Stan Krytyczny Rozdział 2

Zarówno wczorajszy, jak i dzisiejszy dzień w Klinice były wyjątkowo męczące, ale po powrocie do domu zrobiła sobie mocną kawę i usiadła do stołu obiadowego zawalonego księgami, zwojami pergaminów, plikami notatek zrobionych na pergaminie i w mugolskich zeszytach.

Robiła tak już od początku zeszłego tygodnia – od chwili, kiedy dowiedziała się, że będzie kontrolować Pracownię Eliksirów Powella, w której zatrudniony był Severus Snape. Zdawała sobie sprawę, że jej były profesor będzie próbował poddać w wątpliwość jej kwalifikacje i obiecała sobie gorąco, że nie da mu ku temu żadnego powodu.

Jakąś godzinę później zwinęła długi na osiem stóp rulon pergaminu i zaczęła sprzątać. Część książek odesłała do biblioteczki, ale większość z nich po prostu ułożyła w ładną kupkę na stole przy oknie i przysunęła do niej kałamarze i pióra.

Nie miała żadnych powodów, dla których miałaby je wszystkie chować. Od lat mieszkała sama w domu swoich rodziców, a nieliczni goście, jacy do niej przychodzili, należeli do czarodziejskiego świata. Poza tym od chwili, kiedy zaczęła pracować w Św. Mungu, miała bardzo mało czasu dla siebie. Zazwyczaj wracała późno, robiła sobie jakąś skromną kolację, albo po prostu ze szklanką herbaty siadała przed telewizorem i, tak jak to robiła kiedyś ze swoimi rodzicami, oglądała mugolskie wiadomości, po czym kąpała się i szła spać. W soboty, jeśli nie pracowała, robiła zakupy, sprzątała i gotowała, zaś w niedziele robiła sobie mocną, słodką herbatę i siadała na kanapie z dobrą książką. Kiedy była mała, spędzała w ten sposób z mamą każdy niedzielny poranek. Przez jakiś czas czytała skulona u jej boku, a kiedy skończyła swoją książeczkę, biegła do kuchni po świeże bułeczki drożdżowe i podjadała je, zaś mama czytała jej na głos. Do dziś pamiętała chrupiącą złocistą skórkę, cudowny smak maślanego ciasta, które aż rozpływało się w ustach i mocny aromat drożdży mieszający się z ciepłą konfiturą ze śliwek, której często było tak dużo, że aż kapała na talerzyk.

Dziś było zdecydowanie za późno na oglądanie wiadomości, więc Hermiona poszła do swojego pokoju i otworzyła szafę. Nie miała za wiele eleganckich ubrań; w Klinice nosiła specjalne zielono-żółte szaty dla Uzdrowicieli, w domu i idąc do znajomych, lubiła nosić mugolskie dżinsy, podkoszulki i swetry, a za czasów studiów na Czarodziejskiej Wyższej Szkole Leczniczej miała niezbyt wyszukane szkolne szaty. Ale od kiedy zaangażowała się w pomoc Ministerstwu, wybrała się do Madame Malkin i kupiła kilka bardziej odpowiednich strojów.

Na jutrzejszy dzień zapowiadali standardowo deszcz, wiatr i tylko 15 stopni, więc po krótkim wahaniu wybrała czarną, wąską spódnicę za kolano z niewielkim rozcięciem z przodu, czarny żakiet z kieszonką na różdżkę oraz białą koszulę ze stójką. Wyciągając z szafki czarne buty na obcasie, uśmiechnęła się pod nosem – to była wspaniała okazja, żeby je założyć. W Klinice nosiła coś na podobieństwo kapci na cienkiej, gumowej podeszwie, zaś do dżinsów zakładała trampki.

Po prysznicu położyła się spać, ale długo nie mogła zasnąć. Wpatrywała się w sufit, po którym pełgały cienie rzucane przez poruszane wiatrem gałęzie drzew rosnących niedaleko domu i planowała swoją jutrzejszą wizytację. Po chwili zorientowała się, że zaczęła wyobrażać sobie swoje spotkanie z profesorem Snape’em i ich pierwszą kłótnię.

Kiedy po pierwszej w nocy przyjechała śmieciarka, Hermiona nadal snuła rozmaite scenariusze, ale w zadziwiający sposób monotonny łomot opróżnianych kubłów na śmieci ją uśpił i zapadła w nerwowy sen.

 

 

Wtorek, 15 kwietnia

Ministerstwo Magii / Pracownia Eliksirów Powella, Londyn

 

Następnego dnia wstała wcześniej niż zawsze. Zjadła jajka na bekonie, zrobiła sobie dyskretny makijaż i upięła włosy w elegancki kok. Przed samym wyjściem spryskała się lekkimi perfumami, sięgnęła po proszek Fiuu i sypnęła odrobinę do kominka.

– Ministerstwo Magii – powiedziała wyraźnie, wskakując w zielone płomienie.

Przez parę sekund setki rusztów migały jej przed oczami i nagle wszystko zwolniło i zobaczyła ten, którym wychodziło się w Atrium. Wyskoczyła i energicznym krokiem ruszyła w kierunku wind. Obcasy postukiwały delikatnie i to, prócz makijażu i szykownego stroju, sprawiło, że dziewczyna odruchowo wyprostowała się, uniosła głowę i szła eleganckim krokiem, patrząc przed siebie.

Wjechała na Poziom Drugi i poszła prosto do gabinetu Oktawii Banks, szefowej Wydziału Regulacji i Autoryzacji w Departamencie Edukacji, któremu pomagała w ramach wolnego czasu.

Oktawia siedziała już przy swoim biurku, pijąc kawę, której aromat rozszedł się po całym pomieszczeniu, i przeglądała jakiś dokument. Była to starsza czarownica, o surowym wyrazie twarzy, ubrana zawsze w ciemnozielone szaty. Płomiennorude włosy splotła w długi warkocz i upięła w formie koka. Na widok Hermiony odłożyła pergamin na bok, przyłożyła na sekundę do ust batystową, koronkową chusteczkę i wstała, żeby się przywitać.

– Witaj, moja droga. Jak się czujesz? – zagadnęła, poklepując Hermionę po ramieniu.

