Tom I HGSS Stan Krytyczny

Kochani,

Po napisaniu HGSS Dwa Słowa zaczął mi chodzić po głowie thiller. W moim mniemaniu miała to być kontynuacja przygód Hermiony, Severusa i Jean Jacquesa, którego bardzo polubiłam 😉

Ale bardzo szybko poczułam, że „mój” Severus jest… mało kanoniczny. Za łagodny. Za dobry. I dlatego postanowiłam spróbować napisać o nim w inny sposób.

Tak więc w tym ficku znajdziecie Snape’a. Tego sarkastycznego, niecierpliwego, drażliwego i czasem bardzo porywczego Snape’a, którego znacie już z HP.

I choć nadal będzie próbował ukryć przed Wami swoją prawdziwą twarz, wierzę, że uda się Wam zobaczyć kim jest i był naprawdę. Zawsze.

Odkryjecie, że ten człowiek potrafi być szlachetny, gotowy zaryzykować własnym życiem, żeby pomóc innym i chronić ich. Nauczycie się czytać między wierszami i wyłapywać prawdziwy powód jego sarkastycznych wypowiedzi i warczenia.

Ale przede wszystkim odkryjecie, jak bardzo ktoś tak doświadczony przez życie potrafi być wrażliwy i kruchy. Tak kruchy, że będziecie mogli dotknąć jego okaleczonej duszy i obolałego serca.

Mam głęboką nadzieję, że uda mi się sprawić, że pokochacie go takim jaki jest.

To jest pierwsza część Trylogii. Druga, „Goniąc Szczeście” jest również skończona i stanowi kontynuację ich historii i wiem już doskonale, jaka będzie część trzecia 😉

W tej części zobaczycie, jak dotknięci przez los ludzie potrafią znaleźć wspólny język, uczyć się od siebie nawzajem i na przekór różnicom zbliżyć do siebie. Hermiona pójdzie za Severusem na koniec świata i zrobi dla niego Wszystko, dla Severusa zaś Hermiona stanie się najważniejszą, najcenniejszą osobą na świecie.  Zanim to się jednak stanie, będą musieli przejść przez koszmar.


Wiem, że część z Was czyta w ciszy, część zaś słucha swojej ulubionej muzyki, ale złamałam się… 😉  i dorzucam Obliviate. Ja słuchałam tego non-stop, jako muzykę w tle i moim zdaniem idealnie pasuje. Mroczne, przygnębiające, pełne rozpaczy i… chęci do walki aż do końca.

Miłej lektury!


Sprostowanie:

Sevmione.com does not claim, nor does it intend to imply, ownership of, or proprietary rights to, any of the fictional character or place names mentioned within JKR’s Harry Potter novels, nor any of the titles or terminology used or created by JKR within her books or within the movies made thereof.


Niedawne ćmienie w głowie przerodziło się w miarowe łupanie, gardło piekło go coraz bardziej i nie mógł skupić na niczym wzroku dłużej niż parę sekund. Do tego zaczęły łapać go dreszcze i miał wrażenie, że bolą go nie tylko wszystkie mięśnie, ale i bebechy.

Aspiryna. Natychmiast. I to taka końska dawka.

Wstał niepewnie i świat zawirował mu przed oczami. Cudem jednak złapał równowagę i zaciskając zęby, chwiejnie doszedł do łazienki.

Ostre światło nad lustrem rozerwało mu głowę na tysiące kawałków, a jego słaby jęk zabrzmiał gdzieś w jego mózgu jak ogłuszający krzyk. Drżącą ręką wymacał na pamięć szafkę i szarpnąwszy drzwiczki, sięgnął po buteleczkę z aspiryną. Syrop na kaszel, kilka pudełek z witaminami, pastylkami na ból gardła i rolka bandaża spadły z przeraźliwym hukiem do umywalki, ale Justin nie miał już siły zareagować. Dysząc, odkręcił zakrętkę i wysypał tabletki na rękę. Większa część z nich spadła na podłogę, ale kilka udało mu się złapać. Nie liczył ile. To nie miało znaczenia! Szybciej, Boże, szybciej!!   Wepchnął sobie wszystkie do ust i krzywiąc się, odkręcił kran i próbował się napić, żeby je przełknąć.

Żołądek skurczył mu się nagle, rzuciło nim całym do przodu i gwałtownie zwymiotował do wanny. Ogień rozdarł mu wszystko w środku, ale ledwo miał czas nabrać oddech, gdy targnęły nim kolejne torsje.

Powalony bólem opadł na kolana, by szlochając i ściskając głowę, przewiesić się w końcu przez brzeg wanny. Jednocześnie poczuł, że dostał ostrego rozwolnienia.

Z trudem łapiąc powietrze, uchylił powieki i zobaczył, że wszystko dookoła zbryzgane jest krwią. Kiedy rozdzierający, palący ból targnął całą jego klatką piersiową, z przerażeniem zrozumiał, że nie może oddychać. Nie potrafi, nie da rady!

Jakimś cudem organizm zdobył się na jeszcze jeden, krótki oddech i wraz z wydechem krew bluznęła mu z ust, nosa i uszu.

Kiedy targnęły nim konwulsje, mógł już tylko leżeć, dusząc się i patrzeć w biały sufit. Po kilku sekundach biel zszarzała i wszystko pochłonęła czerń.

