Stan Krytyczny Rozdział 3

Roger White wstał i machnął do kolegi siedzącego trochę dalej.

– Wygrałem, Tim! Wisisz mi piwo!

– To było łatwe do przewidzenia. On o wszystkim zapomina. Chyba tylko rano pamięta, że jest facetem – prychnął ktoś lekceważąco.

Klaudia Hopkins była co prawda nowa, dołączyła do zespołu dopiero dwa miesiące temu, ale to nie znaczyło, że grzeszyła nieśmiałością. Czemu ci cholerni faceci uznają tylko jeden temat?!

– Jeszcze jedna durna aluzja, Wilkinson, a skopię ci dupę tak, że przez tydzień nie usiądziesz!

Harry mrugnął do niej, wychylając się mocno do tyłu na swoim krześle.

– Tylko patrz, czy równo puchnie!

Wszyscy jak na komendę gruchnęli śmiechem i zagłuszyli zupełnie odgłos otwieranych drzwi.

– Harry, Richard, mam coś dla was – Harry aż podskoczył, zarówno z zaskoczenia, jak i nagłej emocji. Wreszcie!

Gawain Robards, Szef Biura Aurorów, stał tuż koło boksu jego i Richa z dwiema kartkami pergaminu. Na widok wybuchu radości Harry’ego Gawain uśmiechnął się szeroko.

– Świetnie! – Harry klasnął w dłonie. – Co to za sprawa?

– Podejrzenie morderstwa. Najprawdopodobniej nie ma związku z czarną magią.

W Kwaterze natychmiast zaległa cisza i każdy nadstawił ucha. Przydziały nie były specjalnie ekscytujące, ale każdy poczytywał sobie za punkt honoru dowiedzieć się, co kto dostał przed innymi.

– Kim jest ofiara? – spytał Rich.

– Niejaki Chase Griffin, Laborant w Pracowni Eliksirów Powella. Zmarł dosłownie przed chwilą w dość makabrycznych okolicznościach – Gawain nawet się nie skrzywił, kiedy rzucał okiem na krótki opis podany przez Uzdrowiciela Johnsona.

– A skąd wiadomo, że to morderstwo? – dopytywał się dalej Rich.

– Nie wiadomo, ale tak to sklasyfikował Severus Snape, świadek zgonu.

Och, choleeeera! Radość Harry’ego gwałtownie osłabła. Snape. Nie zaprotestowałby, gdyby nie musiał go widywać już nigdy w życiu.

Wszyscy, włączając Richa i Gawaina, przyjrzeli mu się uważnie, więc opanował się i skinął głową.

– Czyli to nie powinno czekać – ocenił. Jego głos brzmiał prawie zupełnie normalnie.

Gawain położył pergamin na biurku Richa, a gdy się cofnął, jedna z kartek poruszyła się i kołysząc się łagodnie na boki, spłynęła na podłogę.

– Przepraszam – mruknął Gawain. – Weźcie ze sobą fotografa. Uzdrowiciel Johnson powiedział, że musi zabrać ciało do Kliniki, żeby zbadać przyczynę zgonu. Snape na to nalegał. I pospieszcie się, bo czeka na was w poczekalni. Powodzenia, chłopaki! –machnął ręką na pożegnanie i wyszedł.

– Kto czeka? Johnson czy Snape? – spytał Harry wszystkich i nikogo konkretnego zarazem.

– Jak dla mnie to Johnson – odparł jego partner, wygrzebując się spod biurka z pergaminem w ręku. – Nie masz zbyt tęgiej miny…

Harry prychnął ze złością. Że też, cholera, musiało to trafić właśnie na niego?! Od zakończenia ostatniej sprawy minęły już dwa tygodnie. Afera, którą rozpracowywali z Richem, nie była specjalnie skomplikowana i właśnie miał nadzieję na coś… wielkiego. Ważnego. Gdzie będzie mógł się wykazać… A tu trafia na Snape’a! I weź się tu wykaż, człowieku!

Wręcz przeciwnie, nabrał właśnie ochoty na urlop!

Roger White patrzył na Harry’ego Pottera, rozmyślając równocześnie gorączkowo. Kiedy usłyszał, o co chodzi, coś w nim aż podskoczyło. To było dokładnie to, na co czekał!

– Paul? – mruknął półgłosem do swojego partnera. – Może… tak mi przyszło do głowy… może się z nimi zamienimy?

Paul, wysoki i chudy jak tyczka brunet, posłał mu długie, pełne namysłu spojrzenie.

– Cóż… Sprawa może być całkiem interesująca – odparł w końcu powoli. – Sądzisz, że będzie chciał?

Roger z niejakim trudem podniósł się z krzesła i machnął na Harry’ego i Richa.

– Ja i Paul mamy dla was propozycję… Może się zamienimy? My wczoraj dostaliśmy podejrzenie o handel Czarnymi Kośćmi z wosku… i włosia i jeszcze się za to nie zabraliśmy…

Harry zawahał się i zerknął na Richa. Czarne Kości nie były specjalnie interesujące, ale on wziąłby je z pocałowaniem ręki! Tylko nie wiadomo, czy Rich nie będzie narzekał…

– Skoro SNAPE oskarża kogoś o morderstwo, to musi być duża rzecz! – rzucił ktoś.

– No nie?! Niech skonam, chciałbym to zobaczyć!

– Trzymaj się od niego jak najdalej możesz. Zatruje ci życie.

– Flip i Flap, nieładnie podbierać innym robotę!

– Ktokolwiek weźmie tą sprawę, będzie mieć przesrane.

– Harry, zastanów się, czy jest sens ryzykować. Masz jeszcze całe lata na zrobienie kariery – dołączył nieśmiały kobiecy głos.

Harry czuł się dosłownie rozdarty między chęcią wzięcia tej sprawy, ucieczką od Snape’a i obawą, że urazi partnera.