– Wspaniale, pani Banks. Mam nadzieję, że pani również? – Hermiona uśmiechnęła się i na jej skinięcie głową dorzuciła:

– Jak ma się Psiółek? Ten nieustanny deszcz nie odstrasza go od włóczenia się po całej okolicy?

Psiółek był ukochanym kugucharem Oktawii. W przeświadczeniu sprzedawcy miał być kotką, więc czarownica wybrała imię Pszczółka, z uwagi na pomarańczowo-czarne pręgi i dopiero po paru miesiącach Hermiona, zanosząc jej jakieś dokumenty, przez przypadek wyprowadziła ją z błędu, mówiąc „och, jaki wspaniały kocur”! W ten sposób Pszczółka stała się Pszczółkiem i wreszcie skończyła jako Psiółek.

– Absolutnie nie. Wraca cały przemoczony i wyleguje się przed kominkiem – zaśmiała się Oktawia.

To były bardzo nieliczne chwile, kiedy starsza czarownica się uśmiechała. Teraz też natychmiast spoważniała i wskazała Hermionie krzesło obok biurka.

– Siadaj. Zanim wybierzesz się do Pracowni Powella, muszę ci przedstawić regulamin – przywołała spięty, cienki plik pergaminów i położyła bokiem, żeby obie mogły go widzieć.

Hermiona doskonale znała całą procedurę kontroli oraz wszystkie reguły postępowania, włączając w to kodeks etyczny, ale wiedziała równie dobrze, że musiała zostać z nimi oficjalnie zapoznana i na koniec będzie musiała podpisać oświadczenie, że wszystko jest dla niej jasne i zobowiązuje się ich przestrzegać. Było to potrzebne w razie ewentualnej procedury dyscyplinarnej.

Słuchała jednak uważnie wszystkich wyjaśnień, nie okazując zniecierpliwienia. Oktawia pokazywała jej odpowiednie paragrafy i Hermiona mimowolnie czytała niektóre z nich.

– Czy wszystko jest dla ciebie jasne, Hermiono? – spytała na koniec starsza czarownica.

– Oczywiście, pani Banks. I w razie czego będę panią o wszystkim informować! – Hermiona uśmiechnęła się uspokajająco i złożyła staranny podpis na dole szóstej strony.

– Uważaj szczególnie na Powella i Snape’a – Oktawia pochyliła się w jej stronę i spojrzała na nią o wiele cieplej i z wyraźnym zafrasowaniem. – Znam Leoncjusza i wiem, że będzie próbował cię w jakiś sposób omamić. Nie zgadzaj się na żadne kolacyjki, żeby uczcić jakiś udany eksperyment, nawet jeśli mają w niej wziąć udział wszyscy pracownicy. Nie przyjmuj nawet najmniejszych drobiazgów… Wiesz, że kiedyś ten szczwany lis proponował mi kocią karmę nasyconą nowym eliksirem na czyszczenie zębów, którą PONOĆ wtedy opracowywali i niby to potrzebowali opinii właścicieli?

– Obiecuję bardzo uważać na Powella, pani Banks. A co do profesora Snape’a… – dziewczyna parsknęła śmiechem. – Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że próbuje mnie oczarować. Przekląć – owszem, ale nie oczarować!

Do gabinetu wleciał ministerialny liścik i wylądował na biurku tuż przed Oktawią, co obie kobiety uznały za sygnał do zakończenia spotkania. Hermiona ukłoniła się grzecznie i wyszła do korytarza.

Czas wziąć byka za rogi – pomyślała i poszła do złotych wind.

Aportowała się na Krętej, ulicy równoległej do Pokątnej, tuż przed samą Pracownią. Na szczęście nie padało, więc mogła sobie pozwolić na krótki rzut oka na budynek. Był może niezbyt okazały, ale za to bardzo długi. Trochę zniszczona na parterze cegła na pierwszym piętrze była w lepszym stanie. Każde duże okno zabezpieczone było kratą, która wyglądała na ozdobną, ale tak naprawdę miała chronić przed dostępem do środka. Budynek był otoczony zaklęciem antydeportacyjnym, Cave Inimicum, Silencio, Protego Horribilis i Fianto Duri.

Dla próby popchnęła duże, wahadłowe drzwi z kolorowym witrażem i identyczną co w oknach, ozdobną kratą, ale te, zgodnie z jej oczekiwaniami, ani drgnęły.

– Alohomora – mruknęła i usłyszała szczęknięcie zamka.

Drzwi zaskrzypiały, gdy weszła do małego przedsionka, w którym znajdowała się Recepcja. W okienku natychmiast pojawiła się młoda dziewczyna ubrana w czarny strój z szarym logo Pracowni. Hermiona rozpoznała różdżkę na tle wagi. Bardzo jej się podobało – było równocześnie skromne jak i pełne stylu i gracji.

– Dzień dobry, Hermiona Granger z… Ministerstwa Magii – przedstawiła się dziewczynie i pokazała oficjalną, imienną kartę z Ministerstwa. – Przychodzę na kontrolę.

Dziewczyna odpowiedziała grzecznie „dzień dobry”, zamknęła Colloportusem drzwi wejściowe i wziąwszy kartę, zaczęła sprawdzać stopień autoryzacji. Następnie podała jej malusieńką fiolkę z przezroczystym eliksirem.

– Proszę wypić, a następnie wypełnić przepustkę, którą pani wystawię.

Hermiona bez wahania wypiła malutki łyk Veritaserum i napisała swoje imię, nazwisko, nazwę Departamentu, z ramienia którego została oddelegowana na kontrolę, oraz swój stopień zaszeregowania jako pracownika cywilnego.

Dopiero po skontrolowaniu danych z przepustki z tymi, które były na recepcji, młodziutka czarownica uśmiechnęła się do Hermiony.

– Miło mi panią poznać, pani Granger. Nazywam się Monica i przez cały okres pani pobytu z przyjemnością służę pomocą. Jeśli tylko będzie pani czegoś potrzebowała, proszę nie wahać się mi o tym powiedzieć – dziewczyna otworzyła różdżką bramę z kraty od podłogi do sufitu, którą przechodziło się do budynku, i wyczarowała Patronusa – olbrzymią, świetlistą ważkę. – Poinformowałam pana Powella, zaraz po panią przyjdzie. Proszę spocząć.

