mam jeszcze dwa testy do zrobienia, zanim przeniesiemy się do naszego świata.

Paul zmusił się do zachowania neutralnego wyrazu twarzy.

– Im szybciej da mi pan znać, tym lepiej. Z podaniem o urlop nie mogę za długo zwlekać.

– Więc na razie przyjmijmy, że będę pana potrzebować od poniedziałku za dwa tygodnie. I spotkajmy się za jakieś… pięć dni, powinienem wiedzieć już na pewno.

– Więc tu i o tej samej porze, za pięć dni, tak? – upewnił się Paul.

Tylor wyjął z kieszeni marynarki niewielką sakiewkę i rzucił ją Paulowi.

– Do zobaczenia – rzucił, wstając.

I odszedł w mrok. Paul odczekał, aż usłyszy stuknięcie drzwi wejściowych i ruszył za nim. Nie musiał zaglądać do sakiewki, żeby wiedzieć, co w niej znajdzie.

 

Wychodząc z kościoła, Gratus rozejrzał się bacznie dookoła i dopiero wtedy pozwolił Tylorowi wyjść. Stary mężczyzna mozolnie zszedł po kilku schodkach i rzucił Lumos na zegarek.

– Wracaj szybko – powiedział do Gratusa. – Nie chcę, żeby Peterson zostawał długo sam.

– Oczywiście.

Rozległo się głośne pyknięcie i Tylor zniknął. Gratus upewnił się, że nikt nie zwrócił na to uwagi i ruszył przed siebie w kierunku głównej ulicy.

 

 

Nabrzeże Tamizy

Niedaleko King William Street

22:30

 

Jest taki świat, gdzie wszystko toczy się innym rytmem. Coś takiego jak „przyszłość” nie istnieje, jest tylko chwila obecna i zaczątek pomysłu, jak przeżyć jutrzejszy dzień. Życie przemija powoli, w rytm przepływających rzeką barek, skarbów odkrywanych na śmietnikach, przy dźwięku kawy ściekającej do plastikowego kubka, tak gorącej, że aż parzy w zmarzniętą rękę.

W tym świecie domy istnieją tylko w głowach zamieszkujących go ludzi. Piękne domy, pachnące wygodą, bezpieczeństwem i nadzieją. Ale ponieważ tak naprawdę ich nie ma, nie ma też nadziei.

Tylko nieliczni jeszcze ją mają. Ci nowi, którzy jeszcze nie pogodzili się z tym, jak wygląda tu życie.

Ten świat można znaleźć między innymi nad Tamizą. Schodząc brukowaną uliczką Old Billingsgate Walk, można dojść aż do nabrzeża. Nie docierają tu za bardzo światła ulicy, szum samochodów czy inne odgłosy tętniącego życiem miasta. Słychać tylko chlupot czarnej wody, która pod niedalekim mostem od czerwonego oświetlenia ma krwawy kolor.

Po dziesiątej wieczorem ludzie w tym świecie wypijają ostatnie łyki kawy bez smaku, rozdawanej w różnych punktach miasta przez organizacje charytatywne i wracają do swoich kartonów, kocy i szmat przesiąkniętych brudem, moczem, potem i beznadzieją. Zakopują się w nich i zapadają w sen. I tylko ci nowi, którzy jeszcze nie pogodzili się z obecnym życiem, rozglądają się dookoła, by nie przegapić… czegoś. Czegokolwiek.

I czasem to coś przychodzi.

Robert Hansen rozłożył na kartonie warstwę folii bąbelkowej, którą zdobył na śmietniku i zakopał się w cuchnący koc. Po wypiciu trzech kaw, z których dwie ukradł ze stolika restauracji, z pewnością będzie chciało mu się sikać, ale postanowił pomartwić się o to później. Tak czy inaczej nie będzie mógł odejść za daleko, bo ktoś inny mógłby zwinąć jego dobytek.

Spod przymkniętych powiek obserwował czarny kształt przesuwający się wolno po rzece, gdy nagle gdzieś z boku doszedł go odgłos zbliżających się kroków.