Rich, jakby się tego domyślając, uczynił gest w jego stronę.

– Harry, decyzja należy do ciebie. Wiem doskonale, jakie są układy między tobą i Snape’em. Wszyscy mieliśmy u niego przechlapane, ale nikt nie może się równać z tobą. To może być albo ciekawa sprawa, albo koszmar. Wybieraj.

Harry pochwycił pełne napięcia spojrzenie Paula i Rogera i podjął decyzję:

– Bierzcie to. I lepiej się pospieszcie, Snape nie lubi czekać…

Roger uśmiechnął się zwycięsko, wołając „Yeah!!!”, a Paul kiwnął głową i zaczął szukać na biurku odznaki.

Rich uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do swojego partnera rękę, a ten uścisnął ją mocno.

– Dzięki wielkie, Rich!

– Nie ma za co, stary. Kolejka w Dziurawym Kotle i po sprawie!

Przechodząc koło nich, Roger podrzucił im dossier Czarnych Kości i wytoczył się za Paulem.

 

 

Dom Griffina, 17.20

 

Gdy Uzdrowiciel wyszedł, Snape usiadł ciężko na brzegu wanny i postarał się uspokoić.

To samo wspomnienie wciąż przesuwało mu się przed oczami. Nie mógł się od niego uwolnić. Było jak zepsuty mugolski film, który kiedyś widział przez okno u jakichś mugoli. Powell pochylał się nad nim z nagle poważniejącą miną i mówił „A co, jeśli nie miałbym innego wyjścia?”, chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym Powell wychodził z pracowni. I słyszał stukot zamykanych zaklęciem drzwi.

Powell. Ty cholerny sukinsynu!

Chciał go dopaść, teraz, natychmiast. Dopaść i zabić! Rzucić na niego Crucio i trzymać godzinami!

Zabiłeś w bestialski sposób swojego pracownika, byle tylko dostać, co chciałeś. Cholerną Kroplę! Tylko po to, żeby mieć więcej klientów, móc warzyć więcej eliksirów i dostać za nie więcej złota! Chciałeś zagwarantować sobie pomyślne przejście przez ten etap procedury….!

Jednak równocześnie czuł, że coś było nie tak. To było zbyt proste, zbyt oczywiste… I… zbyt ryzykowne!

W jego umyśle trwała gorączkowa gonitwa myśli.

Morderstwo w Pracowni na tym etapie?! Absurd!

Ale przecież nie zginął w pracowni, tylko w domu… Ale i tak ktoś by go znalazł… Ale nikt nie wiedziałby, CZEMU umarł, podejrzewaliby jakąś chorobę… Może zatrucie… Zatrucie??

I nagle poczuł, jakby zderzył się z pędzącym hipogryfem.

„Muszę już lecieć. Umieram z głodu. Nie jadłem obiadu i teraz aż mnie skręca. A na twojej jednej czekoladowej żabie długo nie pociągnę. Znalazłem ją schowaną na stołku pod stołem.”

Czekoladowa żaba w pracowni!

„Swoją drogą, masz szczęście, że nie poszliśmy do ósemki, bo za żarcie w pracowni zabiłaby nas na miejscu.”

Powell? A może ktoś inny?

„Sądziłem, że to ty. I że zrobiłeś to specjalnie, żeby sprowokować Hermionę, ale widzę, że któryś z tych trzech bałwanów robi ci konkurencję”.

Usłyszał siebie samego: „Dziwne. Żadnemu z tych bałwanów nie wolno samemu tam wchodzić”

Czyżby to któryś z nich??

„Nie posądzam Leoncjusza, żeby był tak karygodnie lekkomyślny, zwłaszcza że rozpoczął się właśnie drugi etap tej jego świętej procedury. W każdym razie żaba była świetna.”

Żaba była świetna… Żaba, której absolutnie nie miało prawa tam być!

Czekoladowa żaba z czymś mu się kojarzyła. Z czymś, co niedawno widział… albo słyszał… Zaledwie dziś rano…

I nagle sobie przypomniał. Te cholerne słodycze Weasleyów! Przecież po nich dostawało się gorączki i krwotoków!

Co jednak komplikowało wszystko.

Nie tylko Powell i tych trzech idiotów mogło ją podłożyć. To mógł być każdy. Dziewczyna z recepcji, sprzątaczka, nocny stróż, jakikolwiek gość… Nawet Granger!

Cholerny, pieprzony świat! Ale CZEMU??!

Spojrzał na nieżyjącego przyjaciela i dotarło do niego, że Griffin ma cały czas otwarte oczy. Jakby wpatrywał się pustym, nieruchomym wzrokiem gdzieś w sufit. Pochylił się i delikatnie zamknął je, zostawiając dwie czerwone smugi na jeszcze wilgotnych powiekach i policzkach. No tak, był cały zachlapany krwią.

Odkręcił wodę i zaczął powoli myć ręce. Woda natychmiast zabarwiła się na czerwono, ale stopniowo jaśniała, stawała się różowa, potem przeszła w liliową, aż w końcu kolor zanikł zupełnie. Zakręcił kran i patrzył na znikającą w odpływie wodę. Po chwili zostało już tylko kilka różowawych kropli na brzegach umywalki. Dwie z nich spłynęły nagle w dół, łącząc się po drodze z trzecią i pozostała już tylko jedna.

Snape patrzył na nią jak zahipnotyzowany i nagle rozpaczliwie zapragnął ją zatrzymać. Całkiem, jakby w ten sposób mógł zatrzymać wspomnienie o Griffinie. Miał wrażenie, że póki widzi tę ostatnią kroplę, może jeszcze w jakiś sposób zaprzeczyć jego śmierci. Nie poddać się. Jeśli ona zniknie, razem z nią odejdzie Chase.

