Chmury na niebie były tak ciemne, że poza tymi dwoma kolorami wszystko tonęło w miękkiej czerni, całkiem jakby to był środek nocy, a nie majowy wieczór.
Profesor Neumann odłożył na bok zdjęcia wirusa z mikroskopu elektronowego, który przesłał mu dziś zaprzyjaźniony profesor z Ugandy i pokręcił głową. Negatywną stroną „uzdrowienia” chorych z Belfastu było to, że teraz wszyscy lekarze z całego świata zasypywali go listami i oczekiwali cudownego rozwiązania wszystkich problemów zdrowotnych. Jakby był jakimś Bogiem, cholera jasna. Do tego należało doliczyć dziesiątki próśb o porady od rozmaitych magistrów robiących przewód doktorski, promotorów i naturalnie czyhających na niego wszędzie dziennikarzy.
Miał już dość. Po pierwsze nigdy nie czuł się dobrze „na świeczniku”, a po drugie zupełnie nie rozumiał, co się wtedy stało, że ci ludzi wyzdrowieli! To był jakiś przypadek, czarna magia, albo cud! Niech pytają tych z Watykanu!
Czasami miał wrażenie, że to mu się po prostu przyśniło! Jak w takiej sytuacji miał TŁUMACZYĆ to innym?! Na myśl, że za tydzień ma wygłosić odczyt otwierający XVI Sympozjum Światowego Stowarzyszenia Lekarzy w Londynie, ogarniała go panika.
Doktor Roberts nadal pilnie przyglądała się świeżym zdjęciom wirusa malarii z Ugandy i starym, z Amazonii, sprzed 10 lat.
– Masz coś? – spytał, widząc jak kobieta zmarszczyła brwi.
– Nie jestem pewna… ale mam wrażenie, że on zmutował… – odparła cicho. – Wygląda nieco inaczej, przede wszystkim główka wirusa jest inna.
Neumann wzruszył ramionami. To było nieuniknione.
– Dobrze byłoby zbadać, jak zachowa się w tym przypadku układ odpornościowy – dodała doktor Roberts, odgarnęła za ucho kosmyk włosów, który wysunął się z koka i spojrzała na Neumanna. – Pamięta pan to badanie z Liberii, które przeprowadzono na dzieciach mających mutację wywołującą β-talasemię? Miały o 50% mniejsze ryzyko zachorowania na objawową malarię.
Neumann sięgnął po kartę, która pozwalała na przemieszczanie się w obrębie budynku i kiwnął głową.
– Skontaktuj się jutro z doktorem Dembele – poradził jej. – Bardzo dobry pomysł.
– Ma pan jego numer?
– Gdzieś w poczcie powinien być – Neumann nie mógł się przyzwyczaić do niektórych wynalazków i zamiast „e-mail” zdecydowanie wolał mówić „poczta”. Nie miał ochoty zaprzedać duszy demonowi techniki.
Doktor Roberts zrobiła krótką notatkę w kalendarzu i przyszło mu do głowy, że ta kobieta o wiele bardziej zasługuje na Nagrodę Richardsona niż on. Jest o wiele bardziej zaangażowana.
W sumie… czemu by nie…
Neumann zawahał się jeszcze tylko krótką chwilę i podjął decyzję.
– Beth – odchrząknął niepewnie i kobieta spojrzała na niego uważnie. – Wiesz, że za tydzień mamy ten międzynarodowy zlot czarownic i mam wygłosić mowę na otwarcie? Więc… chciałbym ci zaproponować… żebyś ty to zrobiła.
Kobieta zachłysnęła się i spróbowała wstać, ale natychmiast osunęła się na krzesło i złapała za usta.
– Panie profesorze, nie… nie rozumiem… co się…?!
Neumann podszedł do niej i odruchowo postukał trzymaną w ręku kartą w biurko. W nagle zapadłej ciszy dźwięk zabrzmiał zaskakująco ostro. I zdecydowanie.
– Moja droga, wiesz doskonale, co sądzę o Belfaście i o tym całym zamieszaniu dookoła tej sprawy – przyznał bardzo niechętnie. – Poza tym jestem zmęczony i chyba po prostu mam dość.
– Panie profesorze, proszę odpocząć i wszystko się ułoży – zapewniła go doktor Roberts i uśmiechnęła lekko. – Po dzisiejszym dniu wcale się panu nie dziwię. Ja też mam dość. Proszę wziąć sobie jeden czy dwa dni wolnego i sam pan zobaczy, jeszcze trzeba będzie pana odrywać od pisania przemówienia.
– Nie, Beth. Mówię zupełnie poważnie – Neumann nie odpowiedział uśmiechem, tylko pokręcił głową. – Nie zamierzam tam iść. Już i tak czeka na mnie ten sam koszmar na rozdawaniu nagród Richardsona. A ty masz pełno zapału i zasługujesz na wyróżnienie.
– Ale panie profesorze…
– Zrób to dla mnie. Proszę cię, Beth. Po prostu stań tam i pogadaj do nich. A tak swoją drogą – Neumann wskazał kupkę papierów leżącą na samej górze tacki na dokumenty – przemówienie już jest napisane. Trzeba je tylko przeczytać.
Beth poczuła się jak w potrzasku. I jak tu miała mu odmówić, kiedy nie tylko mówił, że jest zmęczony i ma dość, ale i prosił ją i dawał gotowe przemówienie?!
– Będą przecież pytać o pana… – przyszło jej nagle do głowy jak objawienie. – Wszyscy na pana czekają.
– Tym się nie przejmuj. Rozchoruję się poważnie tuż przed, więc nikogo nie będzie dziwić, że moja asystentka mnie zastępuje.
– I sądzi pan, że nabiorą się na przeziębienie, grypę czy coś podobnego?
– Poproszę Henry’ego, na pewno mi pomoże – uśmiechnął się wreszcie Neumann. – Dziś chyba tylko im nie podpadliśmy.
Doktor Roberts westchnęła ciężko. Henry, czyli Sir Henry Jenkins, był dyrektorem London Bridge Hospital, który miał chyba najlepszy w kraju oddział kardiologiczny. Mogła się tylko domyślać, że Neumann spróbuje się wykręcić atakiem serca, czy czymś równie poważnym.
I faktycznie, po tym jak dziś odwołali szeroko zakrojoną akcję pomocy niemieckim lekarzom, wybuchła potworna awantura i wszyscy, których wcześniej trzeba było niemal błagać o pomoc, teraz poczuli się ciężko obrażeni, że Niemcom udało się wyleczyć ich chorych na własną rękę. Pomyślałby kto, że woleliby, żeby tamci umierali masowo, a oni mogli oficjalnie pomóc i przeczytać własne nazwiska w gazetach!
Z Neumannem początkowo próbowali przepraszać i tłumaczyć, ale z biegiem czasu oboje zaczęli tracić cierpliwość i w końcu profesor nie wytrzymał i nawyzywał Alaina Milburna, Przewodniczącego Rady Zdrowia. Ten, jak dowiedzieli się bardzo okrężną drogą, poskarżył się Premierowi i sprawa nagle ucichła.
Neumann sięgnął po oficjalne zaproszenie na Sympozjum i gotowe przemówienie i podał swojej asystentce.
– Najlepiej będzie, jak to sobie na spokojnie przeczytasz i dasz mi odpowiedź. A teraz żegnam cię, moja droga, na mnie już czas – wziął do ręki parasol i niewielką torbę, w której trzymał portfel, klucze i dokumenty i westchnął ciężko. – I nie siedź za długo.
Ta potaknęła, uśmiechając się ciepło.
– Dobranoc, panie profesorze. Dobrej nocy!
– Dobranoc, Beth, dobranoc…
Gdy drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaśnięciem, w biurze zapanowała zupełna cisza, w której doskonale słychać było bębnienie deszczu o szyby i ledwo słyszalny nawiew powietrza.
Doktor Roberts wróciła myślami do dzisiejszego poranka i kolejny raz spróbowała sobie przypomnieć, kto i kiedy skontaktował z nimi Niemców, ale była już tym wszystkim tak zmęczona, że nie mogła się skupić i za każdym razem jej myśli odpływały w zupełnie innym kierunku.
Niemcy. Dzwonili bezpośrednio do nas? Czy raczej przyszło to odgórnie, właśnie od Milburna? Albo nawet od kogoś wyżej? Chyba tak, bo do nas przecież by się nie dostali. Bez przepustki nawet Królowej by tu nikt nie wpuścił. Nikt, a już szczególnie nie ten postrzelony strażnik z wieczornej zmiany.
Boże, żeby tylko tu nie przyszedł i nie próbował znów zapraszać cię na kawę!
Może już lepiej idź do domu! Poczytasz kiedy indziej.
Odłożyła zaproszenie do szufladki i zamknęła ją tak energicznie, że niezakręcona butelka z resztką wody mineralnej zachybotała się i zanim Beth zdążyła cokolwiek zrobić, przewróciła się i woda natychmiast rozlała się szeroko na wszystkie strony.
– O, cholera!
Beth zerwała się gwałtownie, porwała malutką klawiaturę Appla, myszkę i komórkę i rzuciła je na fotel za sobą, po czym złapała przewróconą butelkę i plik zamoczonych analiz i przeniosła je na tackę na dokumenty. Woda zaczęła już kapać na wykładzinę, więc cisnęła butelkę do kosza, pospiesznie zdarła z siebie fartuch i przykryła nim niemal całe biurko.
– Cholerny świat! – syknęła, przyciskając go do brzegu, żeby powstrzymać kapanie.
Woda natychmiast wsiąknęła w materiał i przestała ciec na podłogę. Beth odczekała jeszcze chwilę, przetarła mokrym fartuchem całą powierzchnię biurka i rozprostowawszy go, przyjrzała mu się z niesmakiem.
Flamaster w lewej górnej kieszonce musiał być źle zamknięty, bo widniała tam czerwona plama, która ciągle się powiększała, plik post-itów przebijał na żółto, a w wielu miejscach na nieskazitelnie białym materiale widać było pełno ciemnych smug. Najlepszy dowód na cięcia kosztów i obniżanie wydatków na sprzątanie w strefie administracyjnej – pomyślała zdegustowana. Ale tej plamy to już chyba nie dopiorą!
Czy tak, czy inaczej, fartuch nadawał się tylko do prania, więc Beth zaczęła opróżniać wszystkie kieszenie. Wyjęła flamastry i długopisy, dwa duże spinacze, mokre post-ity wyrzuciła do śmieci i w ostatniej kieszonce znalazła jedną przemoczoną karteczkę, na której coś było napisane. Beth obróciła karteczkę i przeczytała:
????!!!!!!
CO?!
?????????!!!!!!!!
Minuty mijały, czerwona plama rozlała się już na połowę fartucha, a Beth nadal stała i gapiła się, oszołomiona, na tę przedziwną notatkę, przeskakując wzrokiem między poszczególnymi słowami i nic nie rozumiejąc. Po chwili przyciągnęła sobie krzesło i nadal nie odrywając od niej oczu, bardzo powoli usiadła niemal na krawędzi.
Boże jedyny… CO TO ma być??!
Ona chyba już oszalała. Była chyba bardziej zmęczona, niż sądziła. Bredzi. Ma halucynacje.
Zmusiła się do spojrzenia na bok i wróciła wzrokiem do notatki, mając rozpaczliwą nadzieję, że zobaczy coś normalnego, ale znów zobaczyła te same słowa… pisane tym samym charakterem pisma….
JEJ charakterem pisma.
Dobry Boże. Ja naprawdę zwariowałam!
Słowa przyciągały jej wzrok jak magnes, po prostu nie była w stanie oderwać od nich oczu, choć się starała, więc potrząsnęła głową, spojrzała na biurko Neumanna i zakręciło się jej przed oczami. Ale dzięki temu przestała patrzeć na tę cholerną kartkę!
Idź stąd. Wracaj do domu. Połóż się spać, jak się obudzisz, to pewnie będzie poniedziałek.
Boże, takiego zwariowanego dnia od dawna już nie było. Poczynając od dziwnych Niemców, nieoczekiwanej pomocy Premiera i kończąc na tej kartce.
Chyba ci się to śni. Sny są zawsze zwariowane.
Czym prędzej wsunęła kartkę do kieszeni żakietu, zabrała torebkę i starając się ze wszystkich sił zająć czymś myśli, zjechała do niemal pustego o tej porze garażu.
Środa, 14 maja,
Spinner’s End / Ministerstwo Magii, Gabinet Ministra
Ranek
Słońce wzeszło już wysoko na niebo, a Severus Snape nadal leżał w łóżku, choć nie spał. Leżał na plecach, z rękoma założonymi za głowę i wpatrywał się w smugi światła, padające przez uchylone okno. Wyglądały, jakby ktoś namalował je kilkoma pociągnięciami pędzla – równomierne rozświetlone kreski kładły się miękko na starej drewnianej podłodze i pościeli i w ich blasku nawet ciemna klepka skrzyła się oślepiającą bielą, nagle obdarta ze złych wspomnień. Całkiem jakby świt przyniósł nadzieję na lepszy dzień, lepsze życie.
Kiedy nacieszył się tym widokiem, zaczął podziwiać maleńkie drobiny kurzu, które wirowały powoli w powietrzu migocząc jak diamenty, płynęły do góry, opadały na dół, jakby pieszczone jakąś niewidzialną ręką.
Wczoraj rano robił dokładnie to samo – rozkoszował się światłem, kolorami, szumem drzew za oknem, krzykami ptaków i poświstywaniem wiatru.
I ciepłem. I dotykiem. Otulony szczelnie puchatym, miękkim kocem rozluźnił wszystkie mięśnie, przymknął oczy i pozwolił sobie Czuć.
Bicie jego serca zwolniło, oddech bez mała ustał i błogie uczucie spokoju rozlało mu się po całym ciele. I napawał się nim jak tylko mógł. W jego życiu było tak mało szczęśliwych chwil, że nawet takie jak ta należało smakować.
Jednak wszystko, co dobre, ma swój koniec.