W pierwszej chwili mignęło mu w głowie, że ktoś zobaczył jego folię, ale wsłuchując się w rytmiczne kroki, szybko przestał się bać. Ten ktoś miał zdecydowanie zbyt wiele energii, żeby mógł połasić się na coś takiego.

Podniósł głowę, zaintrygowany tym, kim ten ktoś mógł być.

Z pewnością był młody. Dobrze ubrany, bo buty nie klepały o ziemię, ale uderzały elegancko. I musiał być dobrze odżywiony, bo chudego słychać byłoby o wiele gorzej.

Usiadł i natychmiast wyłowił w czerni sylwetkę potężnego mężczyzny. Ten podszedł ku niemu i nagle zapalił jakąś długą, wąską latarkę.

– Jak przyszedłeś się odlać, to spadaj stąd – odezwał się Hansen.

– Nie bój się. Przyszedłem tylko się napić. Mogę usiąść? – odparł tamten spokojnie.

Hansen odchrząknął w odpowiedzi.

– Siadaj se. Masz tu karton Snoopy’ego, nie wiem gdzie on się szlaja – poklepał miejsce koło siebie.

Może ten ktoś da mu choć trochę?

Mężczyzna zgasił latarkę i usiadł obok ze stęknięciem.

– Niewygodnie – mruknął, odkręcił butelkę i nagle zapachniało mocną whisky. – Chcesz?

– Jasne!

Hansen wziął łyk i natychmiast się rozkaszlał. Mocne było to cholerstwo! Ale czym prędzej wypił kolejne dwa i kaszląc, otarł brodę rękawem.

– Dzięki.

Mężczyzna spróbował się poprawić i rozejrzał się dookoła.

– Jesteś sam? Czy jest was tu więcej?

Hansen wiedział, że kawałek dalej leżą Stary Franky i Mamut, ale nie zamierzał dzielić się wspaniałą whisky, więc czym prędzej zaprzeczył.

– Wiesz co, mam pomysł – powiedział nieznajomy. – Chodź usiądziemy sobie tu obok, na bojach i osuszymy tą butelkę. Nie umiem siedzieć na ziemi.

Hansen czym prędzej wygrzebał się spod swoich szmat, pieczołowicie przykrył nimi folię i nagle poczuł, jak na jego ramieniu jak imadło zacisnęła się ręka nieznajomego. I w następnej sekundzie pociągnęła go i wpadł w coś ciasnego, co zdusiło mu pierś, pozbawiło oddechu, wepchnęło mu oczy do środka czaszki i sprawiło, że zaczął się dusić. Szum dookoła narastał aż do ryku i … zupełnie nagle wszystko się skończyło.


* Jeśli Was to interesuje, w Słowie od Autora możecie obejrzeć sobie zdjęcia Magazynu w Carcassonne… 😉 oraz kilku innych miejsc, o których piszę. Istnieją naprawdę, choć oczywiście nie mówmy Mugolom prawdy…! 😉

 

**  Małe sprostowanie – Doskonale wiem, że scena, w której Severus Snape zasłonił własnym ciałem Hermionę, Harry’ego i Rona, miała miejsce tylko w filmie, ale jako gorącą miłośniczkę Severusa bardzo mnie ona ujęła.

Tym jednym gestem pokazał wtedy wszystko, co zrozumiałam dopiero na końcu VII tomu. Na tę jedną sekundę zrzucił maskę, za którą się chował, i nie był to drwiący, sarkastyczny dupek z lochów, ale prawy, honorowy, odważny mężczyzna, gotów poświęcić się w obronie innych. Taki, jaki był naprawdę, przez te wszystkie lata. I właśnie takiego Severusa Snape’a uwielbiam.

Dlatego potraktujcie to jako głęboki ukłon w jego stronę, a nie pomyłkę pisarską.

Rozdziały<< Stan Krytyczny Rozdział 7Stan Krytyczny Rozdział 9 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Ten post ma 8 komentarzy

Dodaj komentarz