– Profesorze Snape?

Drgnął gwałtownie i niechcący uderzył mokrą ręką o ściankę umywalki, opryskując ją. Różowa kropelka zbladła jeszcze bardziej i stoczyła się do odpływu.

– Cholera! – zaklął i obrócił się.

W drzwiach do łazienki zobaczył kilku mężczyzn. Dwóch Aurorów, jakiegoś mężczyznę z aparatem fotograficznym i statywem i Uzdrowiciela. Trójka nowo przybyłych gapiła się na podłogę.

– Roger White, Paul Bryant z Biura Aurorów – ocknął się po chwili bardzo gruby blondyn i spojrzał na Snape’a. – I Jeremy Kovalsky, nasz fotograf. Może nas pan pamięta…?

Snape ledwo zauważalnie skinął im głową i wytarł ręce w ręcznik.

– Chcecie rozmawiać tu, czy przejdziemy gdzieś indziej?

White, który już wyciągnął do niego rękę, zamarł, jakby zdumiony.

– Yhh… Chodźmy gdzie indziej – bąknął, opuszczając ją wolno. – Jeremy, obcykaj mi tu wszystko.

Jednym ruchem ręki Snape złapał go za ramię, przytrzymał szarpnięciem i ścisnął mocno.

– Obcykać to możesz sobie własne pazury, White. Jeśli w ogóle zdarza ci się to robić – warknął, patrząc na grubą dłoń, krótkie, serdelkowate palce i czarne, połamane paznokcie. – A teraz ruszcie się, nie mam całego dnia.

Cała czwórka zesztywniała na sekundę, po czym w drzwiach się zakotłowało. Fotograf odskoczył jak oparzony, Uzdrowiciel cofnął się, ustępując miejsca Aurorom, a ci obrócili się i niemal wyprysnęli z korytarza.

Gdy Snape odsunął firanki, w saloniku zrobiło się widno. Usiadł przy stole i bez słowa kiwnął ręką na Aurorów. Ci usiedli, przy czym Roger White zajął miejsce po przeciwnej stronie i schował ręce pod obrusem.

– No więc, profesorze Snape, Uzdrowiciel Johnson zawiadomił nas dziś, właśnie, że zgłasza pan morderstwo? – zaczął niepewnym tonem.

– Nie zgłaszam morderstwa, ale podejrzenie o morderstwo.

– Ach tak… A może nam pan powiedzieć o co chodzi?

Słysząc ten bełkot, Snape skrzywił się mimowolnie.

– „O co chodzi”? O to chodzi, White, że w łazience leżą zwłoki człowieka, który moim zdaniem nie zmarł z przyczyn naturalnych, ale został otruty. Mam pewne podejrzenia co do trucizny, czy raczej tego, co ją zawierało. Parę dni temu Griffin znalazł w pracowni jedzenie, które w żadnym wypadku nie miało prawa tam się znajdować. Jeśli moje podejrzenia są prawdą, jest spore grono osób, które mogło podłożyć truciznę. Byłoby więc nad wyraz wskazane, żebyście zaczęli śledztwo już teraz. Może to … zwiększy wasze szanse na sukces – wycedził jadowicie.

White rzucił błagalne spojrzenie na swojego partnera, więc tamten odchrząknął znacząco i przejął pałeczkę:

– Domyślam się, że to pan znał zmarłego, a Uzdrowiciel Johnson został tylko wezwany do pomocy.

– Cóż za błyskotliwa dedukcja – prychnął pogardliwie Snape.

– Chciałem tylko ustalić kolejność odbierania… hmmm, zeznań – wyjaśnił czym prędzej Bryant. – Sądzę, że najlepiej będzie zacząć od Uzdrowiciela Johnsona i zwolnić go do Kliniki.

Snape machnął ręką w ich kierunku na znak zgody i spojrzał w kierunku korytarza, skąd dobiegł nagły syk magnezji i buchnęło jaskrawe światło.

Uzdrowiciel w kilku słowach opisał spotkanie ze Snape’em w klinice, krótkie badanie zmarłego i prośbę Snape’a o wezwanie Aurorów, ale ani słowem nie wspomniał o jego rozpaczliwej próbie leczenia Griffina.

– Chciałbym, żeby przekazał nam pan to wspomnienie – poprosił White, który w międzyczasie wyjął z torby notes, pióro i kałamarz i robił notatki na kolanie.

– Niestety, to niemożliwe – zaoponował Johnson. – Magiczna więź między Uzdrowicielem i Pacjentem na to nie zezwala.

– Przecież profesor Snape nie jest pańskim pacjentem? – zdziwił się Bryant.

Johnson pokręcił głową.

– Przepraszam, nie wyraziłem się jasno. To prawda, że moim pacjentem był pan Griffin, bo do niego zostałem wezwany, ale wszystkie osoby udzielające mi informacji leczniczych również chronione są tą samą więzią. W wyjątkowych wypadkach, jak ten, mam prawo odpowiadać na pytania, ale w żaden sposób nie mogę ich wam przekazać. Nie wchodzi w grę ani oddanie wspomnienia, ani Legilimencja.

– No cóż… – westchnął Bryant z nutą porażki. – Co pan sądzi o zgonie? Sprecyzuję. Czy pańskim zdaniem to morderstwo, czy też mogła to być śmierć naturalna?

Uzdrowiciel zastanawiał się tylko kilka sekund.

– Wyglądała… strasznie. Przyznam, że nigdy nie widziałem ani nie słyszałem o czymś takim. Sądząc po całkowicie zniszczonych organach wewnętrznych i kolorze krwi, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że pan Griffin został otruty. Albo… – w jego oczach mignął strach – to jakaś mugolska choroba, która się do nas przeniosła.