Wczoraj dostał sowę z Ministerstwa z prośbą o stawienie się dziś w celu udzielenia niezbędnych wyjaśnień. Rayleigh została już przesłuchana, żona Bryanta również, ale w całej tej historii wciąż było pełno niewiadomych.
Nie miał ochoty spotykać się z Shackleboltem i Robardsem, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że jako główny świadek, nie miał innego wyjścia.
Kącik ust powędrował mu do góry, gdy Severus pomyślał o liście z Ministerstwa. Musiało im na nim naprawdę zależeć, skoro zamiast na oficjalne przesłuchanie u Aurorów, dostał zaproszenie na rozmowę w gabinecie Ministra.
No chyba, że Shacklebolt boi się, że przeklniesz Robardsa na miejscu i woli zająć się tym osobiście.
Co też znaczyło, że musiało im na nim zależeć.
Jemu też zależało. Postanowił dopilnować, żeby Rayleigh zgniła w Azkabanie.
–
Gdy wysiadł z windy w Atrium, w ciągu kilku sekund zaległa cisza i głowy wszystkich obróciły się w jego kierunku. Mógł się tego spodziewać po długim artykule w Proroku, w którym jakiś dureń znów zrobił z niego bohatera.
Idioci.
Jednak chwilę później rozległy się pierwsze szepty, przybrały na sile i chwilę później gwar wybuchł ze zdwojoną siłą. I wyraźnie mógł rozpoznać swoje nazwisko.
Severus zwęził gniewnie oczy, posłał im ponure spojrzenie, owinął się ciaśniej połami szaty i ignorując zupełnie przeszedł przez Atrium i zatrzymał się przed niewielkim biurkiem, za którym siedział Ochroniarz. Na jego widok znudzona mina w mgnieniu oka znikła z twarzy starszego czarodzieja i zastąpiła ją mieszanina zaintrygowania i obawy.
– P-pan Snape! – wykrztusił, podrywając się na równe nogi.
Severus skinął powoli głową i zamarł czekając na obowiązkowe obszukanie czujnikiem wykrywającym uroki i nielegalne magiczne czy niebezpieczne przedmioty, ale strażnik nadal gapił się na niego jak oniemiały.
– Ruszysz się, czy mam ci pomóc? – fuknął Severus.
– A już, oczywiście, oczywiście!!!
Czarodziej złapał nerwowo długi, złoty pręt, machnął nim Severusowi przed oczami, jakby opędzał się od much i czym prędzej odłożył go na bok, po czym odruchowo wyciągnął dłoń po różdżkę.
Severus uniósł do góry jedną brew i spojrzał na niego z góry.
– Nie sądzę.
– A-ale… Każdy oddaje różdżkę…
– Więc idź sobie z nim porozmawiać. Ja nazywam się Snape.
Starszy mężczyzna wytrzeszczył na niego oczy, jakby nie zrozumiał, ale po chwili rozłożył bezradnie ręce.
– Proszę…! Nie mogę pana wpuścić z różdżką.
Severus, który już dał krok do przodu, zatrzymał się i obrócił wolno do niego.
– Doskonale. Więc będziesz mógł wyjaśnić Ministrowi, czemu nie mogłem odpowiedzieć na jego zaproszenie – powiedział, krzyżując ręce na piersi.
Strażnik przybrał płaczliwy wyraz twarzy i już otworzył usta, gdy z boku nieoczekiwanie wyłonił się Gawain Robards.
– Eryku, dziękuję ci bardzo – rzucił z uśmiechem do strażnika i natychmiast spoważniał, gdy spojrzał na Severusa. – Zajmę się panem Snapem osobiście.
Severus oddał mu ironiczne spojrzenie, które zdawało się mówić „Chciałbyś”.
– Więc prowadź, Robards – uczynił gest dający mu pierwszeństwo.
Obaj ruszyli ku bramkom, za którym znajdowały się windy i Gawain skrzywił się kwaśno.
– Doskonale wiesz, że zgodnie z prawem nikt poza pracownikami nie może wejść do Ministerstwa z różdżką.
– Doskonale wiesz, że nie mam zwyczaju chodzić bezbronny.
– Wiem i dlatego tu przyszedłem. Coś mi mówiło, że nie oddasz jej dobrowolnie, nawet jakby Eryk ci kazał.
– Tylko Czarny Pan mógł KAZAĆ mi oddać różdżkę.
Gawain, który doszedł właśnie do bramki, zatrzymał się raptownie i aż poczerwieniał ze wściekłości.
– Posłuchaj, Snape – rzucił ostrzegawczym tonem. – Przyzwoliłem na traktowanie cię z pewnymi przywilejami, ale to nie znaczy, że nie mogę zmienić zdania.
Severus wygiął usta w pogardliwym uśmieszku.
– Nie radzę ci próbować. I nie zachowuj się, jakby to była wielka łaska, którą mi wyświadczasz.
– Sądzisz, że ci się to należy?
– A ty nie?
Gawain zacisnął dłoń dookoła różdżki, żeby się opanować.
– Szkoda, że muszę ci przypominać, że uratowałem ci życie, Snape.
Dotychczas spokojną twarz Severusa przeszył bolesny grymas i oczy zwęziły się niebezpiecznie.
– Niezwykle interesujący punkt widzenia – wycedził niskim, pełnym groźby głosem. – Moim zdaniem jedyne, co ci zawdzięczam, to tydzień w Azkabanie, gdzie o mały włos nie zostałem ucałowany przez dementorów.
– Nie mi! Nie ponoszę odpowiedzialności za…
– Ależ oczywiście, że ponosisz! – przerwał mu bezpardonowo. – Nie dopilnowałeś jednego z TWOICH Aurorów i dzięki temu zmarły setki ludzi. A ja trafiłem do więzienia. Jakbyś bardziej ich pilnował, może w ogólnie nie byłoby tego koszmaru.
Z chwili na chwilę Gawain miał coraz większą ochotę go przekląć! Cholerny, pieprzony dupek! Nie dość, że mówi o „Czarnym Panu”, to jeszcze teraz mówi mi, że nie nadaję się na to stanowisko?!
– Co ty możesz wiedzieć o przewodzeniu innym? – wybuchnął. – Myślisz, że tak łatwo jest kontrolować wszystko i wszystkich? Zawsze działałeś sam, więc nie będziesz mi teraz prawił morałów!
– Nigdy nie mówiłem, że coś o tym wiem. Po prostu robię to, co potrafię. Może nadszedł czas, żebyś ty też to zrobił.
Chwilę obaj patrzyli sobie z bliska w oczy oddychając ciężko, żaden z nich zdecydowany nie ustąpić drugiemu i napięcie między nimi można było wyczuć palcami, gdy nagle zza pleców Gawaina doszedł ich kobiecy głos.
– Przepraszam, czy pano…
Gawain obrócił się gwałtownie i młoda czarownica dostrzegła Severusa i aż się zachłysnęła.
– Rusz się, Robards – warknął Severus. – Nie będę tu stał i czekał, aż zmądrzejesz.
Gawain posłał mu wściekłe spojrzenie.
– Masz szczęście, Snape, że to Minister cię wzywa. Gdyby nie to, nie pozwoliłbym ci przejść nawet dziesięciu stóp w Atrium.
– Minister zaprosił mnie na spotkanie, a nie wezwał. Gdyby nie to, nie zjawiłbym się tu nawet na chwilę.
Młoda kobieta odeszła pospiesznie kawałek dalej, więc zgrzytnąwszy zębami, Gawain przeszedł przez bramkę i nie przytrzymał jej dla Severusa. Ten zablokował ją zaklęciem, żeby się nie zatrzasnęła i zdjął je dopiero, gdy był po drugiej stronie.
Nie odzywając się już do siebie wjechali na Poziom Pierwszy i poszli do gabinetu Ministra.
Gdy panna Brown wpuściła ich, Kingsley siedział za olbrzymim biurkiem i podpisywał gruby plik pergaminów. Na ich widok uśmiechnął się i gestem wskazał im kilka krzeseł.
– Gawain, Snape, dzień dobry! Wejdźcie i siadajcie, proszę!
Severus wybrał sobie krzesło jak najdalej od Aurora, odchylił się nonszalancko do tyłu i oparł różdżkę w poprzek uda, po czym spojrzał za okno. Wpadało przez nie blade światło, jakby na niebie było dużo chmur i promienie słońca nie mogły się przedostać przez ich warstwę.
Kingsley szybko skończył składać podpisy, odłożył pergaminy na bok i przywołał długie na sześć stóp zeznanie Alex Rayleigh.
– Proponuję zaczekać jeszcze trochę, może zjawi się Hermiona Granger.
Severus nie zareagował w żaden sposób, tylko nadal wpatrywał się w okno. Oczywiście spodziewał się, że na takie nieformalne przesłuchanie ściągną ich oboje.
Gawain zerknął na zegarek – do jedenastej zostały jeszcze trzy minuty.
– Wiesz, czy panna Granger potwierdziła swoją obecność? – spytał Kingsleya.
– Nie odpowiedziała na sowę – potrząsnął ten głową i spojrzał pytająco na Severusa. – Snape? Mówiła ci coś? Że nie może przyjść, czy że się spóźni?
Severus obrócił się powoli do nich.
– Nie widzę powodu, dla którego panna Granger miałaby mi cokolwiek mówić – powiedział lodowatym tonem.
– Myślałem, że… – zaczął Kingsley i postanowił nie kończyć zdania.
– To źle myślałeś.
Gawain potrząsnął głową, a Kingsley westchnął i kiwnął głową.
– No cóż, najwyraźniej źle myślałem – skwitował. – Ale w sumie to nawet dobrze, że nie ma nikogo postronnego… Jak wiesz, za wynalezienie antidotum Ministerstwo oferowało nagrodę – pochylił się, żeby stuknąć różdżką w dolną szufladę, zamykaną specjalnym zaklęciem.
Severus wyprostował się raptownie i powstrzymał go ruchem ręki. Nie zamierzał na to pozwolić!
– Nie robiłem nic dla nagrody, wiesz o tym dobrze, Shacklebolt!
Kingsley mimo to wyjął na biurko dużą, ciężką sakiewkę. Czy raczej worek. Dziesięć tysięcy galeonów zagrzechotało głośno.
– Oczywiście, że wiem. Gdyby ci ktoś kazał coś zrobić, przekląłbyś go zanim zdążyłby skończyć zdanie – uśmiechnął się szeroko. – Myślałem o czymś innym.
Severus posłał mu pytające spojrzenie, więc Murzyn dokończył.
– Po prostu sądzę, że nie będziesz próbował szukać pracy, lub odpowiadać na przeróżne idiotyczne propozycje, które bez wątpienia niedługo zaczniesz dostawać. W ten sposób miałbyś zapewnione pieniądze i nie musiał już nic robić.
Severus parsknął pogardliwie na myśl o propozycjach pracy. Istotnie, wczoraj jakiś natchniony idiota błagał go o podpisanie jego biografii i oferował 10% zysku ze sprzedaży, zaś przed wyjściem przyleciała sowa z listem od Terazjusza White’a, właściciela apteki na Pokątnej, z propozycją pracy jako starszego sprzedawcy.
Ale choć w pewien sposób doceniał propozycję Shacklebolta, nie wyobrażał sobie, że mógłby „już nic nie robić”. Miał wystarczająco dużo złota, żeby wieść wygodne życie i móc nadal warzyć rozmaite rzadkie eliksiry i maści. Wszak teraz było o jednego angielskiego producenta eliksirów mniej i nie zanosiło się, żeby Powell dostał w najbliższym czasie piątą Kroplę. Nawet jeśli kolejną inspekcję będzie prowadził ktoś mniej uparty niż Hermiona Granger.
Niech przeznaczy to na jakiś sensowny cel. Choćby żeby lepiej wyszkolić Aurorów-idiotów. Może w ten sposób zwiększą się szanse na to, że uda im się rozwiązać jakąkolwiek sprawę.
– Nie – rzucił krótko i dodał ironicznie. – Ja tego nie potrzebuję.
Kingsley zmarszczył brwi, zaskoczony. Co ma znaczyć, że ON tego nie potrzebuje…? Jest ktoś, kto…? Ależ oczywiście! Przecież uwarzyli to antidotum z Hermioną!
Uśmiechnął się szeroko i z lekkim niedowierzaniem. A już myślał, że Snape skorzysta z jego propozycji! Jak widzisz, ten facet wcale nie jest takim wrednym sukinsynem, za jakiego wszyscy go uważają.
I… może jednak się nie myliłeś??? Hmmm….
– Muszę przyznać, że mnie zaskoczyłeś – uśmiechnął się jeszcze szerzej. – To bardzo… szlachetne z twojej strony
– Nazwij to troską o innych – stwierdził sarkastycznie, w jego przekonaniu, Severus.
– Mimo wszystko… Jestem pewny, że niektórzy będą cię za to uwielbiać.
Severus nagle poczuł, że chyba się nie rozumieją.
– O czym ty gadasz, Shacklebolt? – warknął.
Kingsley wkładał pieniądze z powrotem do szuflady, więc nie odpowiedział, za to odezwał się Gawain, coraz bardziej poirytowany ich idiotycznymi pogaduszkami.
– Czy możemy przejść do rzeczy? Spieszy mi się.
Severus również zaczynał tracić cierpliwość.
– Pierwszy raz się z tobą zgodzę, Robards. Choć nigdy nie sądziłem, że to nastąpi. Zaczynajmy już.
Przez kolejne dwie godziny odpowiadał na istną powódź pytań i zaczął nabierać coraz większej ochoty, żeby rzucić na nich Silencio. Ale postanowił osobiście zadbać o to, żeby Rayleigh musiała zaprzyjaźnić się z dementorami.
Gdy wreszcie nieformalne przesłuchanie się skończyło i Severus wyszedł, Gawain otarł końcówkę pióra i zakręcił kałamarz.
– Cholerny stary dupek – mruknął pod nosem.
– Nie taki stary i nie taki cholerny – zaoponował Kingsley. – Co ty od niego chcesz?
Gawain zaklęciem wyczyścił powalane atramentem palce i rozsiadł się wygodnie na krześle.