Hermiona przeszła przez bramę, usiadła na wygodnej kanapie i zaczęła się rozglądać. Była pod wrażeniem. Młodziutka czarownica, którą z początku wzięła za jakąś stażystkę, musiała być pełnoprawnym pracownikiem Pracowni. Wyczarowanie cielesnego Patronusa, do tego z taką oszałamiającą łatwością, było nie lada osiągnięciem i Hermiona przypuszczała, że na palcach jednej ręki można było policzyć osoby w jej wieku, które to potrafiły. Z pewnością nie mogłaby tego zrobić każda ze stażystek, których pełno było w różnych czarodziejskich placówkach.

Przyjrzała się jasnoszarej kamiennej podłodze, która spełniała jedno z podstawowych wymagań bezpieczeństwa laboratoriów (żadnych drewnianych klepek, żadnych, tak modnych ostatnio, wyciszających dywanów czy ozdobnych żelaznych dodatków), poczuła na policzkach delikatny, nieustanny powiew powietrza (obowiązkowy wywiew) i zaczęła przyglądać się drzwiom. Wszystkie były wahadłowe (kolejne wymaganie, pozwalające na poruszanie się po całej placówce nawet z zajętymi obiema rękoma).

Zanim zaczęła wypatrywać innych szczegółów, zza zakrętu wyszedł do niej Leoncjusz Powell. Poznała go natychmiast po wygolonej głowie, okrągłej, nadal rumianej twarzy i szarych, niezwykle jasnych oczach. Swoją drogą nigdy jej się takie nie podobały, przypominały jej Malfoya.

– Panna Granger! – zawołał na jej widok i podszedł do niej, wyciągając ręce.

– Dzień dobry, panie Powell.

– Bardzo się cieszę, mogąc panią powitać w mojej Pracowni – ujął jej dłoń i ucałował szarmancko, po czym cofnął się o krok i wskazał jej korytarz. – Proszę, tędy, przejdźmy do mojego gabinetu, zanim przedstawię pani mój zespół. Pani pozwoli, że poprowadzę.

Na całe szczęście rozmowa nie trwała za długo i głównie mówił Powell, więc udało się jej nie wygłupić po wypiciu Veritaserum, a trochę się tego bała. Powell zaprezentował jej historię Pracowni, dotychczasowe większe dokonania, zaproponował przejrzenie stanu finansowego, który, jak podkreślił, pozwala na inwestycje związane z wymogami piątej Kropli i zaofiarował się oprowadzić ją po całym budynku i przedstawić pracowników.

– Bardzo panu dziękuję, panie Powell, to istotnie doskonały pomysł – odpowiedziała grzecznie Hermiona. – Czy na dzisiejsze popołudnie mogłabym pana prosić o dokładną listę dostawców do roku wstecz, poświadczenia odbioru dostaw, faktury, powiedzmy… z ostatnich sześciu miesięcy i listę odbiorców?

– Dokładnie tego się spodziewałem, panno Granger – Powell sięgnął po stos katalogów piętrzących się na długim stole. – To są dokumenty, które musiałem przedstawić w pierwszym etapie procedury. Tu ma pani dane za cały ostatni rok. W szafach mam gotowe poprzednie lata, jeśli pani sobie życzy. Są tam również kopie wszystkich kontraktów. Z tym, że prosiłbym o przeglądanie ich albo w moim gabinecie, albo w sali narad.

– Naturalnie.

Hermiona nie sądziła, że może go złapać na jakichś przekrętach, chciała po prostu móc porównać te dane z przechowywanymi składnikami i gotowymi eliksirami.

Przeszli na pierwsze piętro, gdzie po obu stronach wąskiego korytarza ciągnęły się rzędy wahadłowych drzwi. Po lewej stronie każdych wisiała tabliczka z numerem pracowni i stopniem eliksirów, które mogły być tam warzone.

Wchodząc do każdej z nich, Hermiona odruchowo omiatała całe pomieszczenie bacznym spojrzeniem i dopiero potem skupiała się na tym, co mówił do niej Powell. Co prawda zaczęli wizytę od pracowni eliksirów pierwszego stopnia i doprawdy, nie spodziewała się tam zastać Severusa Snape’a, ale przecież było możliwe, że przyszedł pomóc któremuś z kolegów, albo szukał tu brakującego w jego pracowni składnika, albo…

W trzeciej pracowało dwóch mężczyzn, ale Powell ograniczył się tylko do krótkiej prezentacji, więc z pewnością żaden z nich nie miał być jej przydzielony. Na widok drugiego z nich, o podkręconym wąsie i rudych, przylizanych włosach, który mówił tak trochę ą, ę, zaciskając usta w ciup, Hermiona odczuła krótkotrwałą ulgę. William Hamilton-Temple-Blackwood zdecydowanie był kimś, kogo zamierzała omijać szerokim łukiem.

W kolejnej pracował chłopak mniej więcej w jej wieku. Obdarzył ją długim, pociągłym spojrzeniem, popatrzył głęboko w oczy i ucałował jej rękę. Hermionie zrobiło się jakoś miękko i gorąco zarazem. Próbowała słuchać Powella i przyglądać się pomieszczeniu, ale przez cały czas czuła na sobie jego wzrok. Gdy wychodziła, skupiła się na myśleniu o pozostałych pracownikach i udało jej się nie spojrzeć na Kelly’ego.

Ledwo zarejestrowała istnienie kolejnych dwóch pracowni po drugiej stronie korytarza. Z tabliczek wynikało, że służyły do warzenia eliksirów czwartego stopnia i serce Hermiony zaczęło walić głucho.

Zostały jeszcze dwie. Za chwilę się okaże. Rozluźnij się, idiotko! On natychmiast zobaczy, że się… boisz!

Powell powiedział coś, co uznał za zabawne, ale do Hermiony dotarło tylko to, że się śmieje. Nabrała więc głęboko powietrza i zawtórowała mu, przy okazji dyskretnie ocierając o żakiet wilgotne, zimne dłonie.