Dwóch mężczyzn stało w półotwartych drzwiach do łazienki i krzywiąc się straszliwie, spoglądało na leżące na podłodze ciało.

– Za szybko – powiedział jeden z nich, przyciskając do nosa gruby szalik.

Drugi tylko potaknął i szarpnął głową w kierunku wyjścia.

– Zdecydowanie. Chodź stąd.

 

 

Poniedziałek, 14 kwietnia, około siedemnastej

Londyn, Pracownia Eliksirów Powella

 

Kilka jasnych kul unosiło się powoli w powietrzu nad stołem zastawionym rozmaitym sprzętem do warzenia eliksirów. Z cynowego kociołka, pełnego jakiegoś jasno-brązowego płynu unosiła się spiralnie smużka pary, roznosząc po całej pracowni ostry, kręcący w nosie, pieprzowy zapach.

Obok stał stojak pełen pustych fiolek, płaski talerzyk do odkładania chochelek i pipet, zaś trochę dalej, pośród pudełek i butelek ze składnikami leżała zamknięta księga, z której wystawało pełno zakładek.

O ile światło z kul oświetlało bardzo dobrze stół, o tyle kąty i ściany pomieszczenia pogrążone były w delikatnym półmroku. Można było jednak bez problemu odczytać etykiety, którymi opisane były buteleczki, słoje i flakoniki, dostrzec rozmiary kociołków, których stosy piętrzyły się od podłogi aż po sufit, czy próbować odszyfrować mocno powycierane już, złocone tytuły ksiąg.

Nagle wahadłowe drzwi do pracowni otworzyły się gwałtownie, uderzając o ściany, i do środka wszedł jeden z pracowników. Można to było poznać po specjalnym, czarnym ubraniu roboczym ze skóry smoków z wyszytym na piersi napisem PRACOWNIA ELIKSIRÓW POWELLA i sztywnej podkładce z tym samym logo, którą trzymał w ręku oraz specjalistycznych okularach ochronnych.

Rzucił Colloportus, żeby zamknąć drzwi, energicznym krokiem podszedł do stołu i zamieszał eliksir cynową chochelką. Przez chwilę w skupieniu przyglądał się jego konsystencji, marszcząc lekko brwi, co uwydatniło pionową kreskę na jego czole, potem zanurzył twarz w gorącej parze, przymknął oczy i zaczerpnął głęboko powietrze. Mocny zapach najwyraźniej mu nie przeszkadzał, bo dopiero po paru sekundach odetchnął, wyraźnie usatysfakcjonowany.

Smagnął różdżką w kierunku księgi, która natychmiast otworzyła się na właściwej stronie, przesunął długim, wąskim palcem po pierwszych akapitach i odnalazłszy właściwy fragment, wycelował różdżką w kociołek, by zacząć szeptać długą inkantację.

Eliksir zgęstniał, z dna uniosła się kulka powietrza, która leniwie wypłynęła na powierzchnię i w tym momencie drzwi znów się otworzyły i do pracowni weszło paru innych mężczyzn, z których dwóch właśnie się ze sobą kłóciło.

– …łem go wczoraj, mówię ci!

Pierwszy gwałtownie machnął na nich ręką.

– Ciiicho! – syknął i natychmiast zamilkli.

Ostatni zamknął zaklęciem drzwi, wszyscy stanęli po drugiej stronie stołu i w milczeniu czekali, aż ich kolega skończy rzucanie zaklęcia.

Gdy ostatnia bańka powietrza rozprysnęła się na powierzchni i eliksir wreszcie znieruchomiał, czarnowłosy mężczyzna zestawił kociołek z palnika i obrócił się wolno w ich kierunku.

– Severusie, jeśli już skończyłeś… – zaczął najstarszy i zarazem najbardziej postawny z nich, Leoncjusz Powell.

– Skończyłem.

– W takim razie… Zebrałem was tu, bo chciałem was o czymś poinformować. Siadajcie, moi drodzy – zachęcił pozostałych, wskazując stołki.

Tamci usiedli, poprawiali się przez chwilę, po czym spojrzeli z zainteresowaniem. Powell sięgnął bezwiednie po pasek swojego ubrania roboczego i odchrząknął.

– Jak zapewne wiecie, w tej chwili Pracownia ma tylko… co ja mówię, aż! cztery Krople, co daje nam prawo do warzenia większości eliksirów Niestandardowych III-ciej klasy. To jednak nie wyróżnia nas specjalnie wśród konkurencji, dlatego w zeszłym roku wystąpiłem z próbą o otwarcie procedury nadania nam piątej Kropli – Powell z zadowoleniem zauważył ożywienie wśród swoich pracowników.

– I dostał pan zgodę? – wyrwał się najmłodszy z nich, Sebastian Kelly.