– W Atrium zachowywał się jak kretyn. Wiesz, że zaszantażował Eryka, że jak go nie puści bez różdżki, to będzie musiał się przed tobą tłumaczyć?
Kingsley domyślał się, że Snape nie będzie chciał oddać różdżki i to rozumiał. Dlatego zdecydował, że dla Snape’a uczyni wyjątek.
Wiedział doskonale, że choć resztka Śmierciożerców siedziała w Azkabanie, w czarodziejskim świecie wciąż było pełno ludzi, którzy go nienawidzili. Przede wszystkim rodzin skazanych, ale i tych, których nie przekonał jego proces i uważali, że powinien zapłacić za lata służby u Voldemorta. Poza tym niektórym ludziom po prostu nie można było kazać oddać różdżki. Severus Snape bez różdżki? Taka opcja po prostu nie istniała.
Gawain też zdawał sobie z tego sprawę i przecież się z nim zgodził. Więc skoro teraz nazwał go kretynem, musiało być coś jeszcze…
– Tylko tyle? – spytał, czym zarobił dość krytyczne spojrzenie swojego podwładnego .
– Nie. Powiedział, że to mi zawdzięcza tydzień w Azkabanie! I dał mi do zrozumienia, że powinienem zmienić zawód, bo nie potrafię upilnować moich ludzi! – warknął Gawain.
Kingsley tylko skinął głową.
– W pewien sposób… ma rację. To Auror wpakował go do Azkabanu i nielegalnie skazał na Pocałunek Dementora. Miał szczęście, że Hermiona i Harry zrobili wszystko, by go stamtąd wyciągnąć.
Gawain zmierzył Kingsleya poważnym spojrzeniem. Oczywiście Kingsley był Ministrem Magii, ale z racji tego, że jeszcze kilka lat temu był Aurorem i znali się obaj bardzo dobrze, był również przyjacielem, więc mógł sobie na to pozwolić.
– No właśnie… skoro o Harry’m mowa… Nie wiem, co z nim zrobić – przyznał z wahaniem i widząc pytające spojrzenie Kingsleya, dodał. – Gdy ściągnął mnie do Ministerstwa i powiedział, że przeszukał nielegalnie Archiwum, że wysłał pannę Granger do Azkabanu jako Aurora i odroczył wykonanie wyroku, powiedziałem mu, że kiedy cała sprawa się skończy, zajmiemy się problemem jego niesubordynacji.
– I?
– Nie mogę! – westchnął Gawain. – Nie po tym, co przeszedł. Nie jestem w stanie zwołać postępowania dyscyplinarnego i… – urwał i pokręcił głową.
– Więc tego nie rób. Gdyby tego nie zrobił, dziś nadal umieraliby ludzie, a on i Ginny byliby już dawno martwi. I pewnie przyznalibyśmy nagrodę Rayleigh.
Gawain westchnął znów. Niby to była prawda, ale z drugiej strony przecież były jakieś zasady, prawa! Których każdy musiał przestrzegać! Jak miał stać na ich straży, skoro jego własny Auror je łamał?!
– Nie wiem, jak mam go powstrzymać przed zrobieniem za jakiś czas czegoś podobnego? Może przez rok, dwa, będzie się pilnował, ale kiedy tylko znów pojawi się jakieś poważne zagrożenie, będzie narażony ktoś mu bliski, nie zawaha się przed niczym, byle mu pomóc!
Kingsley potarł nasadę nosa. Też o tym myślał. I był pewien, że przy najbliższej okazji Harry zrobi dokładnie to samo.
– Wiem, co chcesz powiedzieć. I sądzę, że mam rozwiązanie – stwierdził poważnie.
Gawain spojrzał na niego uważnie i w napięciu. W nagle zapadłej ciszy można było usłyszeć latającą muchę.
– Harry nie nadaje się na Aurora – powiedział Kingsley i Gawain wciągnął powietrze, żeby zaprotestować, więc przystopował go unosząc rękę. – Ty to wiesz, ja to wiem i myślę, że Harry też. Dobrze się czuje w kryzysowych sytuacjach, potrafi podejmować szybkie i trafne decyzje i potrzebuje wolnej ręki. I właśnie coś takiego chciałbym mu zaproponować.
Gawain zamarł w niedowierzaniu.
– Zgadzasz się ze Snape’m, że nie daję sobie rady i chcesz mnie wyrzucić?
– Ależ oczywiście, że nie! – zaśmiał się głębokim basem Kingsley. – Chciałbym stworzyć niewielką i całkowicie tajną organizację dla ludzi takich jak Harry. Podlegałby oczywiście pod ciebie, ale miałby o wiele szersze uprawnienia niż zwykli Aurorzy. A ponieważ nikt by o nim nie wiedział, byłoby mu o wiele łatwiej działać. Tak działają mugole. Tylko musiałbyś wymyślić mu jakąś odpowiednią przykrywkę.
Gawain namyślał się chwilę, totalnie zaskoczony. Pomysł był… całkiem interesujący. Sam uważał, że Aurorzy za bardzo rzucają się w oczy i czasami niweczy to całe śledztwo.
– Taki rodzaj… szpiega? Coś jak… Snape?
Kingsley kiwnął głową.
– Harry i Snape są do siebie bardzo podobni w niektórych aspektach. Obaj potrafią się poświęcić dla dobra innych, mają ten sam talent do odkrywania różnych tajemnic i rozwikływania zagadek, tę samą niechęć do ograniczeń, biurokracji i tę samą potrzebę wolnej ręki w działaniu. Mają ze sobą więcej wspólnego, niż myślą.
– Powiedz mu to, a cię przeklnie.
– O którym z nich mówisz?
Gawain wzruszył ramionami.
– O obu.
Kingsley pokiwał głową. Dokładnie.
– Nie wiesz nawet, jak byłbym szczęśliwy, gdyby Snape zgodził się na taką pracę!
Gawain zamarł, porażony tym pomysłem. Już sam nie wiedział, co było bardziej nieprawdopodobne – czy że mógłby być szefem Snape’a, czy to, że Snape i Harry mieliby pracować razem. W końcu doszedł do wniosku, że ten drugi pomysł jest jeszcze bardziej absurdalny.
– Nie wyobrażam sobie, żeby Harry i Snape mogli ze sobą współpracować, nawet pięć minut!
Instytut Chorób Zakaźnych i Tropikalnych / Dom handlowy / Klinika Św. Munga
Koło południa
– Dziś po południu dostanie pan formularz – rzucił znużonym głosem do słuchawki profesor Neumann i uniósł oczy do góry. – Tak. Oczywiście. Zrozumiałem. Do widzenia.
Rozłączył się, odepchnął telefon i odetchnął głęboko. Ten facet od kombinezonów ochronnych do pracy w Gorącej Strefie zaczynał już mu działać na nerwy. Zaledwie wczoraj odebrali wyniki testów wytrzymałościowych materiału, który WRESZCIE spełniał normy, niektórzy pracownicy nie wrócili jeszcze z urlopów, ich nowy program badawczy polegający na modyfikacji pochodnej polialliloaminy wkraczał właśnie w najważniejszą fazę, a jego zdaniem mieli rzucić wszystko i złożyć zamówienia!
– Beth, jeśli jeszcze nie wypełniłaś formularza na kombinezony, to lepiej się pospiesz – mruknął niechętnie do swojej asystentki.
Doktor Roberts jeszcze chwilę patrzyła, zamyślona, na rząd płytek z próbkami wirusa grypy typu A i dopiero po kilku sekundach drgnęła, podniosła głowę i uśmiechnęła się odruchowo.
– Przepraszam, panie profesorze. O coś pan pytał?
Neumann odpowiedział szerokim uśmiechem, spojrzał na zegarek i humor poprawił mu się natychmiast.
– Mówiłem, że trzeba wypełnić formularz, moja droga. Ale mamy na to jeszcze kilka godzin. Co powiesz na lunch?
Tak jak większość pracowników Instytutu, oboje jadali posiłki w stołówce dla personelu. Jedzenie było naprawdę dobre, zawsze świeże i był duży wybór dań. Na dziś w menu były kotlety jagnięce i maślane purée, ulubione danie Neumanna i już na samą myśl ślinka ciekła mu do ust.
Doktor Roberts przybrała zakłopotaną minę.
– No więc… dziś, wyjątkowo, muszę wyjść na miasto – odparła niepewnie. – Proszę się mną nie przejmować. Wyskoczę i szybko wrócę!
Neumannowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pospiesznie wstał, zapiął ostatni zatrzask fartucha i wsunąwszy do górnej kieszonki kartę, kiwnął ręką swojej asystentce i podszedł do drzwi.
– Smacznego! – rzucił na odchodnym.
Beth skinęła głową i jeszcze chwilę patrzyła na okrągłe okienko w drzwiach. Neumann czasami zapominał różnych drobiazgów i po nie wracał. Odczekała więc jeszcze pół minuty, a potem szybko zrzuciła fartuch, złapała torebkę i bez mała pobiegła do windy, która zjeżdżała aż do podziemnego parkingu.
Miała na dziś inne plany.
Gdy we wtorek obudziła się, kartka z przedziwną notatką nadal tkwiła w kieszeni. Wbrew jej staraniom w dalszym ciągu nic z niej nie rozumiała, ale zdążyła odzyskać na tyle zdrowego rozsądku, że udało się jej zacząć myśleć.
Po pierwsze napisała ją sama. Po drugie musiała to zrobić w poniedziałek, bo tego dnia założyła nowy, świeżo wyprany fartuch, a sądząc po stanie kartki, nie mogła zostać wyprana.
Gdyby jeszcze zaglądała do kieliszka, mogłaby podejrzewać, że po prostu musiała przesadzić tego dnia, ale Beth nie przepadała za alkoholem i kiedy już piła, przy wyjątkowych okazjach, ograniczała się do malutkiego kieliszka szampana lub odrobiny słodkiego likieru.
Więc nie mogła wyjaśnić notatki lekkim rauszem.
Żeby coś takiego napisać, musiałabyś być na bardzo wielkim rauszu! Po którym miałabyś tygodniowego kaca!
Wczoraj więc postanowiła sprawdzić, co mogło się za tym kryć. Choć skoro PONOĆ dotyczyło to MAGII i CZARÓW, nie miała większych nadziei na odkrycie czegoś specjalnego. Chciała się po prostu upewnić, że nie zwariowała.
W południe poszperała w internecie, ale nie znalazła żadnej kliniki w Anglii, która nazywałaby się „Św. Mungo”. Owszem, o samym świętym znalazła dużo, ale to nic nie wyjaśniało.
Harrych Potterów było całkiem sporo. Przede wszystkim w książce telefonicznej, lecz poza tym znalazła producenta zdrowej żywności, jakiegoś młodzika, który postanowił przebiec całą Amerykę i wielbiciela Dänikena, który publikował zdjęcia ze Strefy 51. Jeśli chodzi o oliwę, marki Anders nie znalazła, ani w oliwkach do ciała, ani takich do kuchni.
Zaczęła więc szukać czegoś o Kingsleyu Shacklebolcie i ku swemu zdumieniu znalazła sporo jego zdjęć z czasów, kiedy był sekretarzem Tony’ego Blaira. Kiedy zobaczyła pierwsze z nich, przedstawiające Premiera i rosłego czarnoskórego mężczyznę za nim, ubranego w elegancki garnitur i z dużym, złotym kolczykiem w uchu, poczuła coś dziwnego. Nie umiała nawet powiedzieć co. COŚ.
Ale to zaskakujące uczucie trwało tylko sekundę i znikło, pozostawiając męczące wrażenia déjà-vu, i im bardziej próbowała je odnaleźć, im bardziej się skupiała, tym bardziej wyślizgiwało się jej z rąk.
Zupełnie jak gdy czasem budziła się i wiedziała, że COŚ się jej śniło, słyszała bez mała jeszcze echo myśli, ale w żaden sposób nie umiała sprecyzować choćby najmniejszego szczegółu.
Tym razem była pewna jednej rzeczy – nawet jeśli kiedyś widziała go w telewizji czy gazecie, to dziwne odczucie dotyczyło czegoś zupełnie innego.
Z tego wszystkiego pozostawał jej tylko dom handlowy, który istotnie istniał, tak więc dziś postanowiła pójść i sprawdzić, co tam się znajduje.
Szybko wyjechała na miasto swoim małym Smartem i lawirując między wlokącymi się samochodami i raz po raz zagryzając zęby i bębniąc palcami po kierownicy, gdy stała na światłach, czy wlokła się w korku, dojechała wreszcie na Borough Road. Ominęła wypożyczalnię samochodów, duży sklep z artykułami elektrycznymi, aptekę i lodziarnię, przed którą stała długa kolejka i zatrzymała się wjeżdżając odrobinę na chodnik tuż przed dużym, starym domem z czerwonej cegły, na którym widniał napis „Purge & Dowse Ltd”.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest zamknięty. Cegła popękała i kawałki poodpadały w wielu miejscach, zostawiając po sobie nierównomierne, nieforemne dziury. Jakby miał ospę. Od brudnych, ciemnych okien wystawowych odbijało się słońce i Beth w żaden sposób nie mogła dostrzec, co było za nimi, zaś na drzwiach wisiała jakaś kartka…
Beth westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że nawet to jedno jedyne miejsce, które mogła w jakiś sposób usytuować, w niczym jej nie pomoże.
Skąd w ogóle to ci przyszło do głowy? Przecież nie planowałaś tu iść na zakupy?!
Zerknęła jeszcze raz na ciemne, niemal odstraszające okna i znów na drzwi. I na kartkę na nich.
Skoro już tu jesteś, to sprawdź to do końca.
Błogosławiąc rozmiary samochodu, Beth wcisnęła się między dwa słupki na chodniku przy śmietniku kawałek dalej i podeszła do przeszklonych drzwi wejściowych. Szyba na dole była pęknięta, ale nadal się trzymała. Kartka też, choć pewnie już niedługo.
Beth zmrużyła oczy i odczytała półgłosem koślawy napis.
– Zamknięte… z powodu remontu.
Cóż, biorąc pod uwagę stan budynku, remont zdecydowanie się należał, i to taki porządny.