– Alohomora – mruknął Powell przed kolejnymi drzwiami i pchnął je mocno, przytrzymując jedno skrzydło dla niej.

Gdy weszła, natychmiast zobaczyła dwóch mężczyzn oglądających pod światło zawartość słoja i jej serce zamarło na chwilę, po czym ruszyło galopem. Jeden z nich miał krótkie blond włosy, drugi z nich czarne. Długie czarne włosy, zebrane w ciasny kucyk sięgający łopatek. Nie musiała się wysilać, żeby oczyma wyobraźni zobaczyć równie czarne, obsydianowe oczy i poważną, pociągłą twarz. Pamiętała czasy, gdy te oczy ciskały błyskawice, a wąskie usta uśmiechały się szyderczo, ale pamiętała również, jak ta twarz wykrzywiona była w wyrazie bólu, porażki i zarazem desperackiej próby zatrzymania życia choćby jeszcze na kilka sekund. Ile razy budziła się w nocy, widząc krew ściekającą po jego szyi i powoli gasnące oczy kogoś pogodzonego ze śmiercią.

Nie panikuj, kobieto! Przecież tyle razy już rozmawialiście ze sobą i zawsze zachowywał się poprawnie! Dziś też z pewnością cię nie zje! I zawsze możesz poprosić o zmianę prowadzącego!

Przełknęła z trudem ślinę i ledwo usłyszała Powella, który odchrząknął i odezwał się:

– Chase, Severusie, chciałbym wam na chwilę przerwać.

Blondyn obrócił się do nich z lekkim uśmiechem na ustach. Ironicznym? W jego ciemnoszarych oczach tańczyły jakieś iskierki. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat, może nawet więcej.

Snape odwrócił się bardzo powoli i popatrzył na nią uważnie. Szybko odwróciła wzrok i skupiła się na Powellu.

– Panno Granger, Chase Griffin należy do moich najlepszych pracowników. Ma niebywałą wiedzę, zarówno o eliksirach, jak i o laboratorium, będzie więc doskonałym reprezentantem. Proszę zwracać się do niego ze wszystkimi sprawami, które nie dotyczą procesu warzenia.

Griffin podał jej rękę, cały czas z tym dziwnym uśmieszkiem, zaś Hermiona postarała się uścisnąć ją mocno. Nagła ulga, która ją zalała, sprawiła, że nogi bez mała sie pod nią ugięły.

– M-miło mi – jej głos brzmiał prawie zupełnie normalnie.

Powell wskazał Snape’a i już chciał coś powiedzieć, kiedy ten nagle się odezwał.

– Panno Granger – skinął krótko głową.

– Severusa doskonale pani zna, więc…

– Więc jakakolwiek prezentacja nie jest potrzebna – uciął twardo Snape.

Na kilka sekund zapadła pełna napięcia cisza i dopiero po chwili dotarło do Hermiony, że powinna coś powiedzieć. Co? Była tak rozluźniona, że z trudem przyszło jej się skupić.

– Ach tak, znamy się całkiem dobrze – uśmiechnęła się do Powella.

– Nie będę wam przeszkadzał – Snape odstawił na stół słój, który cały czas trzymał w ręku, i cofnął się odrobinę. – Życzę owocnej inspekcji, panno Granger. Griffin, jakbyś mnie szukał w sprawie Kamienia Księżycowego, to jestem obok.

Po czym skłonił im się, jeszcze raz obrzucił Hermionę krótkim spojrzeniem i wyszedł. Słysząc szczęk zamykanych drzwi, dziewczyna była niemal pewna, że będzie to jedna z poprzednich pracowni, choć nie umiała powiedzieć, skąd mógłby wiedzieć, które już wizytowała.

Powell uśmiechnął się szeroko i zatarł ręce.

– Doskonale! Więc nie będę wam przeszkadzał. W razie czego jestem do pani usług, panno Granger – skłonił się Hermionie i wyszedł, zostawiając ich samych.

Oboje popatrzyli po sobie i Hermiona uśmiechnęła się.

– Panie Griffin, mam do pana parę pytań…

– Chase wystarczy – przerwał jej mężczyzna. – Nie będziemy sobie strzępić języków na tytułach. To zostawię niektórym moim kolegom. Poza tym tak będzie się nam łatwiej pracowało. Ja też będę miał do ciebie parę pytań, ale moje mogą zaczekać.

– Odnośnie do czego? – zainteresowała się Hermiona, siadając na stołku, który jej wskazał.

– Ja również jestem mugolskiego pochodzenia – zaśmiał się Chase. – I słyszałem, że ty też urodziłaś się w Londynie…

Zwiedzanie laboratorium tego dnia skończyło się na przedostatniej pracowni, ku jej niewypowiedzianej uldze.

 

Snape sprzątnął wszystkie ingrediencje. Czyścił właśnie w kamiennym zlewie deseczkę i srebrny nóż, kiedy do pracowni wszedł Griffin. Zamknął za sobą drzwi, usiadł wygodnie na stołku i w teatralny sposób otarł czoło rękawem.

– Jak minął dzień? – spytał z uśmiechem.

Snape wytarł starannie nóż i wrócił do stołu.

– Podejrzewam, że lepiej niż tobie.

Griffin wybuchnął śmiechem i pokręcił głową.

– Nie sądzę. Poza faktem, że jestem do tyłu z Eliksirem Spokoju, było świetnie. Naprawdę! Ona jest genialna! Nie tylko zna się na różnych eliksirach, ale i doskonale zna wszystkie przepisy, włączając w to rozmaite kruczki prawne!

Snape dokładnie tego się spodziewał. Był pewien, że przez ostatni tydzień Granger nauczyła się na pamięć ze trzydziestu ksiąg, przejrzała wszystkie swoje notatki, rozpytała dookoła o to, co pozostało niejasne i dziś mogłaby zdawać egzamin na Mistrza Eliksirów.

– Jak widzę, byłeś tak zafascynowany panną Granger, że przestałeś się przejmować tym, że Kamień Księżycowy nie bardzo świeci.