– Czy gdybym jej nie dostał, zebrałbym was tu, żeby zanudzać opowieściami? – odparł pytaniem Powell i skinął głową z uśmiechem. – Tak, dostałem zgodę. Pierwszy etap procedury nie angażował was w żaden sposób i póki nie wiedziałem, czy uda nam się przez niego przejść, nic wam nie mówiłem. Jednak w zeszłym tygodniu dostałem oficjalną sowę z Wydziału Regulacji i Autoryzacji z Departamentu Edukacji z potwierdzeniem, że zakwalifikowaliśmy się do drugiego etapu. I już wyjaśniam, na czym on polega, Sebastian – dodał szybko, zanim Kelly zdążył otworzyć usta. – Przez miesiąc Ministerstwo będzie przysyłać nam w wybrane dni swojego pracownika na inspekcje. Będzie on miał prawo przyglądać się procesom warzenia, ale i kontrolować wasze dokumentacje, warunki przechowywania ingrediencji i składowania eliksirów, maści i pigułek, jak również zadawać wam pytania dotyczące aktualnie wykonywanej pracy.

Snape opanował ochotę skrzywienia się. Doskonale pamiętał wizytacje Dolores Umbridge na lekcjach eliksirów w Hogwarcie i przemożną ochotę przeklęcia jej, kiedy tylko pojawiała się na widoku, czy choćby w zasięgu słuchu. Wtedy jednak mógł ograniczyć się do nieokazywania jawnie swojej niechęci, teraz zaś zanosiło się na to, że to nie wystarczy i będzie musiał okazać swoją… akceptację. W dodatku przez miesiąc.

– Czy to znaczy, że jeśli dostaniemy piątą Kroplę, będziemy mogli warzyć eliksiry czwartej i piątej klasy? – zapytał Gavin Wilson, czarnoskóry czarodziej o krótko przystrzyżonych wąsach.

Snape obrzucił go krótkim spojrzeniem, ale nie zdążył skomentować jego pytania. Chase Griffin był szybszy.

– Za uwarzenie czegokolwiek piątej klasy Aurorzy dobraliby ci się do dupy szybciej, niż zdążyłbyś mrugnąć okiem.

Griffin zerknął na Snape’a i uśmiechnął się do niego lekko, na co temu drgnął nieznacznie kącik ust. Obydwaj jednak udali, że nie widzą oburzonej miny milczącego dotąd Williama HTB. William tak naprawdę nazywał się William Hamilton-Temple-Blackwood i po ojcu wywodził się z mugolskiej arystokracji, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie używał jego pełnego nazwiska, ku jego głębokiemu rozczarowaniu.

– Och, wiecie, o co mi chodzi – prychnął Wilson lekceważąco.

– Wiemy, wiemy – uspokoił go natychmiast Powell. – Dokładnie tak. Nikt poza nami nie miałby takich uprawnień i w ten sposób wyprzedzilibyśmy zdecydowanie konkurencję. Moglibyśmy wreszcie warzyć Eliksir stymulujący serce płodu, Eliksir przeciw Smoczej Ospie, Maść Tworzącą Skórę i inne, do których trzeba zastosować równania Czwartej Wyższej Teorii Numerologicznej.

– To byłoby arcy-genialne! – zawołał rozpromieniony William.

Snape mógł bez trudu domyślić się miny Griffina.

– Swoją drogą, nie wiem, skąd Klinika bierze niektóre eliksiry. Te bardziej skomplikowane – rzucił Wilson niewinnym tonem, posyłając Snape’owi krótkie spojrzenie.

Ten wytrzymał je, zachowując poważny wyraz twarzy. Zwęził tylko niebezpiecznie oczy, na co Wilson odwrócił głowę. Ta niema wymiana zdań zaintrygowała Griffina. Będzie musiał spytać o to Severusa. Teraz jednak postanowił wtrącić się, zanim zrobi to Powell.

– Przypuszczam, że ściągają zza granicy. Na Kontynencie jest sporo różnych wytwórców i niektóre eliksiry czy maści są naprawdę doskonałe.

– Robią nam konkurencję.

– To musi kosztować majątek – gwizdnął Kelly.

– Och, z pewnością – potwierdził Snape, nie spuszczając oczu z Wilsona.

Powell zawahał się na krótką chwilę, ale postanowił udać, że nic nie widział. Ciągnięcie tej dyskusji w niczym mu nie pomoże, a może tylko zepsuć to, co zamierzał za chwilę powiedzieć. Zacisnął więc tylko lekko zęby i uśmiechnął się rozbrajająco.

– Całkiem możliwe. W każdym razie już jutro możemy spodziewać się pierwszej inspekcji. Dlatego chciałbym was prosić o wzorową staranność, perfekcyjne, przejrzyste notatki i nienaganne zachowanie.

– Czyli tak jak zawsze – skomentował Griffin i wszyscy po jego stronie stołu roześmiali się.

– Nie mam żadnych wątpliwości, że się nam uda. Jesteście najlepszymi z najlepszych i jeśli ktoś w tym kraju zasługuje na piątą Kroplę, to właśnie wy. – Powell zatarł ręce, rzucił ostentacyjnie okiem na zegarek i klasnął w dłonie. – Ale, ale, nie będę was zatrzymywał! Miłego dnia i do jutra!

William, Kelly i Wilson rzucili krótkie pozdrowienia i natychmiast wyszli. Griffin wyraźnie się ociągał, jakby chciał zostać, więc Powell krótkim szarpnięciem głowy wskazał mu drzwi i przysiadł na stołku na przeciw Snape’a.

– Severusie… Mam do ciebie pewną prośbę.

Snape uniósł pytająco brew i skinął głową.

– Ponieważ możemy wybrać jednego z nas jako… że się tak wyrażę, reprezentanta naszej Pracowni, chciałbym cię prosić o… tę przysługę.