Słońce zaszło na chwilę i przez szybę, w głębi, Beth dostrzegła puste pomieszczenie, wyraźnie zasypane odpadającym z sufitu tynkiem, zdjętymi z zawiasów drzwiami i pokrytą grubą warstwą kurzu wystawą, na której stał goły manekin kobiety. Z czymś dziwnym na głowie.
Beth zbliżyła się do niego i dopiero po paru krokach zrozumiała, co było w tym dziwnego. To była peruka, ale tak zakurzona i zasypana warstwą łuszczącej się farby, że ledwo można było ją dostrzec.
– Idiotyzm – mruknęła do siebie. – Wygląda jak ptasie gniazdo.
Kilka stóp dalej stał identyczny manekin, z peruką imitującą długie blond włosy. Beth uśmiechnęła się pod nosem i podeszła do niego. Pewnie z powodu zestawienia nagości i peruki wyglądał jeszcze bardziej absurdalnie.
– Jezus, Maria. I piórko w tyłek – podsumowała.
I nagle manekin poruszył się, kosmyk blond włosów zsunął mu się z piersi i … KIWNĄŁ głową?!…
Beth zamarła i wytrzeszczyła oczy. Niemożliwe. Może to trzęsienie ziemi…? Co się…
Rozejrzała się w popłochu dookoła, ale nic się nie ruszało?! Ziemia pod stopami ani drgnęła… ludzie dookoła nie zaczęli krzyczeć i uciekać… nie poleciały na nią popękane cegły…?!
Spojrzała odruchowo na sufit za brudnym oknem, ale nic się z niego nie sypało. Ale był… jakiś dziwny… inny…
Beth przełknęła z trudem ślinę i spróbowała zrozumieć, co widzi. Wszystko stało się jakieś… czystsze? Jakby… falowało???
Nie wiedząc co robi, odruchowo sięgnęła ręką przed siebie, dłoń przeszła jej przez szybę i nie poczuła bólu, tylko jakiś dziwny chłód…
W odruchu paniki chciała wyszarpnąć ją stamtąd, ale równocześnie nastawiona była na oparcie się, więc zachwiała się, spróbowała się czegoś przytrzymać i poleciała prosto do przodu, W SZYBĘ!
Runęła na podłogę, ręce i kolana przeszył ostry ból i równocześnie otoczył ją gwar, jakiś dziwny zapach i wszędzie zaroiło się od ludzi. I zanim jeszcze zdążyła się podnieść, coś szarpnęło nią i podjechała po śliskiej, zimnej posadzce dobre kilka stóp.
Zaskoczona Beth podniosła głowę i zamarła w szoku.
Leżała na kamiennej podłodze w jakiejś niewielkiej sali, w której siedziało lub stało pełno… ludzi?
Tuż koło niej stał fotel, ale od połowy oparcia przechodził w sylwetkę kobiety, która rzuciła jej dziwne spojrzenie, potrząsnęła głową i obróciła ją i w tym momencie cztery nogi fotela poruszyły się chaotycznie na boki. Obok stał mężczyzna trzymający jakiś sznurek, na którego końcu unosiła się w powietrzu dziewczynka. Nagle z boku podszedł… coś… jakby człowiek na trzech nogach, pomalowany na zielono, ciągnąc za sobą jakąś gałąź… a nogi krzesła stojącego pod ścianą ugięły się nagle, wyprostowały, krzesło podskoczyło, wykonało piruet w powietrzu i opadło dokładnie na to samo miejsce.
– Mary, mówiłem ci, żebyś się nie bawiła – rzucił jakiś mężczyzna ubrany w… worek? sukienkę? i zabrał siedzącej obok dziewczynie jakiś patyk.
– Pospieszcie się, ona za chwilę odleci – mruknął mężczyzna z dziewczynką na sznurku.
Do kobiety po prawej podszedł ktoś ubrany w zielono-żółtą sukienkę, ta odkryła koszyk, w którym Beth dostrzegła trójkę maleńkich, bez mała mikroskopijnych dzieci. Mężczyzna oblał je jakimś płynem i nagle dzieci zaczęły rosnąć, wyskoczyły z koszyka, rosły coraz bardziej i bardziej, aż stały się trójką dorosłych ludzi.
– Eliksiru powodującego kurczenie się nie stosuje się na ludziach! – warknął mężczyzna.
Gdzieś z góry dobiegł wesoły śmiech i Beth odruchowo podniosła wzrok i dostrzegła… telewiz… nie, portret, zwykły portret kobiety, która właśnie chichotała w najlepsze, zasłaniając sobie usta dłonią, a potem nagle obróciła się i odeszła.
Pod sufitem przefrunęły dwie świetliste kule i postukując dźwięcznie znikły gdzieś dalej.
To wszystko płynęło jej przed wytrzeszczonymi oczami, ale w głowie czuła zupełną pustkę, zupełnie jakby jej mózg wyłączył się i przestała myśleć. Słyszała, widziała, czuła… ale nic z tego do niej tak naprawdę nie docierało.
Dopiero gdy poczuła, że zaczyna się dusić, zorientowała się, że przestała oddychać i nie wiedziała nawet, czy nabrać, czy wypuścić powietrze.
Odetchnęła gwałtownie, zamknęła usta, które otworzyła nie wiedzieć kiedy i zamrugała piekącymi oczami i w tym momencie podeszła do niej kobieta w zielono-żółtej sukience, machnęła patykiem i Beth poderwało do góry i coś przytrzymało przy ścianie.
– W czymś pomóc, kochanie?
Beth spojrzała na nią, czując narastający szum w głowie i poruszyła ustami, lecz nie wyszedł z nich ani jeden dźwięk.
– Źle się pani czuje? Upadek z miotły, nieudana aportacja, urok, czy to może efekt odbitego zaklęcia? – spytała kobieta. – Gdzie ma pani różdżkę?
Różdżkę…? RÓŻDŻKĘ? Przecież…
Przedziwna notatka nagle pojawiła się jej przed oczami i Beth aż zachłysnęła się zrozumieniem. I implikacjami.
„Magia i czarodzieje istnieją”… Dobry Boże, więc to PRAWDA???
Szum w głowie urósł do oszałamiającego ryku, od którego wszystko zakręciło się dookoła, jakby porwała ją trąba powietrzna i Beth poczuła, że za sekundę COŚ się stanie. MUSI się coś stać!
Wybuchnie…
Albo będzie krzyczeć…
albo oszaleje… zwariuje…
Albo….
!!!!!!!!!!!
Coś w niej pękło, złapała się za głowę i z piersi wydarł się jej zdławiony jęk… i nagle wszystko pociemniało i zapadła nagła cisza i czerń.
Młoda stażystka z Wypadków Przedmiotowych pochyliła się nad leżącą kobietą i przesunęła nad nią różdżką.
– To tylko omdlenie – powiedziała głośno do Uzdrowicielki na recepcji.
Maggy skierowała na IV piętro jakiegoś starszawego czarodzieja, który powtarzał w kółko trzy te sama słowa i zerknęła na nią.
– Sprawdź czy to czarownica, czy mugolka. Wpadła tu przez wystawę, może te kretynki znów coś źle zrozumiały?
Dziewczyna szybko przypomniała sobie zaklęcie ujawniające magię, szepnęła Ostendus Magicae i dotknęła różdżką szyi nieprzytomnej kobiety.
– Albo ktoś ją pozbawił magii, albo mugolka – oznajmiła po chwili, gdy różdżka nie zawibrowała ani odrobinę, choć sprawdzała w kilku innych miejscach.
Maggy westchnęła głośno i dała znać kolejnemu pacjentowi, który miał płetwy zamiast dłoni, żeby poczekał chwilę.
– Oszołom ją i wezwij jakiegoś Amnezjatora – poradziła i dodała do Alette, która akurat wracała do magazynu leków. – Wyobrażasz sobie, Al? To już trzeci mugol w tym roku. Dobrze, że zaklęcie wciągające zadziałało. Ktoś mógłby zdecydować wreszcie, żeby zdjąć te idiotki z wystawy!
Al oparła o biurko plik pergaminów i odgarnęła do tyłu długie, czarne włosy.
– Póki co, podjęli decyzję, żeby je rozebrać – mruknęła, zerknęła na nieprzytomną mugolkę, którą stażystka lewitowała właśnie na przywołane nosze i kobieta wydała się jej dziwnie znajoma. – Poczekaj! – zawołała pospiesznie do stażystki.
Podeszła do niej, przyjrzała się jej dokładnie i nagle sobie przypomniała.
– Przecież to doktor Roberts!
Maggy wychyliła się zza postawnego czarodzieja z przyrośniętym do głowy dużym kapeluszem i też poznała kobietę. W sumie nawet dziwne, że nie skojarzyła jej wcześniej, przecież w niedzielę trochę czasu się tu kręciła.
– Merlinie! Może coś się stało?!
– U nas?! – serce Al zabiło gwałtownie na samo wspomnienie koszmaru. Który na dobrą sprawę skończył się dopiero wczoraj, gdy wypisali z Kliniki ostatniego uzdrowionego pacjenta.
– Może znów u nich? Może ona przyszła po pomoc? PROSZĘ POCZEKAĆ! – warknęła Maggy do czarodzieja i wyszedłszy zza biurka, stanęła koło Al.
– Nic nie słyszałam…
– Może Mathias coś wie. Przeniesiemy ją do jakiejś sali obok, a ty sprowadź Mathiasa, dobrze? Jak stąd odejdę, ci wszyscy gamonie rozlezą się po całej Klinice – dodała szeptem Maggy.
Młody chłopak ze słoniowatymi uszami zawachlował nimi tak mocno, że siedząca obok starsza pani bez mała spadła z krzesła.
– Słyszałem!!! Jestem słoniem, nie gamoniem!
To wywołało falę oburzenia dookoła, więc Maggy czym prędzej wróciła za biurko i zajęła się Kapelusznikiem, stażystka wylewitowała nosze do korytarza, a Al poszła na III Piętro po Mathiasa.
Kilka minut później zaniepokojony Uzdrowiciel bez mała wbiegł do małej salki i wszedł za parawan po lewej stronie.
Doktor Roberts leżała na pierwszym z brzegu łóżku, przykryta cienkim kocem. Ciut powyżej skroni pojawił się już niewielki guz, ale poza tym wyglądała zupełnie normalnie. Jakby spała.
Chyba się nie zatruła?! Nie wygląda, jakby…
Na wszelki wypadek rzucił zaklęcia sondujące, ale na całe szczęście nie doszukał się w jej ciele ani śladu trucizny. Te przeklęte wibracje i pieczenie w ręku rozpoznałby nawet przez sen!
– Renervate – mruknął, żeby ją obudzić.
Kobieta westchnęła głęboko, poruszyła się i bardzo powoli otworzyła oczy.
– Dzień dobry – powiedział łagodnie Mathias. – Jak się pani czuje?
Beth potrzebowała krótkiej chwili na dojście do siebie, zanim dostrzegła siedzącego koło niej mężczyznę, ubranego na zielono-żółto. Tak jak… Spojrzała na plakietkę na ubraniu, na której było napisane „Uzdrowiciel Mathias Wolf”.
Nagle wszystko, co przed chwilą zobaczyła, wróciło i aż usiadła z wrażenia.
– Prof…gdz-cco…dzina? – wyrwało się jej, bo dziesiątki myśli przemknęły jej przez głowę.
Boże, gdzie ona była?! I która była godzina? Profesor Neumann będzie się niepokoił?!
Mathias uśmiechnął się lekko i poklepał lekko jej zaciśnięte kurczowo pięści.
– Proszę się uspokoić, pani doktor. Jak się pani czuje?
Beth zamarła. Pani doktor…?
– Wszystko u was w porządku? – kontynuował Mathias. – Mam nadzieję, że nie ma żadnych nowych przypadków zatruć i przyszła pani tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy daliśmy sobie radę?
Beth nie odpowiedziała, nie była w stanie.
– Udało się nam… prawie wszystkich wyleczyć. Ale jesteśmy wam bardzo wdzięczni za chęć pomocy. Może pani przekazać to profesorowi Neumannowi ode mnie.
Tysiące myśli przemknęły Beth przez głowę i nie była w stanie za nimi nadążyć, czy ich zrozumieć. W zasadzie docierało do niej tylko to, że mężczyzna wydawał się ją znać… wyglądało na to, że ONI oboje powinni się znać! I czuła, że lepiej w żaden sposób nie okazać, że nie wie, co się dzieje.
– Ja… – westchnęła słabo. – Przepraszam… źle się czuję. Trochę mi… słabo.
Mathias przesunął jeszcze raz różdżką nad nią, ale nie odkrył nic dziwnego.
– Proszę chwilę poczekać – mruknął i wyszedł na korytarz.
Beth gwałtowniej zabiło serce. Niech on nie odchodzi…! Ten mężczyzna był jedyną osobą, która ją znała i którą najwyraźniej ona powinna znać. Jej jedynym punktem zaczepienia. Jeśli teraz odejdzie, nie będzie nawet wiedziała, jak go znaleźć!
Musi udawać, że WIE, musi jakoś go wypytać…
Nagle, jak powracająca od brzegu fala, znów dotarło do niej, że to jest prawda, to się dzieje, że magia i czarodzieje NAPRAWDĘ istnieją i znów zakręciło się jej w głowie.
Mathias widząc wychodzącą z sali obok Jane, podszedł do niej i poprosił o przyniesienie eliksiru wzmacniającego i maści na siniaki, po czym wrócił do doktor Roberts.
– Moja koleżanka zaraz przyniesie pani… lekarstwa – uśmiechnął się, przysiadając na brzegu łóżka. – Póki co proszę się położyć wygodnie.
Beth z ulgą osunęła się na poduszkę i postarała się przybrać pewny siebie wyraz twarzy. O czym on mówił… Jedyne, co udało się jej zrozumieć, było, że kazał pozdrowić profesora Neumanna.
– Dziękuję bardzo. To bardzo miłe z… pana strony – zawahała się sekundkę, ale skoro on mówił do niej per Pani, ona pewnie też tak się do niego zwracała. Kiedyś… gdzieś… Ale gdzie?! Boże, to jakieś szaleństwo!