 

 

Hogsmeade, dwie godziny później

 

W trakcie przepytywania Snape’a wrócił Uzdrowiciel Johnson razem z dwoma kolegami i zabrali ciało do Kliniki. Fotograf zniknął, kiedy tylko skończył robić zdjęcia i dwójka Aurorów musiała czuć się wyraźnie nietęgo, bo bardzo szybko zdecydowali, że zakończą na dzień dzisiejszy. Skwapliwie przyjęli propozycję Snape’a powiadomienia Leoncjusza Powella o zgonie pracownika i zwinęli się w błyskawicznym tempie.

Snape rzucił ostatnie spojrzenie na pustą, zakrwawioną podłogę, zgasił światło w łazience i wyszedłszy przed dom, deportował się do Hogsmeade.

Nie był już tak przekonany o winie Powella jak zaledwie dwie godziny temu, ale to nie znaczyło, że pozbył się podejrzeń. Powell musiałby być szalony, albo mieć jakiś wyjątkowy powód, żeby zabić Griffina, ale szaleńców nie brakowało. Przez dwadzieścia lat służył dwóm – jeden z nich był opętany żądzą krwi i mordu, drugi zaś dla większego dobra potrafił poświęcać życie zaślepionych, ufających mu ludzi.

Pojawił się po środku zatłoczonej ulicy. Kiedy rozmawiał z Aurorami, musiał padać obfity deszcz, bo wszędzie dookoła stały głębokie kałuże. Spieszący we wszystkich kierunkach ludzie starali się je omijać.

Snape nie zwracał na nie uwagi. Przeszedł przez ulicę i spojrzał w przeszklone drzwi, szarpiąc za dzwonek. Przez chwilę widział swoje odbicie; duże czarne oczy na tle bladej twarzy, smagane wiatrem kosmyki włosów na policzkach i zaciśnięte mocno usta. Raptem gdzieś w głębi domu zapłonęło światło i jego twarz zastąpiła niewyraźna sylwetka zbliżająca się do drzwi.

Kamerdyner skłonił mu się głęboko i wpuścił do środka.

– Proszę wejść, pan Powell zaraz do pana przyjdzie.

Snape czekał dość długo. Kiedy Powell przyszedł, był wyraźnie zaskoczony.

– Severusie! Czemu mam zawdzięczać tą przyjemność?

Snape opanował się z największym trudem.

– Zaprosisz mnie na pokoje, czy będziemy rozmawiać w korytarzu?

– Ależ oczywiście! Wybacz, ale nie co dzień moi pracownicy przychodzą do mnie do domu…

Przeszli do małego pokoiku. Powell rozsiadł się w fotelu i wskazał drugi Snape’owi, ale ten potrząsnął głową.

– Griffin nie żyje – powiedział bez wstępów. – Został zamordowany.

Powell zmienił się w jednej sekundzie. Przed chwilą uśmiechnięty i oparty wygodnie o fotel, wyprostował się gwałtownie, wytrzeszczył oczy, a twarz mu się wyciągnęła.

– Merlinie!!! Severusie…! Griffin…. zz-zam… – zachłysnął się powietrzem.

Snape dokładnie na to czekał. Dwoma krokami dopadł go, wepchnął z powrotem w fotel i złapawszy jego twarz, zajrzał mu w oczy. Nie bawił się w delikatność i Powell aż krzyknął, gdy wtargnął do jego umysłu.

Natychmiast znalazł świeże wspomnienia, wdarł się w nie i zaczął je przeglądać jedno po drugim. Każde bezwartościowe odrzucał i sięgał po następne. Szukał czegoś dziwnego, niepokojącego, zaskakującego. Obrazy pojawiały się coraz szybciej. Powell krzyknął głośniej, ale Snape zignorował go. Wśliznął się głębiej i sięgnął po kolejne. To nie to, następne! I jeszcze inne! I znów, prędzej, szybciej! Wbił się jeszcze mocniej. Szukał coraz gwałtowniej. Gorączkowo, z wściekłością. Z furią.

Raptem mignęła mu czyjaś znajoma twarz, Powell zawył, coś go pociągnęło i runął do tyłu!

Ktoś przygniótł go boleśnie do ziemi, więc szarpnął się z całej siły, odepchnął go i zerwał się na równe nogi.

Gdy wreszcie przejrzał na oczy, kamerdyner i kucharz podnosili się z ziemi, zaś Powell wił się na fotelu, przyciskając z całej siły ręce do głowy. Dopiero parę sekund później dotarł do niego głośny, urywany szloch i jeszcze później zorientował się, że on sam ciężko dyszy.

Kamerdyner zrobił krok w jego stronę, więc smagnął różdżką i obu mężczyzn wymiotło z pokoiku, a drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

Łapiąc oddech, uklęknął przy Powellu i przysunął różdżkę do jego głowy.

– Tranquillis.

Powell jęknął jeszcze raz, powoli się rozluźnił i osunął bezwładnie na szerokie oparcie, ale wciąż przyciskał dłonie do skroni. Snape usiadł w sąsiednim fotelu i odczekał chwilę, aż ich oddechy zwolnią. Od strony drzwi dobiegło wołanie i walenie pięścią, więc rzucił Silencio. Krzyki ustały i słychać już było tylko łomot.

– Kto to był?

– Co ty… do jasnej, pieprzo… nej cholery… sobie…

– Kto to był!

– Mick Anders.

– W Pracowni?

– Wpadł w tajemnicy, tylko na chwilę. Co to miało być, Severusie??!

Łomot przybrał na sile, ale Snape go zignorował.

– To się nazywa Legilimencja, Leoncjuszu.

– Ale po co?!

– Griffin został zamordowany. Chciałem sprawdzić, czy masz z tym coś wspólnego.

To Powellem wstrząsnęło.

– CO??!!

Nagle za oknem mignęła czyjaś twarz i Snape uznał, że ma już dość.