Powell zamarł w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Czy są jakieś specjalne powody, dla których akurat ja miałbym nim zostać?

– Och, no wiesz… masz niebywałą wiedzę – Powell uśmiechnął się rozbrajająco. – Poza tym ten reprezentant ma prawo towarzyszyć Inspektorowi, tłumaczyć, wyjaśniać…

– I to akurat ja, twoim zdaniem, mam największe zdolności towarzyskie, tak?

Powell rozłożył bezradnie ręce.

– Po pierwsze, w wyjaśnianiu i tłumaczeniu jesteś najlepszy… nie każdy ma talent pedagogiczny…

– Nie jestem pewien, czy WSZYSCY moi studenci zgodziliby się z tobą.

– No i … – Powell zaczął być wyraźnie zakłopotany i zerknął gdzieś na stół. – Eh, jesteś taki troszkę… onieśmielający…

Snape parsknął głośno i wzruszył ramionami.

– Nie widzę powodu, dla którego któryś z tych starych bałwanów z Komisji miałby czuć się onieśmielony.

Powell zakłopotał się jeszcze bardziej i to w końcu dało Snape’owi do myślenia.

– Nie tylko o to ci chodzi… – powiedział powoli. – To jest ktoś, kogo znam… – zawiesił głos i spojrzał twardo na Powella.

Starszy czarodziej westchnął i niemal niezauważalnie potaknął.

– Inspektor zalicza się do twoich byłych studentów i…

– Kto to jest?

– … jestem pewien, że w końcu udało sie wam…

– Kto to jest, Leoncjuszu?

– … ze sobą porozumieć…

Snape uniósł rękę, powstrzymując go od dalszego bełkotania.

– Kto. To. Jest.

– Hermiona Granger – wyrzucił z siebie Powell, nabrał powietrza i wstrzymał oddech.

Oczy Snape’a rozszerzyły się przez chwilę ze zdumienia, ale potem mężczyzna skrzywił się i pokręcił głową.

– Niemożliwe. Granger jest Uzdrowicielką. Mam… przyjemność widzieć ją niemal co tydzień, kiedy zanoszę eliksiry do Kliniki. Albo ktoś się pomylił, albo są dwie panny Granger, czego nikomu nie życzę.

Jedna już wystarczy – dorzucił w duchu.

Powell również pokręcił głową.

– No właśnie nie. To znaczy tak, jest Uzdrowicielką, ale równocześnie pomaga Ministerstwu i reprezentuje Klinikę w Wydziale Badań Naukowych – zaczął skubać brzeg strony w otwartej księdze. – Wybrali ją do przeprowadzania tej inspekcji, bo do tego potrzeba dobrej znajomości z Numerologii, a ona jest w tym doskonała. I myślałem, że skoro to twoja była studentka…

Snape jednym ruchem zamknął księgę; głośne łupnięcie zabrzmiało bardzo stanowczo.

– To źle myślałeś. Nie.

– Severusie, pamiętam, jak gorąco broniła cię podczas procesu – zaoponował Powell. – Wyraźnie było widać, że miała wyrzuty sumienia, że przez cały czas źle cię traktowała!

Nie miała wyrzutów sumienia, ale zapewne czuła porażkę, że Pannie Wiem-To-Wszystko nie udało się rozszyfrować mojej podwójnej roli.

– I sądzisz, że teraz będzie przymykać na wszystko oczy, bo uważa, że ma wobec mnie dług wdzięczności, czy inne tego typu bzdury? – prychnął pogardliwie Snape.

Powell uśmiechnął się nieszczerze.

– Przyznasz, że to doskonały powód, żebyś to właśnie ty ją poprowadził.

– To doskonały powód, żebym właśnie ja nie miał z nią do czynienia. Moja odpowiedź brzmi Nie.

– Severusie…

– Wiesz, że nie lubię się powtarzać.

Powell westchnął ciężko i bezradnie.

– To do kogo mam ją przydzielić? – zapytał. – Wiesz dobrze, że nie mogę powierzyć tego ani Sebastianowi, ani Williamowi… Ba, Gavinowi też nie. Nie ma… specjalnie oszałamiającej wiedzy.

– Eufemizm. Wilson to zwyczajny dureń i już nie raz ci mówiłem, że zastanawia mnie, co tutaj robi – sarknął Snape.

Powell potaknął mu czym prędzej i spojrzał z nadzieją.

– Oczywiście, wiem, pamiętam! No więc sam widzisz, że nie mam wyboru!

– O ile się nie mylę, masz jeszcze jednego pracownika – przypomniał mu Snape, pochylając się lekko ku niemu. – Nazywa się Griffin i jak dla panny Granger, ma wystarczająco wysoki poziom.

– Severusie, wiem, że Chase by się nadał, ale moim zdaniem… ty jesteś o wiele lepszy.

Snape podszedł do szafek pod ścianą. Sięgnął do koszyczka z korkami do zamykania fiolek, chwilę je przeglądał, po czym wziął garść i wrócił do stołu.

– Tracisz tylko czas – Położył korki koło kociołka, po czym oparł się obiema rękoma o stół i pochylił lekko nad Powellem. – Masz inne wyjście. Griffin. A skoro o wyjściu mowa… Chciałbym móc zająć się moim eliksirem.