– Na pewno przekażę pozdrowienia dla profesora Neumanna – zapewniła go. – Jestem pewna, że się ucieszy.
Mathias przypomniał sobie, że w sumie, to chyba powinien przekazać przeprosiny za odwołanie całej akcji ratunkowej.
– Mam nadzieję, że nie mieliście państwo zbyt wielkich nieprzyjemności w poniedziałek – westchnął i przybrał przepraszającą minę. – Odwołanie wszystkiego w ostatniej chwili musiało spotkać się pewnie z wieloma protestami?
Nieprzyjemności w poniedziałek?! To był koszmar, a nie nieprzyjemności! Zaraz… „Odwołanie wszystkiego w ostatniej chwili…”? Przecież to było dla…
Beth zerknęła błyskawicznie na tabliczkę na ubraniu mężczyzny. WOLF!!! Niemcy! Ale przecież… Przecież to przyszło przez Premiera?!
Co tam było?! Przecież ten Shacklebolt, który z czymś DZIWNYM się jej kojarzył, był sekretarzem Premiera…?!
To, co się w tej chwili działo, na pewno zasługiwało na miano DZIWNEGO!
– Och… – machnęła ręką słabo i wcale nie musiała udawać. – Trochę… było ciężko. Ale powiedzieliśmy, że udało się wam znaleźć sposób na tę chorobę. – I przypominając sobie, co przed chwilą jej powiedział, dodała: – Więc mówił pan, że udało się wam wyleczyć wszystkich?
Mathias kiwnął głową i westchnął.
– Prawie. Nasi producenci eliksirów znaleźli antidotum, ale dla kilku chorych, którzy byli już w krytycznym stanie, było już za późno.
– Tak mi przykro… – westchnęła Beth. – To zawsze boli, jak umierają ludzie i nie można temu zapobiec.
Mathias spojrzał na nią z o wiele większą sympatią. Najwyraźniej kobieta miała identyczne podejście co on, choć oczywiście ich metody były różne. Już chciał to skomentować, gdy do sali weszła Jane z kilkoma fiolkami i małym słoiczkiem z maścią i uśmiechnęła się szeroko.
– Dzień dobry, doktor Roberts. Miło panią znów widzieć.
ZNÓW?! Kiedy ja tutaj byłam?! My się znamy?! Boże, co ja mam teraz powiedzieć?!
– Dzień dobry – westchnęła słabo i dla zamaskowania niepewności udała, że chce usiąść i złapała się za głowę. – Przepraszam… to… – sama nie wiedziała, co dalej mówić.
Mathias czym prędzej odkorkował fiolkę.
– Dziękuję bardzo, Jane – kiwnął Uzdrowicielce głową i podał eliksir doktor Roberts. – Proszę. To eliksir wzmacniający.
Beth postanowiła wypić wszystko bez zdziwienia. Być może KIEDYŚ już tu coś piła… może już tu leżała, chora, i ją leczyli? Może powinna znać ten eliksir?
Boże, czemu ja nic nie pamiętam?! Co się dzieje?!
Smak nie był cudowny, ale nie był też specjalnie nieprzyjemny, więc przełknęła wszystko i odetchnęła. I nagle poczuła, jak po całym ciele rozeszła się fala energii, serce zabiło jej mocno i miarowo, zaczerpnęła głęboko powietrza i miała wrażenie, że mogła poczuć i policzyć wszystkie mięśnie, gotowe do wysiłku. Jak to było w tej reklamie…? „Redbull doda ci skrzydeł”. Mogłaby przebiec teraz cały świat! I chyba urosła co najmniej kilka cali! Niesamowite!
– Już lepiej? – ucieszył się Mathias, widząc, jak kobieta się prostuje, kolory wypływają jej na twarz, a oczy zaczynają błyszczeć.
– O wiele lepiej! – uśmiechnęła się Beth. – Wręcz… wspaniale!
Mathias odkręcił słoiczek, nabrał na palec odrobinę maści i wtarł w guz na jej skroni. Beth poczuła ciepło, więc odruchowo dotknęła tego miejsca ręką, ale… nic nie wyczuła!
– Już nic nie ma – roześmiał się Mathias na widok jej zaskoczonej miny, wstał i nagle przypomniał sobie, że nadal nie wie, po co ona tu przyszła. – Więc co panią do nas sprowadza? Mam głęboką nadzieję, że tylko po nowiny, a nie, że znów macie jakieś problemy?
Beth zdecydowała z jednej sekundzie.
– Chciałam się upewnić, że u was wszystko w porządku. No i… – dodała zakłopotana – trochę porozmawiać.
– Całe szczęście, bo już zacząłem się niepokoić – przyznał Mathias. – I porozmawiałbym z panią z przyjemnością, ale… w tej chwili jestem w pracy…
Beth nie zamierzała pozwolić mu zniknąć. W żadnym wypadku.
– Więc może po pracy? Jestem szalenie ciekawa… tego waszego antidotum. I jak się wam udało to opanować. To… bardzo ważne, rozumie pan.
Sama nie rozumiała nic z tego, co mówiła, ale miała nadzieję, że on tak.
No już! Zgódź się!
Przekrzywiła lekko głowę i uśmiechnęła się tak, że żaden mężczyzna nie mógłby jej odmówić.
– Ależ oczywiście – odparł. – Dziś po osiemnastej może być? Przed Kliniką?
Bardzo dobrze! Bardzo, bardzo dobrze. Teraz tylko trzeba móc stąd jakoś wyjść…
Beth wstała i udała, że zachwiała się lekko, więc Mathias odruchowo złapał ją pod rękę.
– Proszę mi pozwolić sobie pomóc…
– Dziękuję… Mógłby pan odprowadzić mnie do wyjścia? Chyba trochę przeceniłam swoje siły…
Powoli wyszli do korytarza, przeszli do sali, do której wpadła Beth i zatrzymali się przed zwykłymi drzwiami, jak w starych domach handlowych – przeszklonymi, z szerokim, drewnianym uchwytem w połowie… Na których wisiała jakaś kartka.
Mathias zatrzymał się przed nimi i ukłonił lekko.
– Tak więc do zobaczenia o w pół do siódmej, doktor Roberts. Proszę czekać przed tymi drzwiami.
O to nie musisz się martwić! Będę tu koczować.
Beth pchnęła drzwi, wyszła na chodnik po którym chodziło pełno ludzi i puściła je. Jeszcze przez chwilę widziała go, machającego jej ręką, a potem drzwi zamknęły się i przez brudną szybę dostrzegła puste pomieszczenie, podłogę zasypaną warstwą farby z sufitu i manekiny w perukach na wystawie.
Mogłaby powiedzieć, że to wszystko jej się śniło, ale cały czas czuła w ustach dziwny smak… Jak to było? ELIKSIRU.
Gdy spojrzała na zegarek, okazało się, że od chwili, gdy weszła… czy raczej wpadła TAM, minęło zaledwie dwadzieścia minut. Mogła spokojnie kupić sobie jakąś kanapkę i wrócić do pracy, ale…
Ale po tej krótkiej rozmowie zdała sobie sprawę, że wieczorne spotkanie trzeba jakoś zaplanować. Inaczej ten jakiś Mathias Wolf odkryje w ciągu pięciu minut, że ona nic nie wie. Czy może raczej NIE PAMIĘTA!
Poza tym nie czuła się na tyle pewnie, żeby prowadzić. Chyba zaczęło do niej docierać to, co się właśnie stało, bo zaczęły jej trząść się ręce, na nowo zrobiło jakoś ciężko i serce waliło jak oszalałe. Jakby chciało się jej wyrwać z piersi.
Wezwała taksówkę, zadzwoniła do profesora Neumanna i wymawiając się złym samopoczuciem powiedziała, że nie przyjdzie po południu do pracy.
Skoro nie mogła toczyć zbyt długiej dyskusji z tym jakimś mężczyzną, nie miała innego wyjścia jak… spróbować go… OCZAROWAĆ. Może to w jakiś sposób skłoni go do powiedzenia czegoś więcej.
Po istnej rewii mody zdecydowała się założyć elegancką suknię tuż za kolana w czerwonym kolorze i dopasowany, czarny żakiet. Przez dłuży czas eksperymentowała z różnymi fryzurami, ale w końcu po prostu rozpuściła włosy, udało się jej zrobić bardzo dyskretny makijaż i spryskała się delikatnie Diorissimo Diora.
Gdy znalazła wreszcie odpowiednią biżuterię, cieniutki złoty łańcuszek z malutką diamentową łezką i przejrzała się w lustrze, doszła do wniosku, że może być.
Resztę czasu poświęciła na gorączkowym rozmyślaniu JAK wyciągnąć z niego to, co chciała wiedzieć. I wdzięczeniu się do lustra.
Po skończonym dyżurze Mathias fiuuknął do domu się przebrać i już dwadzieścia po szóstej zjawił się przed wejściem do Kliniki. Mijały go tłumy ludzi z torbami, siatkami, zmierzającymi w przeróżnych kierunkach, po ulicy jeździły mugolskie pojazdy. Porykiwania, miarowe warczenie, muzyka, szczekanie psów i setki ludzkich głosów mieszały się ze sobą i przeistaczały w straszny hałas.
Żeby odciąć się od tego, Mathias zaczął rozglądać się dookoła. Jego wzrok prześlizgiwał się po twarzach przechodzących ludzi, gdy nagle z tyłu usłyszał stukanie obcasów.
– Wspaniale, że już pan jest!
Mathias obrócił się i… z trudem poznał doktor Roberts. W zasadzie ze stojącej przed nim kobiety ten sam został tylko głos.
Zamiast ciasnego koka miała rozpuszczone włosy; ciemne, niemal czarne kosmyki spływały łagodnymi falami aż do połowy ramion i w ostatnich promieniach zachodzącego słońca połyskiwały miękko. Jakby… ktoś musnął je pędzlem umaczanym w gorącej kawie przemknęło mu przez oszołomiony umysł.
Duże, brązowe oczy, okolone długimi i gęstymi rzęsami błyszczały inteligencją i ciepłem, a lekko asymetryczne, łagodnie zarysowane brwi współgrały z nimi doskonale.
Mathias przestał oddychać i mrugać oczami, żeby nie uronić nic z cudownego widoku. Zapatrzył się na owalną twarz, wąski nos i zmysłowe usta i w tym momencie kobieta uśmiechnęła się czarująco, ukazując równe, perłowo-białe zęby
O boska Kirke… Jak to możliwe, że do tej pory nie dotarło do ciebie, jaka ona jest piękna?!
Kobieta potrząsnęła głową i kilka kosmyków osunęło się na przód jej marynarki. Przesunął wzrokiem po pofalowanych puklach, idealnie pasujących do brzoskwiniowej skóry i pięknie podkreślających ładną krągłość z przodu…
-… iść?
Do Mathiasa dotarło, że zajęty podziwianiem jej kształtów, nawet nie usłyszał, że o coś pytała. O Merlinie.. o boski Merlinie…
Czując, jak się rumieni, pospiesznie opuścił spojrzenie, tylko po to, żeby dostrzec jej długie, szczupłe nogi.
– yhh… więc… – odkaszlnął nieporadnie i zupełnie nie wiedział, co powiedzieć.
Beth przyjrzała mu się uważnie i wyraźnie dostrzegła jego zakłopotanie. I tym lepiej… Tak trzymaj, moja droga.
– Znam wspaniałą kawiarnię, całkiem niedaleko. Sądzę, że będzie panu odpowiadać.
Zdecydowanie wolała, żeby poszli gdzieś, gdzie ONA będzie czuła się komfortowo, a nie on. W tej sposób będzie jej łatwiej poprowadzić rozmowę.
Mathias jeszcze będąc w pracy myślał, że będzie zdecydowanie lepiej, jak pójdą rozmawiać gdzieś u mugoli. Nie miał ochoty, żeby ludzie zobaczyli go z jakąś kobietą. Następnego dnia rano wiedziałaby już o tym cała Klinika, a po południu zacząłby nagabywać go cały personel płci żeńskiej, który już od dawna próbował go wyswatać.
W tej chwili nagle poczuł, że ich pomysły wcale nie były takie głupie… Poza tym poszedłby wszędzie, byle tylko móc spędzić choć chwilę w towarzystwie tej oszałamiającej kobiety.
Merlinie, może ona ma jakąś babkę Wilę?
– Gdzie tylko sobie pani zażyczy – skłonił się głęboko, rozpaczliwie próbując przestać się czerwienić.
(…)
Czwartek, 15 maja
Spinner’s End
Przed południem
Czwartek Severus postanowił przeznaczyć na przejrzenie swojej biblioteczki i zrobienie miejsca na nowe księgi, które zamierzał sobie kupić. Dlatego też skończywszy śniadanie zrobił sobie mocną, gorzką herbatę i otworzywszy szeroko drzwi wejściowe, zabrał się za przeglądanie pierwszej z brzegu półki.
Większość ksiąg była strasznie stara, złocone tytuły na grzbietach były powycierane i czasem musiał szukać tytułu na pierwszej stronie. Okładki innych były strasznie zniszczone, w kilku klej wysechł, popękał i strony nie trzymały się już zupełnie.
Poza tym niektóre były już po prostu nieaktualne – nowe odkrycia obaliły wiele starych teorii lub wyjaśniły niewyjaśnione dotychczas zjawiska. Szczególnie w dziedzinie eliksirów stan wiedzy nieustannie się zmieniał. Dzięki badaniom niektóre składniki zostały wycofane z użytku jako szkodliwe dla zdrowia, inne były zastąpione nowymi, bądź to na skutek chorób roślin lub zwierząt, bądź to na skutek ich ewolucji. Całkiem niedawno przeczytał, że pewien gatunek larw motyli na przestrzeni ostatniego wieku zmienił kolor z czarnego na biały, ponieważ kora drzew, w której były składane jaja, z powodu zanieczyszczenia środowiska, pokryła się białymi plamami. Z punktu widzenia eliksirotwórstwa kolor larw miał olbrzymie znaczenie, bowiem to właśnie pigment odgrywał kluczową rolę w przygotowaniu roztworu wywołującego magiczne fotografie.