– Możesz kazać tym twoim błaznom przestać się wydurniać? Chyba, że nie chcesz, żebym powiedział ci więcej.

Po krótkim wahaniu Powell wstał z wyraźnym trudem, odczekał, aż złapie równowagę i poczłapał do okna. Chwilę szamotał się z klamką, ale w końcu udało mu się je otworzyć z głośnym szczękiem.

– Wszystko w porządku. Nic mi nie jest – zawołał głośno. – Możesz przywrócić im głos?

– Oczywiście. Ty też możesz. Finite Incantatem – Snape dwoma machnięciami różdżki zdjął Silencio z obu mężczyzn.

– Co się dokładnie stało? – zapytał Powell, osuwając się ciężko na fotel i znów łapiąc się za głowę. – Widziałeś coś? Słyszałeś?

– Znalazłem Griffina w łazience. Dusił się, więc wezwałem na pomoc uzdrowiciela, ale było już za późno. Dostał wewnętrznego krwotoku i utopił się we własnej krwi.

– Merlinie przenajświętszy…!!!

– Gdy przyszedłem, był już nieprzytomny, więc nic nie powiedział – dorzucił Snape bezlitośnie.

Powell zamarł i spojrzał w szoku na Snape’a.

– Chyba mnie o to nie podejrzewasz?!

– A jak sądzisz? Po tym, jak odmówiłem ci zajęcia się Granger, a ty spytałeś mnie, co by było, gdybyś nie miał innego wyjścia?

– To ma być żart?!!

Snape błyskawicznie przechylił się ku Powellowi.

– Nie jestem w nastroju do żartów, Powell! Dwie godziny temu skonał na moich oczach człowiek! Skonał w męczarniach! Naprawdę uważasz, że mogę żartować?!

Przez długą minutę panowało głuche milczenie. Powell zaczął się bujać w fotelu do przodu i do tyłu, jak małe, przerażone dziecko.

– I dlatego czytałeś w moich myślach? – spytał w końcu roztrzęsionym głosem. – Mogłeś mi powiedzieć! Może gdybym ci pozwolił, to by mniej bolało.

– Gdybyś znał się choć trochę na oklumencji, mógłbyś próbować ukryć przede mną niektóre myśli. Ale musiałbyś być mistrzem, żeby to zrobić, będąc zaskoczonym. Na pociechę mogę ci powiedzieć, że jesteś w doborowym towarzystwie.

Powell otworzył usta, ale po chwili je zamknął i tylko patrzył dziwnie na Snape’a.

– Merlinie. Biedny Griffin… To… to straszna nowina. Szczególnie teraz…

– Mam jeszcze gorszą. Wezwałem Aurorów.

– CO???!!!!

Snape wstał i podszedł do drzwi.

– Dobranoc, Leoncjuszu. Do jutra.

Gdy obrócił się na pięcie, kątem oka dostrzegł jeszcze zmartwiałego Powella. A potem zniknął.

W domu nalał sobie sporą dozę Ognistej Whisky Ogdena, usiadł w fotelu w saloniku i pociągnął duży łyk. Zapiekło go w przełyku, ale bez wahania wziął następny i jeszcze jeden. Gardło zaczęło go palić, ale równocześnie poczuł, jak rośnie w nim jakaś nieznośna gula, której nie mógł przełknąć.

Spróbował zapić ją kolejnymi łykami, zacisnął oczy i pogrążył się we własnych myślach.

Tu, schowany przed światem, mógł wreszcie przestać nad sobą panować. Mógł wreszcie pozwolić sobie czuć.

Chase Griffin.

Widział dziesiątki śmierci. Niektóre były przerażające. Czarny Pan potrafił się upajać widokiem torturowanych ludzi; ich krzyki i wycia musiały być muzyką dla jego uszu. Sam też miał krew na rękach, ale gdy tylko mógł, starał się robić to w szybki i bezbolesny sposób.

Ale tamci ludzie byli mu obojętni. Nieznani mu mugole, albo czarodzieje, których co najwyżej tolerował. Pojawiali się i znikali z jego życia, jak wyrwane, puste kartki z pamiętnika. Jak wschodzące i zachodzące słońce. Przemijali, nie zostawiając po sobie absolutnie nic.

Po odejściu Griffina czuł w piersi bolesną pustkę. Chase Griffin był kimś zupełnie innym. Był KIMŚ.

Był ojcem, tym wymarzonym, dobrym ojcem, którego nigdy nie miał i równocześnie jedynym po Lily przyjacielem. Był kimś, na kogo zawsze, bez względu na wszystko, mógł liczyć. Kimś, kto zrozumiał i zaakceptował jego sarkastyczne poczucie humoru i odważył się mu odpowiadać tym samym. Z kim mógł spędzić długie godziny na pasjonującej dyskusji naukowej i z kim potrafił cieszyć się ciszą. Kto cenił wagę milczenia. Kto nie potrzebował słów, by mu coś powiedzieć i nie potrzebował legilimencji, żeby zajrzeć mu w duszę.

Był doskonałym partnerem w pracowni; dobrze zorganizowany, metodyczny i spostrzegawczy sprawiał, że to oni obaj dostosowywali się do siebie, a nie jeden podporządkowywał się drugiemu.

Właśnie tak zaczęła się ich znajomość. Pamiętał to jak dziś. Miał pomagać Griffinowi w warzeniu eliksiru powodującego kurczenie się ludzi i zwierząt i już na wstępie kazał mu robić dokładnie to, co powie. Griffin uśmiechnął się wtedy w bardzo dziwny sposób i odparł: „Zdziwisz się”.

I zdziwił się. Zachwyciła go ich koordynacja, jednakowe tempo pracy, obopólna pasja i zaangażowanie. Tydzień później Griffin przyszedł pod koniec dnia zapytać go o jakiś drobiazg i wdali się w długą dyskusję do ósmej wieczorem. Następnego dnia również przyszedł i po prostu pomógł mu sprzątać pracownię i od tego czasu stało to się ich zwyczajem.