Powell również wstał. Starł z twarzy bezradną minę i popatrzył przeciągle, ostro na Snape’a.

– A co, jeśli nie miałbym innego wyjścia? – głos też nie brzmiał już rozpaczliwie.

Snape oddał mu takie samo spojrzenie i przez chwilę obaj mierzyli się wzrokiem, po czym Powell ruszył do drzwi.

– Miłego wieczoru – rzucił oschle Snape i przysunął do siebie kociołek.

Usłyszał tylko stuknięcie zamykanych zaklęciem drzwi.

Snape wzruszył ramionami, sięgnął po chochelkę i stojak z pustymi fiolkami i zaczął przelewać do nich gęsty eliksir.

Nabierał odpowiednią ilość, ocierał nadmiar o brzeg i podstawiwszy pod spód pustą fiolkę, jednym płynnym ruchem wlewał gęsty płyn, trafiając dokładnie do środka. Gdy ostatnia strużka eliksiru zapełniała fiolkę, zdecydowanym gestem odchylał chochelkę w przeciwną stronę, by uniknąć kapania resztek, wstawiał pełną fiolkę do stojaka i sięgał po następną.

Tak proste czynności nie wymagały specjalnego skupienia, nie dla Mistrza Eliksirów, więc jego myśli zdryfowały w kierunku rozmowy z Powellem.

Nie podobał mu się już sam pomysł inspekcji, ale fakt, że Inspektorką miała być Hermiona Granger, czynił go o wiele gorszym.

Hermiona Granger. Panna Granger z Przeklętej Trójcy, przyjaciółka Świętego Pottera i Weasleya.

Do tej pory to on ją oceniał, nadzorował i to on miał prawo zadawać pytania, a ona miała obowiązek na nie poprawnie odpowiadać. Nie, żeby nie umiała. Granger była przecież Panną Wiem-To-Wszystko, nawet w jego klasie. Zawsze znała odpowiedzi, zawsze poprawnie warzyła eliksiry i do tego jeszcze próbowała pomagać innym. Jak choćby durnemu Longbottomowi. Jej eseje były zawsze o połowę dłuższe, niż wymagał.

Pomysł, że teraz to ONA może oceniać JEGO pracę, komentować to, co ON robi, budził w nim głęboki niesmak.

Doskonale rozumiał Powella. Piąta Kropla była warta worki galeonów. Wyprzedziłby konkurencję, mógłby zacząć wymuszać ekskluzywność w zamian za niektóre specjalne eliksiry czy maści, a to z kolei oznaczało kolejne worki złota tygodniowo.

Żeby to osiągnąć, Powell mógł machnąć ręką na kodeks etyczny i pozwalać sobie na różne nieczyste zagrania. Zapewne sądził, że po pierwsze Granger będzie onieśmielona samym faktem rozmowy z nim, a po drugie będzie chciała jakoś się zrewanżować za te wszystkie lata posądzania go o najgorsze, więc będzie przymykać oczy na rozmaite odstępstwa od norm. Równocześnie ten sam kodeks etyczny nie zezwalał na żadne wykraczające poza obowiązki służbowe relacje Inspektora z podmiotem kontrolowanym, pod groźbą zawieszenia w prawach wykonywania zawodu. Powell miał więc gwarancję, że Granger będzie się zachowywać nad wyraz dyskretnie.

Kolejny etap zaliczony, Powell. Dokładnie o to ci chodzi.

Jego własne stanowisko też mogłoby sporo zyskać na piątej Kropli. Tylko musiałby zmusić się do tolerowania Hermiony Granger.

Odstawił ostatnią fiolkę i wrócił myślami do przeszłości.

Po Bitwie o Hogwart ocknął się w Św. Mungu. Mógł uważać się za szczęśliwca, zarówno dlatego, że przeżył ukąszenia Nagini, jak i zniknięcie Mrocznego Znaku. Później dowiedział się, że w parę godzin po śmierci Czarnego Pana obrzydliwy tatuaż zaczął blednąć, aż znikł zupełnie, ale towarzyszył temu tak straszny ból, że przez całą dobę w Azkabanie słychać było agonalne wycie Śmierciożerców i niektórzy zmarli w szoku. On zaś przez ponad dwa dni był nieprzytomny – jad Nagini poraził cały jego układ nerwowy i nie czuł zupełnie nic.

Po tygodniu Uzdrowicielom udało się go jakoś ustabilizować, ale jego stan nadal był zły, więc gdy pojawili się Aurorzy, zamiast do Azkabanu, zabrali go do aresztu w Ministerstwie. Spędził tam trzy tygodnie, czekając na proces i kolejne dwa przenoszony między Wizengamotem i swoją celą.

Lista zarzutów była długa i prawie w całości nieprawdziwa. Ponieważ osobiście zabił jedną osobę, która znała całą prawdę o jego roli podwójnego szpiega, a po drugiej spodziewał się tylko i wyłącznie nienawiści, był przekonany, że zostanie uznany winnym i skazany na Pocałunek Dementora. Wtedy jednak ubóstwiany przez wszystkich Wybraniec i Zbawiciel – Harry Potter zdobył się na szczyt heroizmu. Ujawnił światu wspomnienia, które dostał we Wrzeszczącej Chacie, zaapelował o jego całkowite uniewinnienie i, gdy to nie do końca przekonało sędziów, zaczął domagać się swojego procesu i wtrącenia do Azkabanu za wielokrotne użycie Crucio i Imperiusa. Hermiona Granger i Weasley przyłączyli się do niego, w dodatku Granger rozpętała kampanię na rzecz jego obrony. Do Złotej Trójcy dołączyli nauczyciele i niektórzy uczniowie i świat zwariował. Został uniewinniony, ogłoszony bohaterem wojennym, przyznano mu Order Merlina pierwszej Klasy i przez ponad miesiąc, gdzie by się nie obrócił, widział swoje zdjęcie.