Severus przejrzał pierwsze księgi, jedną z nich odłożył na bok jako niepotrzebną i sięgnął po kolejną. Nie mogąc odczytać tytułu, otworzył ją i natychmiast przed oczami pojawiły się wspomnienia.
Jak uwarzył czarnomagiczny eliksir pozbawiający mowy do wschodu słońca, podał Śmierciożercom i dzięki temu nie mogli wybrać się na zaplanowany rajd po mugolskich miasteczkach, bo Crucio i inne podobne zaklęcia nie były niewerbalne…. Jak na jego pierwszym roku jako profesora eliksirów jedna z Krukonek z siódmej klasy, która doskonale pamiętała go jeszcze jako ucznia, powiedziała mu, że taki tłustowłosy idiota nie ma prawa kazać jej lub zabraniać czegokolwiek. Odjął Ravenclawowi wtedy 100 punktów i w ramach szlabanu kazał jej czyścić wszystkie toalety bez użycia magii. Niewielu było potem takich, którzy spróbowali dać mu do zrozumienia, że 21 latek jest za młody by być ich profesorem. Albo dla odmiany, gdy jako dyrektor odebrał prawa wszystkim profesorom i opiekunom domów do wymierzania kar i przyznał je sobie. Jak to możliwe, że żaden z nich nie zrozumiał wtedy, że tylko w ten sposób mógł trzymać Carrowów na wodzy i nie pozwolić im zamęczyć wszystkich uczniów? Lub…
Jedne lepsze, inne gorsze, wspomnienia porwały go zupełnie i wkrótce przysiadł na oparciu kanapy i patrzył niewidzącym wzrokiem na pozaginane, poplamione strony, ale myślami był gdzie indziej.
Potem przyszła następna księga i kolejna… i każda była jak myślodsiewnia; opowiadała mu stare historie, przenosiła go w inny świat, pokazywała mu jaki wtedy był… i kim wtedy był.
Nieoczekiwanie z któregoś kolejnego wspomnienia wyrwał go dźwięczny, kobiecy głos.
– …. ten komin. Cóż za obrzydlistwo. Czyli to musi być gdzieś tu…
Jak ci się nie podoba, to po co tu przychodzisz?
Skrzywił się, ale jednocześnie coś w nim piknęło i po piersi rozlało się ciepło i jakieś dziwne uczucie, którego nie umiał do końca nazwać. Bezwiednie wyprostował się, a kącik ust wygiął mu się w cieniu uśmiechu.
– Nie przypominam sobie, żebym cię zapraszał, Granger – powiedział głośno, nie obracając głowy w jej stronę. Żeby nie dać jej satysfakcji.
Ale jeszcze zanim skończył, ten sam głos odezwał się znów, zupełnie go ignorując.
– Na zdjęciach to te domy jeszcze stały, ciociu. Teraz to jest kupa gruzu.
Zaskoczony, oderwał się od półki z księgami i podszedł do otwartych drzwi. Nagle z prawej strony usłyszał jakieś szuranie, więc wyjrzał na zewnątrz i zobaczył jakąś młoda kobietę, która trzymała coś przy uchu i kiwała głową, po czym odezwała się na nowo.
– Nic takiego nie widzę. Poza tym jemiołę wieszaliście pewnie na Boże Narodzenie, a teraz jest już po Wielkanocy. Przykro mi, ciociu, ale wasz dom chyba zawalił się już zupełnie… Może następnym razem, nie wzięłam ze sobą aparatu… Oczywiście, że po ciocię przyjadę… To do widzenia. Buziaki. Pa!
Kobieta odsunęła rękę od ucha i nacisnęła palcem jakieś ciemne pudełko, rozejrzała się, przesuwając wzrokiem po jego domu, ale widząc inny, stojący na ulicy z tyłu i mruknąwszy coś do siebie, obróciła się i odeszła.
Severus stał w drzwiach i patrzył za nią, starając się dać sobie radę z nagłym uczuciem pustki, które go wypełniło. Jakby ktoś coś mu zabrał.
Jak w ogóle było możliwe, że zwrócił na nią uwagę? Przecież od czasu do czasu w Cokeworth pojawiali się ludzie, najprawdopodobniej turyści idący do lasu niedaleko. Dostrzegał ich kątem oka, ale nie zwracał na nich uwagi. A dziś tak… Choć to była tylko jedna kobieta, w dodatku zachowująca się tak cicho…
Wiatr dmuchnął mocniej i nagle Severus zrozumiał. Po prostu nigdy dotąd nie miał zwyczaju siedzieć w domu przy otwartych drzwiach!
Wrócił do siebie, po krótkim wahaniu zostawił drzwi otwarte i podszedł do półki z książkami, ale coś powstrzymało go od sięgnięcia po jedną z nich. Zamiast tego przypomniał sobie Hermionę Granger, klęczącą nie tak dawno przed tymi sami księgami i oczyma wyobraźni zobaczył, jak dziewczyna stuka we framugę otwartych drzwi, wchodzi do środka z Kompendium Zaawansowanych Eliksirów, które jej kiedyś pożyczył i …
Nie umiał sobie wyobrazić, co mogłoby być dalej. W zasadzie w całym swoim dorosłym życiu nie miał ani okazji, ani specjalnej ochoty do spędzania czasu z innymi ludźmi. W czasie swojej kariery nauczycielskiej miał już wystarczająco dość wrzasków, hałasu i tłumów dookoła niego, poza tym dla podwójnego szpiega nie było to wskazane. A po wojnie… nie licząc Konwencji Eliksirotwórców, prócz Griffina nikt nie składał mu towarzyskich wizyt ani on nie chodził do nikogo.
Z Griffinem pewnie zaczęliby rozmawiać na temat nowego artykuły w Eliksirotwórstwie Praktycznym lub o ostatniej wpadce Wilsona w Pracowni i dopiero potem zeszliby na dyskusję o czymkolwiek innym. Lub siedzieli smakując ciszę. Tak jakby za każdym razem potrzebował czasu na zaakceptowanie towarzystwa i… rozluźnienie swoich sztywnych manier.
O czym, u licha, mógłby rozmawiać z Hermioną Granger?
O niczym. Po co w ogóle miałbyś z nią rozmawiać? Udało się wam złapać Rayleigh, skończyło się i po sprawie. Każde z was może teraz wrócić do normalnego życia.
Na myśl o powrocie do normalnego życia natychmiast przypomniał sobie sowę od Pottera, którą dostał wczoraj wieczorem. W pierwszej chwili zamierzał po prostu wyrzucić list do śmieci, ale przemógł się i go przeczytał. I dopiero potem wyrzucił.
Wbrew obawom, list nie był długi. Prócz krótkiego podziękowania Potter napisał, że „panna Granger” na nowo zaczęła stronić od ludzi i przestała używać magii i pytał, czy on mógłby jakoś jej pomóc.
Cóż. Severus nie był ani Uzdrowicielem Umysłu, ani nie potrafił toczyć długich, szczerych rozmów, a tego właśnie dziewczyna potrzebowała. A nawet gdyby potrafił, to o czym miałby rozmawiać, jakie rady miałby jej dać?
I przede wszystkim dlaczego miałbyś to robić?
Ostatni raz widział ją, gdy wychodziła z jego domu z naręczem fiolek z antidotum. Potem dowiedział się, że zemdlała w Klinice, później, że na własne życzenie została wypisana do domu. I wczoraj usłyszał, że nie odpowiedziała na zaproszenie Shacklebolta.
Co prawda wiele razy zastanawiał się, co mogło się z nią dziać, ale ilekroć zaczynał o tym myśleć, czym prędzej zmuszał się do zajęcia czymś innym.
Severus postukał palcami po okładce grubej księgi i obejrzał ją jeszcze raz, bo zapomniał tytułu. Potem zerknął na wolne miejsce na półce i stosik ksiąg, które chciał znieść do piwnicy, ale nie miał nawet pojęcia, co z nią zrobić. Zostawić czy nie. Zdegustowany, parsknął głośno i spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Przejrzał zaledwie jedną półkę. I stracił cały zapał.
W zasadzie nie było się co dziwić, że dziewczyna nie wytrzymała psychicznie. Nie wiedział, ale mógł sobie wyobrazić, co się stało, gdy złapał ją Gratus i gdy jego zabrała Rayleigh. Ale nawet bez tych dwóch chwil cała reszta była horrorem.
Już choćby Azkaban. Nigdy nie słyszał, żeby ktokolwiek chodził tam tak często. Z własnej, nieprzymuszonej woli. On sam najchętniej zapomniałby o większości chwil ze swojego pobytu i jeśli nie usunął sobie wspomnień to tylko dlatego, żeby móc pamiętać o innych.
Severus spojrzał na księgę, która zaczęła mu ciążyć w ręku i poczuł, że to jest to. Zapomnieć. Może właśnie to mogło jej pomóc?
Nie mógł zupełnie wymazać jej pamięci. W gazetach pełno było artykułów o niej, wszyscy wiedzieli, że pomogła mu wynaleźć antidotum i złapać mordercę.
Ale nikt nie zna szczegółów. Musiałbyś wmówić jej, że przyszła do ciebie… domyśliliście się, że chodzi o Rayleigh, poszliście do niej i po prostu złapaliście ją i znaleźliście u niej antidotum. Żadnego koszmaru, żadnych wspomnień o Azkabanie…
Musiałby tylko powiedzieć o tym Shackleboltowi i Potterowi. I Wolfowi. Żeby żaden z nich się przed nią nie wygadał.
Jakiś cichy głosik szepnął mu, że jego też by to dotknęło. Straciłby coś, co do tej pory wydawało mu się bez znaczenia, ale teraz zabolało. Coś o wiele więcej niż miłe, pachnące koce, w których czuł się tak… wspaniale.
Nie byłoby już „Severusa” i „Hermiony”, byłby na nowo „profesor Snape” i „panna Granger”. Pewnie na nowo zaczęłaby go nienawidzić. Nie mógłby już nigdy pójść do niej i popatrzeć na telewizor, porozmawiać…
Stracił Griffina, a teraz straci i ją.
Ale jeśli to miało być ceną jej spokoju, mógł to poświęcić. Przecież w sumie zawdzięczał jej życie.
Severus westchnął ciężko, odepchnął byle gdzie księgę i przywoławszy walizkę dziewczyny, przeszedł się po domu i powpychał do niej wszystko, co do niego przyniosła. Garnki, ubrania, kosmetyki.
Koce postanowił zatrzymać. Mógł jej zabrać wspomnienia, ale swoje postanowił zachować. Uważał, że było warto.
Grimmauld Place nr. 12
Tuż przed południem
Na widok czarnych drzwi do domu przy Grimmauld Place skrzywił się mimo woli. Co prawda zostały odmalowane, ale warstwa farby była nierówna i popękana i miał wrażenie, że pod spodem czekały złe, ponure wspomnienia. Jakby były wpisane w ten dom. Nawet klamka była ta sama i choć miała kształt węża, sprawiła, że na piersiach osiadł mu jakiś wielki ciężar.
Uderzył mocno otwartą dłonią trzy razy w drzwi i musiał poczekać dłuższą chwilę, zanim się otworzyły i wyjrzała zza nich ruda głowa.
– Pro-profesor Snape – wyjąkała na jego widok Ginewra Weasley i oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia.
– Zamierzasz mnie wpuścić, czy będziesz tak sterczeć cały dzień? – sarknął Severus, a gdy uchyliła je mocniej, nie czekając na odpowiedź przeszedł koło niej i stanął w korytarzu.
Długi hol był równie ponury, choć stare lampy gazowe zostały wymienione na nowe. Tak samo Potter wymienił dwie stare zasłony i teraz portret pani Black zasłaniała cienka, złoto-bordowa firanka.
Dziewczyna przeszła wolno koło niego i obejrzawszy się, czy za nią idzie, zeszła po schodach do kuchni trzymając się poręczy. Severus nie miał pojęcia, ile czasu zajmie ofiarom Rayleigh dojście do siebie i w tym konkretnym przypadku nie zamierzał się dopytywać.
Potter siedział przy stole i przeglądał jakąś książkę. Sądząc po zdjęciach, coś o Quidditchu. Na jego widok odruchowo wstał, poprawił okulary, a po twarzy przebiegł mu słaby uśmiech, który natychmiast zastąpiła niepewna mina.
– Dzień dobry, panie profesorze.
– Potter – rzucił mu na powitanie Severus.
– Dostał pan od nas sowę? Proszę usiąść.
Severus nie zamierzał spędzić tu więcej czasu niż to było konieczne, więc tylko potrząsnął przecząco głową.
– A jak myślisz? – odparł. – Że wybrałem się na spacer i wpadłem przechodząc?
Potter posłał mu ponure spojrzenie, ale Weasley uśmiechnęła się lekko.
– Baliśmy się, że nasza sowa nie odnajdzie pańskiego domu. Z uwagi na Zaklęcie Fideliusa.
– Z uwagi na Zaklęcie Fideliusa sowy nie mogą dostać się do mojego domu, ale mogą zostawić mi listy przed domem. Co byście wiedzieli, gdybyście czytali książki… trochę wyższych lotów – powiedział Severus, rzucając wymownie okiem na otwartą księgę. – A teraz do rzeczy. Panna Granger. Zamierzam rzucić na nią Obliviate i usunąć wszystkie wspomnienia związane z Azkabanem, poszukiwaniem Rayleigh i warzeniem trucizny i antidotum…
– Przecież przeczyta w gazetach, że brała w tym udział – zauważył Potter, znów poprawiając okulary.
– Jeśli dasz mi skończyć, to zrozumiesz – syknął Severus. Nie cierpiał jak mu przerywano. A już szczególnie niektórzy ludzie. – Powiem jej, że w trakcie inspekcji u Powella wpadła na ślad Rayleigh, powiedziała mi to i wybraliśmy się do niej, pojmaliśmy i oddaliśmy Aurorom. I znaleźliśmy antidotum. Żadnego niebezpieczeństwa, żadnego Azkabanu, żadnych tortur i żadnych odwiedzania was w Klinice, z wyjątkiem zaniesienia wam antidotum w niedzielę wieczorem.