– Jestem już odrobinę za stary, choć nie przeczę, że w takim stroju wygląda zdecydowanie lepiej niż w wiszących na niej szatach Uzdrowicieli.

Z tym Snape musiał się zgodzić. Kiedy Hermiona Granger nie garbiła się pod ciężarem torby z książkami, nie nosiła żałosnych mugolskich spodni czy za dużej, zupełnie nietwarzowej szaty Uzdrowicieli, ale podkreślające figurę ubranie, wyglądała bardzo… kobieco.

– Co robiliście? – zainteresował się i odstawił deseczkę na specjalny stojak, żeby ociekła.

– Hermiona chciała sprawdzić…

– Hermiona??? – przerwał mu Snape. – Nie sądziłem, że tak szybko się… zaprzyjaźnicie.

– Oszczędź sobie – przystopował go Griffin. – Gdyby to był ktokolwiek inny, nie zwróciłbyś uwagi, że jesteśmy po imieniu.

Snape wzruszył ramionami.

– No więc co HERMIONA chciała sprawdzić?

Podczas gdy Griffin w wielkim skrócie opowiedział, jak wyglądał dzisiejszy dzień, Snape skończył porządkowanie. Chciał zapytać o reakcję Powella, ale gdy usiadł obok, Griffin zaoponował:

– Muszę już lecieć. Umieram z głodu – wstał i wsunął stołek pod stół. – Nie jadłem obiadu i teraz aż mnie skręca. A na twojej jednej czekoladowej żabie długo nie pociągnę.

Snape uniósł pytająco brew, więc Griffin machnął ręką w kierunku ostatniej pracowni.

– Znalazłem ją schowaną na stołku pod stołem. Swoją drogą, masz szczęście, że nie poszliśmy do ósemki, bo za żarcie w pracowni zabiłaby nas na miejscu.

– Pracowałem cały dzień tutaj – zaprzeczył Snape, wstając. – Poza tym wiesz, że nie lubię słodyczy.

Griffin spojrzał na niego trochę zaskoczony.

– Tak? Sądziłem, że to ty. I że zrobiłeś to specjalnie, żeby sprowokować Hermionę, ale widzę, że któryś z tych trzech bałwanów robi ci konkurencję.

Snape zgasił świetliste kule, zatrzymał wywiew powietrza i obaj wyszli z pracowni.

– Dziwne. Żadnemu z tych bałwanów nie wolno tam samemu wchodzić – powiedział, gdy schodzili na dół.

– Nie posądzam Leoncjusza, żeby był tak karygodnie lekkomyślny, zwłaszcza że rozpoczął się właśnie drugi etap tej jego świętej procedury. W każdym razie żaba była świetna – odparł Griffin i zaczął szeptać inkantację otwierającą bramę z ozdobnej kraty, którą wychodzili z Pracowni.

 

 

Środa, 16 kwietnia,

Mieszkanie Hermiony, wieczór

 

Wychodząc z Pracowni, Hermiona wstąpiła do Kliniki, żeby sprawdzić, czy jej nie potrzebują. Na jej Oddziale było wyjątkowo spokojnie, więc wróciła do domu i zakopała się w notatkach, które zrobiła dziś rano. Co prawda w planach miała warzenie eliksiru uspokajającego z Chase’em, ale ten nie czuł się zbyt dobrze i poprosił ją o zmianę planów.

Niemożliwe, żeby bał się warzyć cokolwiek w moim towarzystwie. To musiała być prawda. W każdym razie, co się odwlecze, to nie uciecze, zrobimy to jutro. Ups, w piątek!

Hermiona uśmiechnęła się lekko na myśl o wolnym czwartku. Z początku chciała co prawda pójść na inspekcję do Pracowni, ale przyszło jej do głowy, że warto skorzystać z okazji i powtórzyć przepis na eliksir. I przeanalizować zebrane dziś dane.

W każdym razie była pewna, że Chase nie udawał. Kiedy weszła do pracowni, w której wczoraj spędzili cały dzień, siedział lekko zgarbiony i podtrzymywał sobie głowę, zaś kiedy przyszła się pożegnać i umówić na piątek, krzywił się nawet przy mówieniu. Najprawdopodobniej cokolwiek wziął, eliksir czy smocze łuski, nie pomogło.

Pod warunkiem, że cokolwiek wziął. Nie wiedzieć czemu, faceci uważają, że ból sam im przejdzie. Cóż, nigdy nie mieli porządnego okresu – jakby mieli jeden palący skurcz promieniujący aż na krzyż i do tego odpadałby im łeb, wypiliby pięć fiolek na raz!

Swoją drogą, była bardzo zadowolona z faktu, że będzie pracować właśnie z nim. Prócz oczywistego powodu, czyli niespotykania za często Severusa Snape’a, bardzo dobrze jej się z Chase’em rozmawiało. Być może wynikało to z ich mugolskiego pochodzenia, a może po prostu Chase miał doświadczenie w tego typu relacjach i wiedział, jak zachować się w stosunku do niej?

Przejrzała listę ingrediencji zamawianych u poszczególnych dostawców i zakreśliła na czerwono wszystkie wchodzące do klasy A i B. Drakońskie zasady przyjmowania dostaw, przechowywania i używania tych składników pozwalały na dokładne prześledzenie, kto, kiedy, ile i do czego ich używał. Nic dziwnego, stosowane były tylko do eliksirów IV i V klasy, których przepisy w Hogwarcie można było znaleźć tylko w Dziale Ksiąg Zakazanych, i w ramach inspekcji Hermiona musiała wybrać sobie kilka z nich i skontrolować.

Koło dwudziestej zrobiła sobie przerwę na wieczorne wiadomości, zrobiła grzanki i omlet, do którego dołożyła łososia, pomidora i szczypiorek i wróciła do pracy.

 

 

Czwartek, 17 kwietnia, rano

Pracownia Eliksirów Powella

 

Snape pchnął drzwi do pracowni numer 7, w której na ogół pracował Griffin, ale w środku było niemal zupełnie ciemno. Grube okiennice były zamknięte i tylko gdzieniegdzie z boku i od góry wdzierały się cieniutkie smugi światła, w których widać było drobiny kurzu tańczące wolno na wszystkie strony. Wyraźny znak, że nawet wywiew powietrza nie był uruchomiony.