Minerwa McGonagall zaproponowała mu powrót na stanowisko Dyrektora Hogwartu, a w ostateczności nauczanie Obrony przed Czarną Magią. Zewsząd posypały się różne inne propozycje, w tym napisanie autobiografii, czy choćby uznanie jego biografii pisanej przez różnych natchnionych idiotów.

Miał tego wszystkiego dość, więc uciekł do Spinner’s End. W piwnicy budynku miał niewielką pracownię, więc uwarzył sobie eliksir wielosokowy i przez jakiś czas nie pokazywał się nigdzie we własnej postaci. Żeby uniknąć wizyt w banku Gringotta, zaczął warzyć rozmaite skomplikowane eliksiry i sprzedawać je pod pseudonimem Richard Grey. Ani imię, ani nazwisko nie miało dla niego żadnego znaczenia – zobaczył je w jakiejś mugolskiej gazecie wyrzuconej na śmietnik i uznał, że będzie o wiele lepsze niż Stephen Prince czy cokolwiek w tym stylu.

W końcu szum wokół jego osoby ucichł. I nagle, prawie dwa lata temu, dostał propozycję Samodzielnego Badacza – Wynalazcy u najlepszego angielskiego wytwórcy eliksirów. Długo się wahał, ale Powell naciskał i jednocześnie cierpliwie czekał i w końcu za horrendalnie wysokie wynagrodzenie Snape podpisał z nim umowę, zadbawszy o to, żeby nigdzie nie znalazła się klauzula wyłączności na jego usługi.

I w czasie pierwszej wizyty w Św. Mungu wpadł na Hermionę Granger i dowiedział się, że będzie miał wątpliwą przyjemność widywania jej częściej, bo Granger właśnie zaczęła pracować jako Uzdrowicielka na Oddziale Zatruć, dla którego on warzył bardziej skomplikowane eliksiry.

Od tego czasu widywali się dość często. Udało im się zachować poprawne stosunki i ich relacje nigdy nie wyszły poza układy zawodowe. Czasami miał wrażenie, że Granger próbowała nawiązać jakąś nić przyjaźni, ale wszelkie takie próby natychmiast ucinał.

Czy teraz uda mu się zachowywać równie profesjonalnie? Czy też jego cholerny charakter da o sobie znać i zacznie na nią warczeć i…

– Skończyłeś już udawać, że pracujesz, czy jeszcze nie? – Drgnął gwałtownie, kiedy z głębokiego zamyślenia wyrwał go głos Griffina.

Griffin wziął sobie niewysoki stołek, postawił niedaleko Snape’a i usiadł wygodnie, podpierając się o stół. Jego jasne, przetykane na skroniach siwizną włosy zalśniły w świetle przepływającej kuli.

– Coś zgubiłeś? – odparł pytaniem Snape. – Jakoś nic tu nie widzę.

Griffin zaśmiał się i z cichym szurnięciem przesunął księgę, żeby móc lepiej oprzeć łokieć.

– Chciałem zostać i z tobą pogadać, ale stary Powell zaprosił mnie do swojego gabinetu na krótką rozmowę i muszę przyznać, że jestem zaskoczony.

– Pogadać? – powtórzył jak echo Snape.

Griffin wzruszył ramionami.

– Nieważne. Czemu nie chcesz zająć się tą dzierlatką? Widziałem ją parę razy, jest niczego sobie!

Snape chwilę wpatrywał się w twarz kolegi, jakby namyślał się nad odpowiedzią.

– Powiedzmy, że nie mam ochoty ożywiać przeszłości.

Griffin aż otworzył usta ze zdumienia.

– Coś między wami było?? Przecież…

– Jeszcze jeden kretyński komentarz i będziesz głęboko żałował, że tu wróciłeś – warknął Snape, przerywając mu.

Griffin odruchowo wyprostował się i zacisnął rękę na różdżce.

– Przepraszam, przepraszam…! Ale nie rozumiem. Przecież mówiłeś o przeszłości.

– Myśl, Griffin, myśl. To nie jest zabronione.

– Jeśli nie o to chodzi, to… masz na myśli… twoją… historię?

– Jak tak dalej pójdzie, uznam, że naprawdę możesz zastąpić Wilsona.

Snape wstał, zdjął okulary i zaczął sprzątać ze stołu. Zawsze zostawiał w pracowni idealny porządek, niezależnie od tego, czy ktokolwiek mógł to widzieć, czy nie.

– Zgodziłeś się? – rzucił przez ramię.

Griffin zaczął mu pomagać. Odesłał różdżką słój z oczami chrabąszcza i zgarnął ku sobie pióra memortka. Delikatny puch był bardzo przyjemny w dotyku.