Weasley wytrzeszczyła na niego oczy z przerażenia, a Potter gwałtownie wciągnął powietrze, gdy powiedział o torturach i czym prędzej kiwnął głową.
– Powie nam pan, co dokładnie będzie pamiętać, czy po prostu lepiej, żebyśmy unikali rozmów na ten temat? – spytał.
– Pozwólcie jej wszystko wam opowiedzieć i potem trzymajcie się tej historii.
– Jeśli pan chce, mogę porozmawiać z Kingsleyem i Gawainem. I Mathiasem – zaproponował Potter. – Dziś idziemy na kontrolę do Kliniki.
– No… nie wiem – powiedziała równocześnie Weasley.
Obaj mężczyźni obrócili się jak na komendę i spojrzeli na dziewczynę.
– Myślisz, że się nie zgodzą, ze względu na rozprawę przed Wizengamotem? – zapytał Potter.
Dziewczyna potrząsnęła głową i wyglądała, jakby się wahała.
– Nie wiem czy… Jak rzuci pan na nią Obliviate, nie będzie pamiętać, że… pracowaliście razem.
Powiedziała to takim tonem, że Severus nie wiedział, czy to pytanie, czy stwierdzenie faktu.
– Czyżbym nie wyraził się jasno?
– Oczywiście, że tak. Więc… – znów się zawahała.
– Więc wykrztuś to wreszcie!
Dziewczyna odgarnęła na bok długie włosy i popatrzyła na niego prosząco.
– Hermiona straci wszystkie wspomnienia z tego okresu.
Severus zaczął powoli tracić cierpliwość. Po cholerę powtarza w kółko to samo? Przecież dokładnie o to chodzi.
– Widzisz w tym coś dziwnego? – uniósł w górę brew i dodał jadowitym tonem. – Obliviate to zaklęcie pozbawiające pamięci. To powinno być oczywiste dla kogoś, kto skończył Hogwart.
Przez jej twarz przemknęła buntownicza mina, ale natychmiast znikła i zastąpiła ją powaga.
– Niech pan jej tego nie robi.
Tym udało się jej zaskoczyć ich obu. Potter wyglądał, jakby oberwał właśnie tłuczkiem i próbował się pozbierać.
– Czemu nie?! Ginny, przecież właśnie o to chodzi!
Ale dziewczyna nawet nie obróciła się do niego, tylko nadal patrzała na Severusa, który tylko posłał jej ostre, ponaglające spojrzenie. Nie słyszałaś, co mówiłem? Wy-krztuś-to, do cholery.
– Panie profesorze… – odezwała się, postępując krok do przodu. – My rozmawiałyśmy w poniedziałek, jeszcze w Klinice… I myślę, że to ważne, żeby Hermiona pamiętała…
Severus nadal nic nie rozumiał, prócz tego, że wyraźnie o coś jej chodziło.
– Weasley, o czym ty pleciesz? – syknął, zniecierpliwiony.
Dziewczyna z trudem przełknęła ślinę i powiedziała cicho, spuszczając głowę.
– Dla niej ma bardzo duże znaczenie to, co przeżyliście razem. Że panu pomogła… I że wie, że pan jej przebaczył. Niech pan Wam tego nie odbiera…
Severus na nowo poczuł ukłucie żalu, które już mu się udało w sobie zdusić. Które łączyło się dokładnie z tym samym. Odebraniem sobie czegoś, na czym mu zależało. Dla Griffina zrobiłby wszystko, byle go ratować, dla Granger również. Ktoś, kto zasłużył na jego… szacunek był tego warty i jego żal nie miał żadnego znaczenia.
Ale równocześnie targnęła nim złość. Co, do jasnej cholery, miała znaczyć ta rozmowa?! Od kiedy Weasley śmie mu mówić, co powinien, a czego nie powinien robić?! I to do tego w ten sposób! Przy Potterze!
Ściskając kurczowo różdżkę, Severus pochylił się ku niej.
– Nie przyszedłem tu wysłuchiwać twojego mądrzenia się, czy waszych durnych porad – wycedził powoli niskim głosem. – Przyszedłem powiedzieć wam, co zdecydowałem i co macie zrobić. A teraz, skoro już wiecie, żegnam.
Po czym obrócił się na pięcie i szybkim krokiem wspiął się po schodach na górę.
– Panie profesorze…! – usłyszał jeszcze, ale szarpnął za drzwi, wyszedł przed dom i zatrzasnął je za sobą.
Cholerny Potter, cholerna Weasley, cholerny, pieprzony świat.
.
– Cholerny, pieprzony, durny, wredny nietoperz, dupek i cham – wyrecytował Harry i uderzył ręką w stół tak mocno, że podskoczyła na nim nawet książka. – Merlinie, jak ja go nienawidzę!
Ginny w jednej chwili podjęła decyzję i podeszła do kominka.
– Harry, musimy go powstrzymać! Chodź, fiuukniemy do Hermiony!
– Ginny, co ty robisz? – zamarł jej chłopak.
– On nie może jej tego zrobić! – Ginny sięgnęła po pudełko z proszkiem Fiuu, ale Harry złapał ją za rękę.
– Ginny, o co ci chodzi?!
– Hermionie trzeba pomóc!
– No więc właśnie Snape poszedł to zrobić!
– Jej trzeba POMÓC! A nie wymazać pamięć! Nie rozumiesz?!
Harry, nadal przytrzymując Ginny, potrząsnął głową.
– Nie. Nie rozumiem. Co ty chcesz, żeby zrobił?
Rudowłosa tupnęła ze złości nogą. Merlinie, czy tylko ona jedna myślała na tym świecie?!
– Porozmawiał z nią! Znalazł inny sposób!
Harry parsknął śmiechem i aż potrząsnął głową z niedowierzaniem.
– Snape? Ma z nią POROZMAWIAĆ? Właśnie widziałaś, jak wyglądają z nim rozmowy! Z nim nie można rozmawiać! Najlepiej, jak Hermiona zapomni o Azkabanie i torturach! Słyszałaś, co on mówił? Nie wiem, co dokładnie jej zrobili, ale pamiętam Bellatrix i już to mi wystarczy!
Ginny westchnęła głośno i spróbowała się uspokoić i wszystko wyjaśnić. Byle szybciej.
– Właśnie, że nie. Hermiona musi pamiętać o Azkabanie. Pamiętasz, co ci mówiłam o jej poczuciu winy? Co Ona sobie wyrzucała? Że z powodu jej nieuwagi i tchórzostwa umarli ludzie. No więc teraz ich uratowała. Jego uratowała – Ginny na chwilę zawiesiła głos, ale Harry nie wpadł jej w słowa, tylko słuchał uważnie. – To jest najlepsza rzecz, która jej się w tym całym koszmarze przytrafiła. Wreszcie odzyskała poczucie własnej wartości. Niech on jej tego nie zabiera!
Harry zawahał się lekko, nie do końca przekonany.
– Więc czemu znów odcina się od czarodziejskiego świata? I nie chce używać magii?
Ginny przypomniała sobie wyjaśnienia Uzdrowiciela Umysłu, który tłumaczył im kiedyś, jak postępować z Hermioną zaraz po terapii i późniejsze długie rozmowy z przyjaciółką.
– Bo z magią łączy wszystko złe, co się jej przytrafiło. Uważa, że z powodu magii straciła swoich rodziców. I teraz próbuje na nowo odciąć się od tego, co sprawia jej najwięcej bólu – odparła smutno.
Harry przez chwilę wpatrywał się w nią myśląc gorączkowo, ale Ginny nie chciała tracić więcej czasu. Profesor Snape pewnie już był u Hermiony i za chwilę usunie jej wszystkie wspomnienia. Zrobi krzywdę i jej i sobie! Bo wyraźnie czuła cichy ból, który od niego promieniował, gdy potwierdził, że dziewczyna zapomni o ich znajomości.
Pospiesznie odkręciła wieczko, ale Harry zabrał jej pudełko i odstawił z powrotem na kominek.
– Więc mam pomysł. – Ku jej zdumieniu uśmiechnął się lekko.
– No?! – fuknęła Ginny. – On pewnie już jest u Hermiony!
– Posłuchaj. Pozwólmy mu usunąć jej pamięć – ścisnął lekko jej rękę, dając znak, żeby pozwoliła mu mówić dalej. – Potem opowiemy Hermionie, co się stało. Ale w ten sposób będzie znać tylko tę dobrą stronę. Nie będzie pamiętać o koszmarze. A jeśli chodzi o to, żeby jej pomóc… Oboje jesteśmy na urlopie zdrowotnym. Co powiesz na zmianę klimatu?
Ginny wyraźnie czuła jego satysfakcję, ale jak zwykle nie wiedziała, co ją spowodowało.
– Harry… – ponagliła go. Nie miała ochoty bawić się w zgadywanki. Nie teraz.
– Wybierzmy się do Australii, odnajdźmy jej rodziców i ściągnijmy tu. Wtedy Hermiona wyzdrowieje już zupełnie!
Ginny zamarła na chwilę ze zdumienia, po czym uśmiechnęła szeroko. To był genialny pomysł!!! To był przecudowny sposób podziękowania przyjaciółce za to wszystko, co dla nich zrobiła!!
– Harry, jaka tam jest pogoda? – usłyszała samą siebie.
– Nie wiem, ale Wielki De na pewno będzie wiedział – odparł Harry i oboje wybuchnęli śmiechem.
Mieszkanie Hermiony
Po dwunastej
Severus aportował się do siebie, wziął walizkę z rzeczami Hermiony i po krótkim namyśle postanowił zjawić się u dziewczyny w niemagiczny sposób. Odcięła się od czarodziejskiego świata, ale przecież mógł być u niej jakiś mugol. Choćby sąsiadki czy znajomi z poprzedniego życia, jeśli takowych jeszcze miała.
Rzucił więc na siebie kameleona, aportował tuż przed jej domem i upewniwszy się, że nikt nie patrzy w jego stronę, odkameleonił się i zastukał do drzwi.
Czekał dłuższą chwilę i już zamierzał zapukać jeszcze raz, gdy drzwi otworzyły się i wyjrzała zza nich Hermiona. Zmrużyła oczy przed słońcem, świecącym prosto na nią i poznawszy go, aż otworzyła usta ze zdumienia.
– Ss-everus? Co się… – wyrwało się jej i czym prędzej cofnęła się, robiąc mu przejście. – Wejdź, proszę.
Severus wszedł i gdy dziewczyna zamykała drzwi, przyjrzał się jej uważnie.
W porwanych jeansach i zbyt luźnej bluzie, która wisiała na niej krzywo, a długie rękawy zakrywały niemal zupełnie dłonie, wyglądała jeszcze szczuplej niż zwykle. Mokre włosy opadały jej na plecy splątanym gąszczem i pachniały mocno migdałami. Severus nabrał powietrza i natychmiast przypomniał mu się Azkaban. Któregoś razu, gdy przyszła do niego, właśnie tak pachniały jej włosy. Jemu ten zapach kojarzył się z wolnością i chwilami, których nigdy nie chciałby zapomnieć. Jej być może wręcz przeciwnie.
Dziewczyna przeszła do salonu, więc ruszył za nią i aż skrzywił się na widok pokoju.
Okna zasłonięte były zasłonami i panował tu półmrok, rozjaśniony tylko włączonym telewizorem, który rzucał na najbliższe otoczenie kolorową, mrugająca poświatę i mruczał cicho. Na stole leżało pełno rysunków, wyraźnie dziecinnych, pod oknem stało otwarte pudełko, którego zawartość, przedziwna kupa jakichś dziwnych drobiazgów, została wysypana obok. Wśród nich Severus wyłowił coś na podobieństwo włóczkowej laleczki i błyszczące kwiatki.
Narzuta na kanapie była skotłowana, pośrodku leżała otwarta książka kolorową, krzykliwą okładką do góry, zaś na stoliku obok i na podłodze porozkładanych było pełno zdjęć. Dziewczyna podeszła tam, usiadła między nimi, objęła ramionami nogi i zapatrzyła się na podłogę.
– Po co przyszedłeś? – zabrzmiało to trochę niewyraźnie, bo oparła głowę na kolanach.
Severus nie odpowiedział, tylko machnął różdżką i zasłony gwałtownie odsunęły się na boki, a następnie rozejrzał się demonstracyjnie dookoła.
– Możesz mi powiedzieć, co znaczy ten bajzel, Granger? – spytał, wchodząc do kuchni. Zgodnie z jego domysłem w zlewie pełno było niepozmywanych naczyń, a na stoliku, na desce do krojenia leżał kawałek suchego chleba.
Wrócił do salonu, otworzył zaklęciem okno i spojrzał na siedzącą przed nim na podłodze dziewczynę.
– Gdzie jest twoja różdżka?
Hermiona nie odpowiedziała, więc zacisnął usta i skrzyżował ręce na piersi.
– W Klinice mówili mi, że ostatnie przeżycia rzuciły ci się na mózg, nie na słuch. Potter i Weasley też to potwierdzili.
– Przestań – westchnęła Hermiona i zamknęła oczy, jakby chciała spać, ale zdradziło ją zmarszczone czoło i nos.
– Ach. Czyli jednak słyszysz – odetchnął głośno, udając ulgę. – Więc skoro tak, to mam nadzieję, że doczekam się odpowiedzi. Nie lubię, jak się mnie ignoruje – dodał ostrzejszym tonem.
Hermiona wzruszyła ramionami i nie podnosząc głowy, odparła:
– Nie wiem.
Severus parsknął głośno.
– Jedna z najmądrzejszych czarownic tego i zeszłego wieku nie wie, gdzie jest jej różdżka?
– Po co mi? Nie potrzebuję jej. Mogę zrobić wszystko bez.
– Och tak, właśnie to widzę – rzucił jadowicie. – Masz szczęście, że nauka nie szła ci tak, jak sprzątanie, bo do dziś siedziałabyś w pierwszej klasie.
Hermiona spojrzała na niego ponuro.
– Po co przyszedłeś? Poobrzucać mnie stekiem wyzwisk? Nie krępuj się. Kiedyś nieźle ci to szło. Nadal nie podobają ci się moje zęby?