Snape zmarszczył brwi, zastanawiając się, co też mogło się stać, że Griffin nie zjawił się w pracy. Przez chwilę rozważał pomysł spytania o to Powella, ale nie zamierzał psuć sobie dnia spotkaniem z nim, więc w końcu wrócił do swojej pracowni i zajął się przygotowywaniem ingrediencji do Wywaru Żywej Śmierci, zamówionego przez Klinikę na jutro rano.

Odmierzył w zlewce wodę i wlał do kociołka, zapalił płomień i natychmiast go wyregulował. Potem ustawił słój z korzeniem asfodelusa, korzenie waleriany, buteleczkę z fasolkami Sopophorusa, płaski słoiczek zawierający mózg Leniwca oraz dużą zlewkę z nalewką z piołunu.

Może dziś nadal źle się czuje? Wczoraj wieczorem wyglądał naprawdę kiepsko, pomyślał, przesuwając w prawo i w lewo po deseczce srebrnym sztyletem.

Przypomniały mu się dwa ostatnie lata w Hogwarcie, kiedy uczył jeszcze eliksirów. Niektórzy uczniowie wymigiwali się od różnych lekcji, biorąc słodycze produkowane przez durnych Weasleyów, ale nikt nie odważył się zrobić tego na eliksirach. Choć z pewnością nie protestowałby, gdyby zrobił to na przykład Longbottom…

Chwilę jeszcze przypominał sobie niektóre z jego bardziej spektakularnych katastrof, po czym otrząsnął się.

Miał warzyć eliksir.

Griffin nawet się nie odezwał.

Zaczął ścierać na proszek korzeń asfodelusa, ale nie mógł się skupić. Uwarzysz ten eliksir w godzinę. Masz jeszcze czas.

Zgasił ogień pod kociołkiem i zapieczętowawszy pracownię, zszedł szybko na parter, do gabinetu Powella.

– Severusie, dobrze, że cię widzę – powiedział natychmiast starszy czarodziej, odkładając na bok pióro.

Snape stanął tuż przy drzwiach i skinął na powitanie.

– Z jakiegoś konkretnego powodu?

– Nic specjalnego – zbagatelizował Powell. – Chase przesłał mi dziś sowę, że bierze wolny dzień, bo źle się czuje.

Snape spoglądał na niego, trawiąc wiadomość. Chase musiał naprawdę źle się czuć, jeśli wziął wolne na cały dzień. Zazwyczaj wypijał w domu wszystkie eliksiry, które mu wpadły w ręce i kiedy tylko poczuł się lepiej, przychodził do pracy. Spóźniony, bo spóźniony, ale jednak.

– A ty po co do mnie przyszedłeś? Potrzebujesz czegoś? – wyrwał go z zamyślenia głos Powella.

– Chciałem tylko ci powiedzieć, że skończę Wywar Żywej Śmierci przed południem.

Powell obdarzył go zadowolonym spojrzeniem i rozparł się wygodnie w fotelu, który zaskrzypiał alarmująco.

– Doskonale, jak zawsze! Bardzo ci dziękuję, Severusie.

Snape kiwnął głową i wyszedł.

Wyglądało na to, że tym razem Griffinowi zabrakło niektórych eliksirów. A teraz idź i weź się do roboty.

.

Salford Royal Hospital, Manchester

Anglia, około południa

 

Karetka wjechała na podjazd przed wejściem na Ostry Dyżur, zahamowała z piskiem opon i natychmiast drzwi z tyłu otworzyły się i wyskoczyło z niej dwóch sanitariuszy. Jeden z nich zaczął zsuwać nosze z przypiętym do nich pacjentem, drugi skoczył po wózek i natychmiast wrócił.

– Już!

Z głośnym szurnięciem pociągnęli nosze po szynach, zatrzasnęły się blokady i obaj ruszyli pospiesznie do środka. Doktor Harper właśnie do nich podchodził.

– Co mu jest? – rzucił krótko.

– Wymioty, wysoka gorączka, ostre bóle. Krytycznie niskie ciśnienie.

Harper przyjrzał się choremu. Mężczyzna był ledwo przytomny, pojękiwał, dyszał i wił się z bólu. Zerknął na kartę i coś w nim jęknęło.

– Dajcie go na pierwsze piętro, do trójki. Aparat tlenowy, dwie jednostki krwi i jedna dawka morfiny! I obłóżcie go lodem, natychmiast!

Gdy kilka minut później wszedł na salę z doktorem Brownem, pielęgniarka kończyła podpinać kroplówki.

– Pięćdziesiąt dwa na trzydzieści sześć – odczytał Brown z ekranu monitora. – Musi mieć ostre krwawienie wewnętrzne. Dziękujemy, Liz.

Liz wyszła szybko z sali i zamknęła drzwi. Harper zaświecił choremu latarką w oczy.

– Brak reakcji na…

W tym momencie mężczyzna przechylił głowę i zwymiotował gwałtownie krwią na poduszkę. Harper jednym szarpnięciem zerwał mu maskę tlenową, zaś Brown spróbował przechylić na bok. Chorym podrzuciło jeszcze raz, ustami i nosem pociekła krew i klatka piersiowa znieruchomiała.

– Cholera! – syknął Harper.

– Tracimy go! – zawołał Brown, patrząc na zieloną linię na monitorze.

– Reanimacja?!

– Za późno! Kurczę, za późno!

Harper z westchnieniem opuścił mężczyznę na łóżko. Obaj popatrzyli na zachlapaną pościel i podłogę i do Harpera dopiero teraz dotarł kolor krwi. Spojrzał na swój kitel, na szczęście czysty i lekko ochlapane buty i spodnie kolegi. Brown sięgnął po zachlapane prześcieradło.

– NIE!

Brown zamarł, ale Harper zdecydowanym ruchem odepchnął go na bok.

– Nie dotykaj – powiedział zmienionym, pełnym napięcia głosem. – Odsuń się stąd.

Brown cofnął się, popatrzył na czarną krew i z powrotem na kolegę.