– A co miałem zrobić? Wiesz doskonale, że Powell ma rację. Albo zajmie się nią jeden z nas, albo Powell leży. Słyszałem trochę o tej panience. Ponoć to najinteligentniejsza czarownica naszych czasów – Griffin udał, że nie zwrócił uwagi na pogardliwe prychnięcie Snape’a; wiedział już, że nie należy brać dosłownie jego różnych reakcji. – Tego idiotę Wilsona zjadłaby na obiad. Księcia Williama kopnęłaby w dupsko jeszcze pierwszego dnia za wywyższanie się…

– Ewentualnie jeszcze szybciej, gdyby wyraził się źle o skrzatach domowych – dorzucił cierpko Snape.

– Chodzi ci o jej WSZY, tak? – zachichotał Griffin. – Zaś przystojniaczek Sebastian natychmiast próbowałby ją poderwać. Nie sądzę, żeby jej się to spodobało.

Snape mruknął Evanesco i Tergeo, żeby wyczyścić kociołek, po czym włożył go między inne. Najmniejsze kociołki na samej górze zakołysały się, ale udało mu się je utrzymać.

– Wyświadcz mi przysługę – podniósł trochę głos, bo Griffin właśnie potrząsnął kubełkiem na chochle, łyżki i pipety, które zahurgotały głośno. – Zajmij ją tak, żeby nie miała okazji przyjść do mnie.

– Och, nie bój się – Griffin znów potrząsnął kubełkiem. – Zapytam ją, jak wyglądały lekcje z profesorem Snape’em.

Snape wyjął mu kubełek z ręki i odstawił na półkę.

– Jak skończyłeś się już bawić, to odłóż na miejsce księgę.

Sam przywołał etykiety, kałamarz i pióro i na pierwszej napisał 'Baza do maści pieprzowej’, po czym powielił ją zaklęciem.

Kiedy wszystkie fiolki były już opisane, a pracownia w idealnym porządku, Snape zgasił różdżką lśniące kule i zatrzymał wyciąg powietrza.

Obaj wyszli przed budynek, Griffin mruknął Colloportus i przeszklone drzwi ozdobione wymyślną kratą zamknęły się ze szczęknięciem. Jeszcze przez chwilę słychać było cichutkie podzwanianie szyby o powykrzywiane stare pręty.

– Nabierz sił przed jutrzejszym dniem – poradził Snape Griffinowi.

– Ty lepiej też. Coś mi mówi, że będziesz ich potrzebował.

Griffin uśmiechnął się szeroko, zaś Snape wykrzywił lekko usta i skinął głową.

– Do jutra – rzucił i deportował się do Spinner’s End. Zanim zniknął, zobaczył jeszcze, jak ten machnął mu ręką na pożegnanie.

 

 

Mitchelstown, Irlandia Południowa,

hrabstwo Cork, 19.00

 

Deszcz skończył padać już jakiś czas temu, ale w powietrzu wciąż wisiała lepka wilgoć. Opadała na wszystko powoli, niemal niezauważalnie, tłumiąc wszelkie odgłosy. Szum samochodów dochodzący z pobliskiej ulicy był ledwo słyszalny, zamilkły pogruchiwania i pohukiwania ptaków, zamarły w bezruchu drzewa. Świat spowity był w lodowatym kokonie, jakby jakaś niewidoczna pięść zacisnęła się nieubłaganie wokół wszystkiego dookoła.

Między drzewami porastającymi niewielki pagórek, koło skromnego domku stało dwóch mężczyzn. Obydwaj patrzyli na ciało kobiety leżące przed drzwiami wejściowymi – tym razem nie musieli wchodzić do domu, żeby przyglądać się ostatniemu stadium jej śmierci, co samo w sobie było plusem. Minusem natomiast był fakt, że zmarła w ciągu doby. To było zdecydowanie za szybko.

– Znikamy stąd – odezwał się wyższy, potężniej zbudowany blondyn.

– Może powinniśmy pozbyć się jej ciała – przystopował go drugi.

Tamten zawahał się, po czym wzruszył ramionami.

– Tam, gdzie leży, przez parę dni nikt nie powinien jej znaleźć.

Przez chwilę obaj patrzyli jeszcze w kierunku domu, po czym niższy poprawił szalik.

– Widzimy się za trzy godziny w laboratorium.

Jego kolega spojrzał na niego z zainteresowaniem.

– Dziś? Masz jakiś pomysł?

– Może. Nie wiem. Ale musimy spróbować. Pamiętaj, że Stary dał nam tylko tydzień na rozwiązanie tego problemu.

W tym momencie gdzieś blisko rozległo się przeciągłe, ponure wycie psa. Wyższy mężczyzna drgnął, zaskoczony.

– Do wieczora – powiedział pospiesznie, obrócił się na pięcie i zniknął z głośnym trzaskiem.

Pies zawył jeszcze raz i drugiego mężczyznę przeszedł mimowolny dreszcz.

– Idiotyzm – mruknął, próbując to zbagatelizować i deportował się czym prędzej.

.

Kilka godzin później obaj stali przy dużym, szerokim stole, na którym, na dwóch palnikach, stały dwa duże kociołki. W każdym z nich znajdowała się odrobina płynu. Z obu też unosiła się delikatna para, której wyraźnie unikali, pomimo gogli i masek na twarzy. Z lewej strony stał równy rząd buteleczek, słoików i niewielka mosiężna waga, zaś po środku leżał spory płócienny worek, w którym czasami coś się ruszało.