Już nigdy nie będą sprzątać razem. Nigdy już nikt nie przyjdzie i bez słowa, bez prośby nie zacznie z nim zamykać słoików czy flakoników, czyścić kociołków czy odkładać na miejsce ksiąg.

Nigdy już nic nie będzie takie samo.

Tylko dlatego, że ktoś go otruł.

Do bólu dołączyło nagle poczucie winy. Czy gdyby tylko zrozumiał wcześniej, że chodzi o truciznę, mógłby mu pomóc? Może po prostu wystarczyło wepchnąć mu bezoar do gardła? Czy gdyby poszedł do niego wcześnie rano, wtedy, gdy zorientował się, że nie ma go w pracy… Czy zdołałby go uratować?

Powinien to zrobić! Powinien pójść go poszukać! Ale tego nie zrobił i Griffin umarł. Umarł przez niego!

Z cichym trzaskiem szklaneczka pękła i kawałki szkła wbiły mu się w palce i wnętrza obu dłoni. Równocześnie rozlał się po nich palący ból, gdy resztka whisky zetknęła się ze skaleczeniami.

Snape syknął i zaklął pod nosem. Czas było wziąć się w garść.

– Reparo!

Skrzywił się, gdy drobiny szkła wyrwały się z ran i połączyły ze sobą. Odstawił szklaneczkę na stół, zaleczył skaleczenia i poszedł do łazienki się umyć.

Zrzucił ubranie, wszedł pod prysznic i przez chwilę patrzył, jak woda spływa mu po torsie i rękach, zmywając krew. Nie tylko jego własną.

Wraz z ostatnimi różowymi kroplami zniknęła też ostatnia pamiątka po Griffinie.

Griffin odszedł.

 

 

Watford, Cassiobury Park

Czwartek późnym wieczorem, 17 kwietnia

 

Peter i Harris siedzieli na ławce w parku i czekali na przybycie ich szefa. Czekali już dość długo i obaj zaczęli już marznąć.

– Nie podoba mi się to – wymamrotał Harris i owinął się ciaśniej peleryną. – Zawsze, jak Stary się spóźnia, jest w kiepskim humorze.

Harris rozejrzał się dookoła. Zapadający szybko zmierzch zredukował wszystkie kolory do różnych odcieni szarości. Jasnoszara ścieżka kilkanaście stóp dalej ciemniała i ginęła w gęstniejącym mroku, w którym można było dojrzeć niewyraźne czarne kształty drzew i krzewów. Zatarły się kształty innych przedmiotów – ławeczek, śmietników, ozdobnych kamieni oznaczających zakręty, połamanych gałęzi, czy liści na wysypanej żwirem drodze, przybierając dziwne, niepokojące formy.

Raptem gdzieś blisko usłyszeli trzepot skrzydeł i ciche pohukiwanie.

Peter zatrząsł się, sam nie wiedział, czy z zimna, czy ze strachu. Jego zdaniem było coś… złego w tej ciemności. Miał wrażenie, że czaiły się tam jakieś postacie i rozmawiały ze sobą natarczywym szeptem. To tylko wiatr porusza gałęziami, idioto. Przestań się wygłupiać.

W oddali zamajaczył jakiś kształt. Chwycił Harrisa za ramię i bez słowa pokazał mu go palcem.

Chybotliwy kształt przybliżał się i po chwili usłyszeli chrzęst żwiru pod czyimiś miarowymi, szybkimi krokami.

– Puść mnie, idioto! – parsknął Harris i strząsnął z siebie jego rękę.

Kilka sekund później rozpoznali sylwetkę ich szefa i obaj powstali.

– Dobry wieczór – bąknął do niego Peter.

– Nie dla wszystkich, Peterson – odpowiedział sucho tamten. – Mówcie.

– Kobieta, której podaliśmy drugi eliksir, zmarła dopiero dziś rano – zaraportował pospiesznie Harris. – Jakieś trzy doby od zjedzenia czekoladowych żab. Obserwowaliśmy ją na zmianę. Od czasu wystąpienia pierwszych objawów do zgonu minęły dwie doby.

– Wygląda na to, że udało mi się znaleźć odpowiednią dawkę ingrediencji – dodał Peter. – To chyba bardzo dobra nowina.

Ku ich zdumieniu ich szef pokręcił głową.

– W zestawieniu z inną, nie bardzo. Znów spieprzyliście sprawę, idioci. Udało się wam również zabić Chase’a Griffina! Dowiedziałem się tego dziś wieczorem. Jego przyjaciel, Snape, podejrzewa morderstwo i zawiadomił Aurorów.

– Cholerny świat…! – wyrwało się Harrisowi, a Peter jęknął głucho.

– Dokładnie, Harris. Dokładnie. Tak więc musimy przystopować, przynajmniej na tydzień, bo teraz będą się tam kręcić Aurorzy. Nie wiem jeszcze kiedy i jak długo to potrwa, ale przez ten czas nic nie możemy zrobić!

Harris nie wiedział, co powiedzieć. To on odpowiadał za bezpieczną realizację planu. Miał zadbać, żeby nikt nie wpadł na ich ślad i przed czasem nikt się nie dowiedział o chorobie. A tymczasem nie tylko źle wybrał przedostatnią ofiarę – mugolscy Uzdrowiciele zabrali go do Kliniki, zanim zmarł, ale co gorsza, choroba przeniosła się do wymiaru czarodziejskiego! Ale w tej sytuacji o zmarłym mężczyźnie postanowił nie mówić.

– Proszę pana… naprawdę nie wiem, jak to możliwe… – zaczął się usprawiedliwiać. – Zawsze dokładnie sprzątamy laboratorium i wszystko zostawiamy w idealnym stanie!