– John… Chyba nie sądzisz…

– Byłem w Zairze, Andy. To wyglądało bardzo podobnie.

Brown zbladł jak kreda. Zair. Ebola. Boże przenajświętszy. Wszystko, tylko nie to.

Harper zamknął drzwi i podszedł do wewnętrznego telefonu.

– Połącz mnie z Instytutem Chorób Zakaźnych – rzucił do słuchawki i dorzucił do kolegi:

– Będziemy musieli odkazić tę salę, korytarz, windę i karetkę. Liz, sanitariusze i kierowca muszą przejść dezynfekcję, jak po kontakcie z AIDS.

– A… my?

Obaj popatrzyli na kitel Browna i Harper skinął głową.

– Tak, Andy. Kwarantanna. Obaj. Pewnie się mylę, ale wolę założyć najgorsze.

Ebola, czyli gorączka krwotoczna, jest nieuleczalna i wysoce zakaźna. Współczynnik śmiertelności dochodzi do dziewięćdziesięciu procent, z czego ofiary pierwszego, a nawet drugiego pokolenia wirusa nie mają najmniejszych szans. W następnych pokoleniach wirus słabnie i silnym organizmom udaje się czasami go zwalczyć. W ten i tylko ten sposób wygasa ognisko choroby.

Zarazić się można poprzez kontakt z płynami ustrojowymi, ale istnieją podejrzenia, że w przypadku szczepu Mayinga wirus może przenosić się również drogą kropelkową.

Śmierć następuje w wyniku krwotoków wewnętrznych – wirus niszczy tkanki, praktycznie je rozpuszcza i zamienia jamę brzuszną w jedną krwawą masę, czemu towarzyszy straszliwy ból. Jedyną pociechą jest to, że nie trwa to dłużej niż kilka dni.

Trzęsącymi się rękoma Brown zdjął buty i spodnie i odrzucił je jak najdalej. Ale być może było już za późno.

 

 

Pracownia Eliksirów Powella / Dom Chase’a Griffina – Nottingham, Anglia

17.00

 

Snape zszedł szybkim krokiem po schodach do holu, otworzył i zamknął zaklęciem bramę i kiwną głową dziewczynie na recepcji. Gdy tylko znalazł się na ulicy, deportował się przed dom Griffina.

Zastukał mocno do drzwi wejściowych i czekał na odpowiedź. Nic. Zastukał jeszcze raz, mocniej, i przez dłuższą chwilę nasłuchiwał kroków czy stukotu otwieranego zamka, ale zza drzwi nie dochodził żaden odgłos. Coraz bardziej zaniepokojony, cofnął się parę kroków i rozejrzał się.

Wszystkie okna były pozasłaniane; dziwne, jak na piątą po południu. Przez szparę w firance najbliższego z nich nie widać było absolutnie nic.

– Griffin, jeśli chciałeś wziąć wakacje, to trzeba było powiedzieć – zawołał, uderzając mocno w drzwi i aż się skrzywił. W obecnej sytuacji to zabrzmiało zupełnie idiotycznie.

Czas przestać bawić się w podchody.

Nacisnął klamkę, lecz nic to nie dało. Alohomora też nie pomogła. I w tym momencie w jakiś niezrozumiały sposób niepokój zmienił się w nagłą pewność, że coś jest cholernie nie tak.

Snape cofnął się parę kroków i wycelowawszy w drzwi, zawołał:

– Confringo!

W jednej chwili drzwi eksplodowały. Nie czekając, aż opadną szczątki drewna, wszedł do środka.

– Lumos!

W mdłym świetle różdżki zobaczył przed sobą krzesła i kant stołu. Postąpił do przodu i dojrzał zarys lichtarza. Smagnięciem różdżki zapalił wszystkie świece i uniósł do góry.

– Griffin?!

W saloniku było pusto. W sypialni również. W kuchni na podłodze w kałuży wody leżała zbita szklanka.

– Griffin???!

Gdy obrócił się, w świetle świec błysnęły jakieś słabe ślady wiodące gdzieś w głąb domu. Jakby ktoś ciągnął czymś mokrym po ziemi…

– Cholera…

Przekrzywił głowę i zmusił się do odnalezienia kolejnej smugi, w drzwiach, i kolejnej, w korytarzu…

Łazienka!

Drzwi do łazienki były otwarte, więc przebiegł kilka metrów i wpadł do środka, i… Prawie przewrócił się o leżące na ziemi nieruchome ciało.

– Griffin!!!!

Zapalił światło, odstawił byle gdzie lichtarz i uklęknął koło Griffina.

– Griffin… Chase! Co ci jest…?!!

Griffin był nieprzytomny. Krótkimi, urywanymi haustami z trudem łapał oddech, rzężąc przy tym głośno. Jego zlana potem twarz była wykrzywiona w bólu, ręce kurczowo zaciśnięte na dywaniku, a całym ciałem co parę sekund wstrząsały gwałtowne skurcze.

– Anapneo! – rzucił Snape. – Griffin…!

Griffin nabrał gwałtownie powietrza, aż jego ciało wygięło się w łuk, zamarł na chwilę, ale po chwili opadł i na nowo zaczął się dusić. Z ust pociekła mu stróżka krwi.

Och, Merlinie…! Wymyśl coś! Pospiesz się!

Snape zacisnął zęby z całej siły i rozejrzał się dookoła, jakby szukał pomocy, której nie było. Uzdrowiciela, prędko!

– Wrócę! Trzymaj się! – uścisnął mocno rozpaloną dłoń, zerwał się i deportował.

Pojawił się w znajomym przedsionku na tyłach Kliniki i pobiegł wąskim korytarzykiem do Izby Przyjęć.

Panował tam zwykły zgiełk i chaos. Wszędzie było pełno ludzi; niektórzy siedzieli na kulawych krzesełkach, niektórzy stali pod ścianami lub dreptali w miejscu. Po środku ciągnęła się długa kolejka do okienka rejestracji.

Rozpędzony Snape wpadł między ludzi i zaczął przepychać się do przodu, potrącając i przewracając niektórych.