Niższy mężczyzna zamieszał ostrożnie w pierwszym kociołku, odłożył łyżkę na porcelanową podstawkę i sięgnął po inną, by zająć się drugim wywarem. Wyższy mężczyzna najwyraźniej nie znał się na warzeniu, ale mimo to stanowili całkiem niezły duet. Kiedy jego kolega bez słowa wyciągnął rękę, ten natychmiast podał mu miseczkę z proszkiem. Po chwili odebrał i odesłał zaklęciem do zlewu, podając równocześnie słoik z bardzo gęstym, zielonkawym płynem. Gdy niższy dodał pierwszą jego porcję do kociołków i wywary zaczęły wrzeć i pryskać, odsunął się, ale zamiast po prostu stać i przyglądać się, zaczął porządkować zużyte już składniki.

Kiedy warzenie dobiegło końca, niższy zgasił płomień i delikatnie zestawił oba kociołki.

– Harris, podaj czekoladę – rzucił cicho.

Obaj pokruszyli tabliczkę na małe kawałki i wsypali po połowie do kociołków. Niższy zaczął mieszać równocześnie w obu, zaś Harris ustawił na stole rząd tacek, rozsupłał węzełek w płóciennym worku i zaczął wyciągać z niego czekoladowe żaby. Żeby nie uciekły, rzucał na nie Drętwotę, po czym kładł po jednej na tackę.

– Gotowe, Peter – powiedział półgłosem.

– Podziel tacki na pół i daj mi pierwszą połowę.

Harris natychmiast odstawił na bok wagę i podsunął pierwsze sześć żab. Peter nabrał bardzo gęstą czekoladę i starannie nalał grubą warstwę na pierwszą żabę. Czekolada wygładziła się niespodziewanie szybko. Zrobił to samo z pozostałymi i obaj przyjrzeli się im badawczo.

– Poczekajmy, aż zastygnie – mruknął w końcu Harris. – Wyglądają całkiem ładnie. Poza tym, nawet jak ludzie zauważą, że nie są idealne, nie domyślą się, że coś jest z nimi nie tak. A jak zjedzą choćby jedną…

Peter potaknął, jakby nadal nie do końca przekonany, rzucił Evanesco na pierwszy kociołek i przysunął sobie drugi.

– Miejmy nadzieję. Daj mi następne. I tylko pilnuj, żeby się nie pomieszały, drugi eliksir jest dwa razy silniejszy.

Drugiego eliksiru wystarczyło tylko na pięć żab, więc szóstą Peter schował do kieszeni i zaczęli sprzątać. Włożył ją trochę krzywo, zaledwie na sam brzeg i gdy zrobił kilka kroków, żaba wysunęła się i upadła na podłogę. Żaden z nich nie zwrócił na to uwagi; Harris właśnie przesuwał tacki po stole, zaś Peter zaczął czyścić kociołki, łyżki oraz podstawki i szuranie i szum wody stłumiły ciche plaśnięcie.

Kiedy wszystko było pomyte, Peter zajął się składnikami do eliksiru. Pamiętał doskonale, gdzie stały i teraz odkładał je na miejsce, starając się ustawić je dokładnie w tej samej pozycji. Harris spakował papierki po czekoladzie, słój z bazą do eliksiru i jak najciszej wsunął oba kociołki na wierzch takich samych.

W tym czasie zaklęcie Drętwoty zaczęło słabnąć. Pierwsza żaba poruszyła się, wpierw niepewnie, potem trochę mocniej, jakby chciała spróbować, na co ją stać, zamarła na chwilę, po czym dała długiego susa i zeskoczyła ze stołu na podłogę. Odskoczyła za szeroką nogę od stołka i znieruchomiała, jakby zmęczona wysiłkiem.

Harris podszedł do stołu i jego wzrok padł na puste miejsce po żabie.

– Cholerny świat – zaklął pod nosem i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu uciekinierki.

– Co się stało?? – Peter zamarł z mokrą łyżką w ręku.

Stół był pusty, więc Harris zerknął na podłogę i w połowie drogi między stołem i zlewem dostrzegł żabę.

– Nic, jedna próbowała nawiać, ale już ją mam.

– Umyj natychmiast ręce!! – syknął Peter. – Mówiłem ci, że rękawiczki zdejmuje się, wychodząc!

Harris czym prędzej rzucił się do zlewu i zaczął zaciekle szorować obie ręce.

Potem schowali żaby do dwóch różnych woreczków, Peter oznaczył je i podeszli aż do drzwi.

– Wszystko wygląda idealnie – szepnął Harris.

Narzucili na siebie kameleona i zachowując ostrożność, zeszli na parter. Harris delikatnie nacisnął zwykłą klamkę, bezgłośnie otworzył drzwi i szybko wyszli na dwór.

– Tylko rąbnij je zaklęciem, żeby nie ruszały się u mugoli. Ja jutro rano idę do Starego, a potem będziemy ich obserwować – Peter podał koledze worek z żabami.

Machnęli sobie na pożegnanie i aportowali się bez mała równocześnie.

 

 

RozdziałyStan Krytyczny Rozdział 2 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Ten post ma 9 komentarzy

Dodaj komentarz