– Jak wychodzimy, to nie ma nawet śladu naszej obecności! – zaręczył Peter równie gorąco.

Ale te wyjaśnienia tylko rozwścieczyły ich szefa.

– Zamknij się, Peterson! Nie róbcie z siebie większych kretynów, niż jesteście! Gdybyście sprzątali, Griffin nie umarłby dokładnie w taki sam sposób, jak pozostałe ofiary! Więc przestańcie mi tu pieprzyć głupoty!

– Coś musieliśmy przeoczyć – przyznał Harris. – Ale od teraz będziemy się pilnować jeszcze bardziej! Nie będzie już więcej żadnego wypadku, przyrzekam!

– Lepiej, żeby tak było, Harris. To leży w waszym DOBRZE pojętym interesie. Teraz, póki co, schowajcie się, dam wam znać, jak śledztwo trochę przycichnie.

Harris potaknął pokornie, mrucząc: „ależ oczywiście”. Peter mógł tylko kiwać głową.

– Merlinie, już myślałem, że nas pozabija! – wykrztusił w końcu, gdy ciemna sylwetka oddaliła się od nich i zniknęła w gęstym mroku.

Harris musiał się z nim zgodzić.

– Tym razem się nam udało. Ale następnym razem możemy nie mieć tyle szczęścia.

 

 

Pracownia Eliksirów Powella

Piątek, 18 kwietnia, wczesny ranek

 

Była dopiero szósta rano, kiedy Snape aportował się pod Pracownią. Normalnie nie zaczynał pracy przed ósmą, ale tym razem miał kilka powodów, żeby zjawić się tak wcześnie.

W nocy nie mógł spać. Przez dwie godziny przewracał się w łóżku z boku na bok, a kiedy zaczęły zamykać mu się oczy, pojawiły się potworne obrazy z poprzedniego dnia zmieszane z koszmarami sprzed wielu lat. W końcu wstał, nalał sobie szklaneczkę whisky i pogrążył się w ponurych rozmyślaniach.

Czekoladowa zatruta żaba nie dawała mu spokoju. Sama nie przyszła do ósemki, ktoś musiał ją przynieść.

W ciągu dnia, żeby dostać się do budynku, trzeba było albo znać inkantację do otwierania bramy, albo zostać wpuszczonym przez dziewczynę na recepcji. W nocy zaś Pracownia powinna być pilnowana przez nocnego stróża. Snape doszedł do wniosku, że dobrze byłoby złożyć mu niespodziewaną wizytę.

Poza tym chciał sprawdzić listę gości.

Sprzątaczka przychodziła tylko raz w tygodniu, w soboty, żeby im nie przeszkadzać i żeby nie dotykać eliksirów czy ingrediencji, które czasami musiały zostać zostawione na noc, żeby się odstały. Kobieta robiła generalne porządki i po jej przejściu można było jeść z podłogi.

Jeśli żaba nie została podłożona przez nią w ostatnią sobotę, musiał to zrobić ktoś, kto był w Pracowni w tym tygodniu. Albo pracownicy, albo goście.

Alohomorą otworzył drzwi wejściowe, uchylił ramieniem i wszedł do przedsionka. W środku było zupełnie ciemno, ale gdy na pamięć doszedł do bramy i dla próby pchnął ją mocno, na recepcji coś się poruszyło.

– Lumos!!! Stój i nie…!! Ach, to pan, panie Snape… – dobiegł do niego leciwy głos nocnego stróża.

Brama nawet nie drgnęła, więc wyszeptał długą inkantację, wszedł do holu i zamknął ją za sobą.

– Coś się stało, że zjawił się pan tak wcześnie? – wymamrotał staruszek, który w tym czasie zaświecił kule pod sufitem i wyczłapał z recepcji, szurając głośno.

– Drętwota!

Podskoczył do niego i podtrzymał bezwładne ciało. Ale stróż nie był piórkiem, więc natychmiast zaczął osuwać się na bok. Snape zaklął pod nosem, błyskawicznie wepchnął różdżkę między zęby, złapał staruszka obiema rękoma i powoli opuścił na podłogę.

Spojrzał w wytrzeszczone z przerażenia oczy, ujął mocno jego głowę i szepnął „Legilimens”.

Nie chciał mu sprawiać bólu, więc wszedł w jego wspomnienia bardzo delikatnie i zaczął je przeglądać. Staruszek miał nad wyraz dobrze zorganizowany umysł i ku jego zdumieniu nawet się nie bronił. Snape natychmiast więc odnalazł wspomnienia z nocnych dyżurów. Żeby nie oglądać wszystkich, skupił się na lekko wyczuwalnych emocjach; szukał zaskoczenia, strachu, bólu czy złości, ale nic takiego nie znalazł. Więc w trakcie patroli stróż nie widział ani nie słyszał nic niepokojącego… Przyjrzał się więc pobieżnie dwum najświeższym, ale zobaczył tylko puste korytarze oświetlone mdłym kagankiem, mijane powoli, nieruchome drzwi do pracowni i w ciszy słyszał tylko szuranie stóp jednej osoby. Poza tym nic.

Wysunął się z umysłu starszego człowieka, łagodnie położył jego głowę na podłodze i wszedł na recepcję. Już od wejścia dostrzegł spięte ze sobą pliki pergaminu, więc sięgnął po pierwszy z góry, z napisem KWIECIEŃ 2003. Lista z tego tygodnia była dość krótka.