– Z drogi!!! – ryknął, odpychając jakąś kobietę, która natychmiast zaczęła się drzeć oburzonym głosem.

Nie zwracając na nią uwagi, dopadł do okienka.

– Potrzebuję Uzdrowiciela! Natychmiast!

Młoda kobieta popatrzyła na niego wyraźnie zdezorientowana, więc dorzucił pospiesznie:

– Nie dla mnie! Dla mojego kolegi! Szybko! Nie może oddychać!

– Kim jest pański kolega? Imię, nazwisko… – spytała z kamiennym spokojem, od czego targnęła nim nieopisana wściekłość.

– To nie ma znaczenia!!!

– Panie Snape…

– Posłuchaj mnie uważnie… – warknął przez zaciśnięte zęby.

– Co tu się dzieje?! – zapytał głośno ktoś obok.

Snape obrócił się gwałtownie i zobaczył Uzdrowiciela, jednego z tych, którzy kręcili się zawsze między pacjentami. Na plakietce napisane było „Uzdrowiciel Johnson, Michael”.

– Chase Griffin umiera – zmusił się do spokoju. – Dusi się, nie wiem co mu jest. Ma jakieś konwulsje, jest nieprzytomny.

Zabrzmiało to strasznie chaotycznie, ale Uzdrowiciel bez namysłu kiwnął głową.

– Gdzie jest?

– U siebie w domu!

– Idziemy!

Snape złapał go mocno za ramię i obrócił się, pociągając ich obu.

Gdy wpadli do łazienki, Griffin leżał dokładnie w tej samej pozycji. Uzdrowiciel przyklęknął przy nim i zaczął przesuwać różdżką nad jego ciałem, mrucząc jakieś zaklęcia.

Nie odrywając wzroku od Johnsona, Snape uklęknął po drugiej stronie. Gdy zobaczył wyraz przerażenia na jego twarzy, zacisnął z całej siły pięść.

– Co mu jest?

Uzdrowiciel westchnął ciężko i podniósł się z podłogi.

– Umiera. Ma całkowicie zniszczone płuca i większość organów wewnętrznych, co z pewnością powoduje bardzo silny ból…

– Jak można go wyleczyć?!

Uzdrowiciel pokręcił bezradnie głową.

– Za późno. Nic już nie mogę zrobić… Bardzo mi przykro…

– Jak można go wyleczyć! – to zabrzmiało bardziej jak prośba niż pytanie.

– Jak sam pan powiedział, on umiera…

Snape przestał go słuchać i pochylił się nad Griffinem, którym zaczęły wstrząsać drgawki. Urywany, chrapliwy oddech przeszedł w spieszne płytkie dyszenie.

– Anapneo! – tym razem to już nie pomogło. – Imperio! Griffin, możesz oddychać. Nic cię nie boli. Nic ci nie jest! Griffin, nie czujesz bólu… Renervate…

Obaj z Uzdrowicielem oddychali głęboko, jakby za niego.

Twarz Griffina rozluźniła się, zaciśnięte pięści również. Otworzył oczy i zaczerpnął powietrza. Snape i Uzdrowiciel pochylili się nad nim.

Udało się!!!

– Chase… – Snape złapał go za rękę. – Wszystko będzie…

– Sev… – Griffin poruszył ustami, a jego oczy nagle się rozszerzyły.

Domyślając się, co nadchodzi, Uzdrowiciel odskoczył do tyłu. W ostatniej chwili.

Griffinem aż podrzuciło i z jego ust, nosa i uszu buchnął strumień czarnej krwi. Poruszył bezradnie rękami, jakby szukając oparcia, gdy kolejny skurcz wyrzucił następną porcję. Mętniejącym wzrokiem spojrzał na Severusa i ostatkiem sił spróbował zacisnąć dłoń dookoła jego dłoni. Potem jego oczy znieruchomiały.

Snape oddał słaby uścisk i osunął się z klęczek prosto w kałużę krwi.

Merlinie…

Patrzył na groteskowo powyginane bezwładne ciało i próbował ogarnąć to, co się właśnie stało.

Nie żyje. Umarł. Griffin umarł.

Westchnął ciężko i zmusił się do opanowania. Usłyszał, jak Uzdrowiciel coś do niego mówi.

– … szająca próba ocalenia życia innego człowieka. Nikomu o tym nie powiem, przyrzekam

Nie odpowiedział, ścisnął tylko mocniej różdżkę w ręku i wstał powoli. Krew, która nie zdążyła wsiąknąć w robocze ubranie, pociekła na podłogę.

– To straszne, stracić przyjaciela – Uzdrowiciel spojrzał mu prosto w oczy. – Zajmiemy się ciałem, proszę się o to nie martwić. Czy należy kogoś zawiadomić? Żonę, krewnych?

Griffin nie miał ani żony, ani kochanki i o żadnych krewnych nigdy nie mówił.

– … pracodawcę?

Z pewnością należało zawiadomić Powella. Będzie musiał dać sobie radę bez Griffina. Z pewnością nie przyjdzie mu to łatwo, szczególnie przy rozpoczętej procedurze…

Nagle dosłownie poraziło go wspomnienie sprzed kilku dni. Powell pochylający się ku niemu i mówiący „A co, jeśli nie miałbym innego wyjścia?”

Implikacje tego niemal go poraziły.

Merlinie! Tak strasznie chciał, żebyś to ty zajmował się Granger…

???!! … !!!!

Powell… Ty cholerny sukinsynu…!! Zabiłeś go!!! Zabiłeś go dla cholernej, pieprzonej piątej Kropli!!!

– Panie Snape? – dotarł do niego głos Uzdrowiciela. – Czy jest coś, co mógłbym dla pana zrobić?

Snape wykrzywił się ponuro.

– Owszem. Zawiadomię Leoncjusza Powella osobiście. Pan niech sprowadzi Aurorów. Natychmiast.

Uzdrowiciel zamarł, zdumiony.

– Aurorów? Po co…?

– W sprawie podejrzenia o morderstwo.

 

Rozdziały<< Tom I HGSS Stan KrytycznyStan Krytyczny Rozdział 3 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Ten post ma 5 komentarzy

Dodaj komentarz