 

 

– 14.04, 10:00, Albert Green, Reprezentant „Eliksir House”

Cel – / . Odwiedzany – Leoncjusz Powell

– 14.04, 11:00, Gladys Gate, Centrala Składników C

Cel – Oferta letnia. Odwiedzany – Leoncjusz Powell

– 15.04, 09:00, Hermiona Granger, MM. Dep. Edukacji, Zewn. Pomocnik Wydz. RiA

Cel – inspekcja w ramach proc. Odwiedzany – Leoncjusz Powell

– 15.04, 15:30, Michael York, Horacjusz Grey, „Cleanning Dream-Team”

Cel – odnowa kontraktu. Odwiedzany – Leoncjusz Powell

– 16.04, 09:00, Hermiona Granger, MM. Dep. Edukacji, Zewn. Pomocnik Wydz. RiA

Cel – inspekcja w ramach proc. Odwiedzany – Chase Griffin

– 16.04, 12:00, Alex Rayleigh, AR Group

Cel – / . Odwiedzany – Leoncjusz Powell

– 17.04, 08:00, Antanasos Christakos, Akcesoria Temistoklesa

Cel – / . Odwiedzany – Leoncjusz Powell

 

Na dziś zapowiedziana była tylko jedna wizyta

– 18.04, 09:00, Hermiona Granger, MM. Dep. Edukacji, Zewn. Pomocnik Wydz. RiA

Cel – inspekcja w ramach proc. Odwiedzany – Chase Griffin

 

Skupił się i powoli, z uwagą przeczytał kilka razy wszystkie zapisy. Gdy uznał, że to wystarczy, przesunął wzrokiem po liście, przeliczył wpisy i odłożył pergamin na miejsce. Czas było się stąd zbierać.

Podszedł do staruszka i uniósł go do pozycji półsiedzącej.

– Obliviate – szepnął. – Zapomnisz wszystko, co się działo od chwili, kiedy wszedłem do holu. Będziesz pamiętał tylko, że się pośliznąłeś i cię złapałem.

Machnięciem różdżki zdjął Drętwotę i mężczyzna natychmiast spiął się cały i złapał go kurczowo za ramiona.

– No już, trzymam pana! – zawołał Snape i oparł staruszka o bramę.

Czując za sobą oparcie, stróż rozluźnił uścisk i powoli się odprężył.

– Bardzo panu dziękuję… – westchnął. – Merlinie, ale ze mnie ofiara…

Snape wstał i otrzepał spodnie.

– Jak pan zdejmie te obszarpane kapcie i zacznie nosić normalne buty, nie będzie się pan potykał o własne nogi – sarknął, po czym jakby się zawahał i patrzył na starca w milczeniu.

Rusz się, pomyśl to! Nie będę na to czekał cały ranek!

– Może… może mi pan pomóc wstać? – spytał ten nieśmiało.

Snape skrzywił się z niesmakiem, złapał go pod pachy i mocnym szarpnięciem postawił na nogi.

– Następnym razem niech pan nie wyłazi z recepcji. Mnie nie trzeba pilnować – warknął. – Stoi pan?

Stróż przytrzymał się bramy, odczekał chwilę i skinął głową.

– Jeszcze raz panu dziękuję!

Snape nie odpowiedział. Obrócił się i lekkim krokiem wbiegł po schodach na piętro, prosto pod drzwi do pracowni numer osiem. Chciał ją obejrzeć, zanim zjawi się cała reszta.

Nie szukał śladów warzenia czy poprzestawianych ingrediencji. W teorii tylko Powell, Griffin i on mieli prawo tu pracować, ale w praktyce każdy inny pracownik mógł tam wejść. Po inny kociołek, ostrzejszy nóż czy lepszą miotełkę do sproszkowanych ingrediencji. A skoro nocny stróż nikogo nie widział, wskazywało to na kogoś, kto przyszedł do budynku w ciągu dnia.

Snape nie wiedział, czego szuka. Tamten ktoś z pewnością nie zostawił tu swojej różdżki! Ale może podkładając żabę, zgubił coś osobistego. Wypadł mu kolczyk z ucha, spinka do włosów, wysunął się z kieszeni pergamin z listą zakupów…

Na stołkach nic nie leżało. Przytrzymując się nogi od stołu, ukucnął i zlustrował podłogę. Nic nie błyszczało, nie leżały żadne papierki. Skrzywił się i wstał.

I podnosząc się, dostrzegł coś ciemnego na jasnoszarej podłodze. Wcześniej wyglądało to na cień nogi od stołka, ale wraz z przelatującą kulą światła cień przesunął sie na bok i odsłonił ciemną plamę.

Snape uklęknął i przyjrzał się jej z bliska. Wyglądała na wypukłą, niezbyt grubą… w zasadzie to były nawet dwie plamy, jedna troszkę większa od drugiej.

– Lumos!

Plamy przybrały głęboki, czekoladowy kolor.

Czekoladowa żaba…!

Kącik ust powędrował mu do góry w triumfalnym uśmieszku. To trzeba było zebrać! Jedną z nich może zostawić Aurorom. Tę mniejszą, bo jak zwykle nic nie wykryją, więc nie należało przez nich tracić takiej okazji!

Przywołał pustą fiolkę i jeden srebrny nożyk i zaczął ostrożnie zdrapywać zaschniętą plamę czekolady.

 

 

 

Rozdziały<< Stan Krytyczny Rozdział 2Stan Krytyczny Rozdział 4 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Ten post ma 8 komentarzy

        1. U mnie w robocie też pełno. I masz wrażenie, że kurczę inne tematy nie istnieją i wszędzie doszukują się podtekstu, nawet gdy mowa o kwiatkach.
          Przez jakiś czas próbowałam ignorować, potem szlag mnie trafił i przestałam. Coś jak Klaudia – można powiedzieć, że pod tym względem to ja.
          Teraz przy mnie nie ośmielają się z takimi tekstami wyskoczyć – co mnie bardzo cieszy!
          Bo mnie takie teksty raczej żenują niż złoszczą – wiec wreszcie mogę normalnie z ludźmi rozmawiać.

Dodaj komentarz