Severus spiorunował ją wzrokiem, ale w głębi ducha uśmiechnął się do siebie. Zareagowała. To już coś. Wyczyszczenie pamięci nie gwarantowało, że wyrwałaby się z tego katatonicznego stanu, w jakim była.
Poza tym… nie chciał jeszcze rzucać Obliviate. Jeszcze nie teraz. Wmawiał sobie, że to dlatego, że wpierw musiała tu sprzątnąć, ale doskonale wiedział, że chciał jeszcze odrobinę odwlec ostatnie chwile w tym domu, w jej towarzystwie. Nigdy potem nie miał już usłyszeć, jak mówi do niego przez Ty.
– Uważaj na język, Granger, bo mogę ci go skrócić – warknął. – Przyszedłem oddać ci twoje rzeczy. Ale teraz nie wiem, czy to dobry pomysł. Nie potrafisz poradzić sobie nawet z częścią nich, co dopiero ze wszystkim.
– Od kiedy cię obchodzi, czy sobie radzę, czy nie? Nigdy dotąd cię to nie interesowało.
– Nie bądź głupia – odparł. – Po pierwsze bez mojej pomocy w Hogwarcie nie udałoby ci się wiele rzeczy… – zawiesił głos i rozejrzał się dookoła, jakby od niechcenia.
Hermiona popatrzyła na niego i gdy nie odezwał się, rzuciła:
– A po drugie?
– Po drugie chciałem dowiedzieć się, jak ma się ktoś, kto uratował mi życie kilka dni temu.
Nie spojrzał na nią, tylko podszedł do stołu, stanął tyłem do niej i zaczął przyglądać się kupce dziwnych przedmiotów. To ona musiała do niego przyjść.
Hermiona zamarła, wstrząśnięta tym ostatnim zdaniem. Nie tego się spodziewała. Szczególnie po tym, co do tej pory usłyszała. Sądziła, że przyszedł ją nawyzywać, sponiewierać i nawet nie zależało jej specjalnie na tym, żeby protestować. Severus Snape należał do świata, który przeminął. On sam też przeminął.
Nie przypuszczała, że może usłyszeć coś tak… Podziękował ci. On ci podziękował. Boże kochany.
Nawet jeśli te podziękowania miały również przeminąć, było… miło je usłyszeć.
Ty też dużo mu zawdzięczasz. Podziękuj mu, póki jeszcze masz okazję.
Trzymając w ręku coś na podobieństwo laleczki z włóczki Severus wyczuł, jak Hermiona stanęła obok niego. Przesunął między smukłymi palcami ręce i nogi tego czegoś i dotknął głowy.
– Zrobiłam to, kiedy byłam w pierwszej czy drugiej klasie – powiedziała półgłosem dziewczyna. – W… normalnej szkole. I dałam mojemu ojcu.
Severus dotknął palcem dwóch czarnych supełków, które istotnie wyglądały jak oczy i zsunął go na strzępki białej nitki na wysokości ust.
– To miały być zęby – w jej głosie zabrzmiał odległy cień uśmiechu. – Mój tata – westchnęła ciężko – był dentystą.
Severus odłożył laleczkę i sięgnął po kwiatki, które okazały się być broszką. Trzy róże z listkami w różnych odcieniach niebieskiego, z zatkniętymi w środku świecidełkami.
– A to kupiłam w kwiaciarni niedaleko domu, za znalezione na ulicy pieniądze. Dla mamy.
– Pasowałaby do Hufflepufu – rzucił cicho Severus. Mówienie głośniej w tej chwili wydawało się zupełnie nie na miejscu.
– Twoi rodzice byli w Slytherinie? – spytała Hermiona, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co mówi i natychmiast przypomniała sobie historię z Księciem Półkrwi i Eillen Prince i przygryzła lekko usta.
Severus udał, że nie zwrócił na to uwagi, tylko wzruszył ramionami.
– Moja matka tak. Ojciec był mugolem.
Powiedział to w czasie przeszłym, ale dla Hermiony zabrzmiało to inaczej. Jakby były dwa różne czasy przeszłe.
– Był – mruknęła bardziej do siebie, niż do niego.
– Nie żyje.
Dziewczyna spojrzała na swoje stopy i wolno wróciła do stolika, osunęła się na ziemię i sięgnęła po jedno ze zdjęć jej rodziców. Jej nie było na żadnym, bo w momencie zmodyfikowania im pamięci znikła ze wszystkich.
– Severus? – spytała, patrząc na nieruchomą fotografię. – Czy gdybyś mógł zmienić czas… zrobiłbyś to?
Severus odłożył broszkę, podszedł do niej i usiadł na brzegu kanapy.
– Wyjątkowo idiotyczne pytanie. Nie tylko w ustach Prefekt Naczelnej, ale i osoby, która przez rok używała zmieniacza czasu.
– Wiesz o co mi chodzi. Jest coś, czego żałujesz?
Nie zamierzał odpowiadać na to pytanie. Gdyby mógł, zmieniłby tysiące rzeczy. Całe swoje życie. W zamian za to przywołał jakieś inne zdjęcie i przyjrzał się kobiecie o długich, pofalowanych brązowych włosach, która uśmiechała się i trzymała w ręku łyżkę do zupy.
– A ty? Czego żałujesz?
Znał odpowiedź. Trzymał ją w ręku. I widział przed chwilą na stole.
– Zrobiłabym to inaczej. Tak, żeby móc ich odnaleźć. Żeby wiedzieć, czy żyją – powiedziała zdławionym, mokrym głosem Hermiona.
Severusowi nagle zabiło serce, gdy przypomniał sobie podobną scenę, sprzed dwudziestu pięciu lat. Kiedy klęczał przed Dumbledorem i błagał o ochronę dla Lily. I jej męża i syna.
– Co byś za to dała?
Głos dziewczyny stopił się z jego własnym i zabrzmiał echem w jego głowie.
– Wszystko.
I w tym momencie Severus zrozumiał, że Obliviate tu nie pomoże. Jest tylko jedna rzecz, którą może dla niej zrobić. Której Dumbledore nie zrobił dla niego.
Smagnął różdżką i mruknął cicho:
– Accio różdżka Hermiony – gdzieś z przedpokoju śmignął ku niemu długi kawałek drewna.
Severus złapał ją i podał dziewczynie.
– Ostatni raz ją dla ciebie przywołuję. A teraz weź się w garść i sprzątnij tu. I spakuj swoje rzeczy. Masz na to całe dzisiejsze popołudnie. I noc, jak chcesz.
Hermiona sięgnęła odruchowo po różdżkę, ale jej serce ruszyło galopem jak oszalałe jeszcze zanim jej dotknęła. Jakby poczuło to, czego jej umysł jeszcze nie widział… czy też może nie odważył się jeszcze ubrać w słowa… Coś, czego pragnęła, ale bała się o tym marzyć…
Boże, on chyba nie… chyba mu nie chodzi… nie chce… niemożliwe… Niemożliwe. Wiesz, że to NIEMOŻLIWE!
Przełknęła z trudem rosnącą coraz bardziej gulę w gardle i nie odrywając od niego wzroku, jakby choć mrugnięcie okiem mogło sprawić, że to COŚ okaże się tylko głuchą, martwą pustką, odezwała się.
– Cczy-co? O czym… Przepraszam, ale… – zachłysnęła się powietrzem i w końcu nie mogła się już powstrzymać i mrugnęła oczami. I wreszcie przełamała się. – Oczymówisz?
Boże, błagam, błagam, błagam… Niech to będzie TO…
Tylko jeszcze sekundy dzieliły ją od świtu lub zupełnego zmierzchu, końca świata lub początku, zatrzymania się na krawędzi lub upadku w przepaść…
– Wybieramy się do Australii.
!!!!!!!!!!!!
To było TO!! To było to, co chciała usłyszeć od tysięcy lat! To było to, co sprawiło, że poczuła, jakby się nagle obudziła, otworzyła oczy i wszystko dookoła pojaśniało i nabrało kolorów, ciepła, zapachu…! Nie miała nawet pojęcia, że czerń i biel przed nią może mienić się tyloma odcieniami, być taka piękna i wspaniała…!
Hermiona jeszcze chwilę trwała w bezruchu, rozdarta między dziką ochotą uwierzenia i przeraźliwym strachem, że źle zrozumiała, że sobie to wyobraziła. Lecz wszystko co widziała, słyszała, czuła, trwało… nie znikło, więc powoli strach przeminął i w końcu uwierzyła. Zachłysnęła się powietrzem, radość po prostu eksplodowała w niej i sama nawet nie wiedziała jakim cudem udało się jej zerwać na równe nogi i rzucić na Severusa.
On też nie wiedział – w jednej sekundzie dziewczyna siedziała na ziemi, a w drugiej pchnęła go na kanapę i uwiesiła się na szyi! Czym prędzej oderwał ją od siebie i odsunął się od niej.
– Granger! – prychnął, krzywiąc się z niesmakiem i strzepując rękawy szaty. – Nie rób tego nigdy więcej! Następnym razem użyję zaklęcia odsyłającego!
Hermiona uśmiechała się jak szalona, mimo wyraźnego szoku na jego twarzy. W tej chwili czuła się, jakby połknęła słońce. Albo płynęła ponad chmurami. Wszystko było inne, nawet jego głos brzmiał inaczej. I nic tego nie mogło zepsuć.
– Możesz użyć nawet klątwy, jeśli zechcesz! – złapała się za głowę, zacisnęła oczy i wybuchnęła głośnym śmiechem. – Boże, jesteś cudowny!
Severus pospiesznie wstał, owinął się ciasno połami swojej szaty i podszedł do kominka.
– Zmień światy – sarknął, ale kącik ust drgnął mu lekko wbrew jego woli, gdy podszedł do kominka. – Zdecydowanie wolę być Merlinem.
Wrzucił szczyptę proszku Fiuu, którą Hermiona nadal trzymała w miseczce na ozdobnej, drewnianej belce i w kominku buchnęły zielone płomienie.
– O której?! – usłyszał jeszcze radosny głos za swoimi plecami.
– Jak zwykle. O szóstej rano – odparł i wskoczył w zielone płomienie.
Grange, Queensland, Australia
O tej samej porze, 21:15
Autobus przyhamował dość gwałtownie i Monika mocniej złapała się poręczy sąsiedniego siedzenia i przycisnęła do siebie siatkę z zakupami.
– I jak tylko Sally usłyszała, że jestem zaproszona na to Sympozjum, natychmiast powiedziała, że może uszyć mi jakąś suknię – powiedziała do męża, siedzącego obok.
Wendell również złapał torbę z mlekiem i sokami owocowymi, żeby nie poturlały się po podłodze.
– Nie tak natychmiast – mrugnął okiem do żony – ale dopiero, jak wyciągnęłaś jej ssak i rozwieracz z ust.
Monika dla żartu popchnęła go łokciem i zrobiła minę.
– Dowcipny się znalazł. W takim razie po co ciągle zadajesz pytania swoim pacjentom, jak wiesz, że nie mogą odpowiedzieć?
– Bo to ich zajmuje i nie patrzą, jak duże wiertła biorę.
– Raczej dłuto i młot – poprawiła go Monika i wybuchnęli śmiechem.
Oboje pracowali w dwóch różnych klinikach dentystycznych w Brisbane i czasem tak się trafiało, że miewali tych samych pacjentów. Sally była jednym z nich. Kiedyś leczyła się w Alderley Dental, gdzie pracował Wendell, ale któregoś dnia zobaczyła jednego z dentystów z kluczem francuskim w ręku i machnęła ręką na zaplanowaną wizytę i jeszcze tego samego dnia zapisała się do Face Value Dental, w której przyjmowała Monika. Od tego czasu dla obojga był do powód do nieustannych żartów.
– No więc już wiem, co założę – wróciła do tematu Monika. – Ten beżowy kostium, który miałam na rozmowie o pracę, pamiętasz?
Autobus zatrzymał się na przystanku, do środka wsiadł starszy pan i Wendell odruchowo rozejrzał się, czy jest dla niego wolne miejsce. Było.
– No… nie wiem – zawahał się. – Jesteś pewna, że będzie pasował? Nie będzie ci za zimno?
– Przecież to będzie druga połowa maja – zaprotestowała Monika. – Z tego, co pamiętam, w Anglii jest nawet ładna pogoda.
Wendell rzucił jej ironiczne spojrzenie. Słońce i ciepło to były dwa z setek powodów, które skłoniły ich do wyjazdu do Australii.
– W Anglii wszyscy używają tych słów na określenie innej pogody niż ulewa. Chyba po to, żeby wybić się z depresji.
– Nie narzekaj na opady, pamiętasz, jak nas zalało pięć mięsięcy temu?
– No… fakt. Wolę powodzie w Anglii. Tam można tylko zamarznąć, a tu na ulicach pływają krokodyle.
Monika uśmiechnęła się pod nosem. Wendell uwielbiał rzucać kąśliwe żarty na temat pogody, jedzenia i innych, typowych dla Anglików, cech charakteru, ale równocześnie był gorącym patriotą. Jak ona zresztą. Przypuszczała, że to był typowy objaw życia na obczyźnie.
Do domu zostało im jeszcze kilka przystanków, więc sięgnęła do torebki po program i zaczęła go przeglądać.
– W poniedziałek będzie tylko uroczysta kolacja z osobami towarzyszącymi. Więc zastanów się, co na siebie założysz.
– Nie bój się, nie będę paradować z gołym tyłkiem. Coś znajdę. A swoją drogą będziecie kiedyś pracować, czy tylko jeść?
– Ha-ha-ha. Będziemy pracować od wtorku – Monika przechyliła na bok program, żeby lepiej widzieć małe literki w słabym świetle mijanych latarni. – Sympozjum otworzy profesor Neumann wygłaszając półgodzinny speech.
Wendellowi coś to nazwisko mówiło.
– Neumann… Neumann… kto to jest?
– Pamiętasz, niedawno wynalazł lekarstwo dla pięciuset chorych w Belfaście – przypomniała mu Monika. – Było o tym głośno w BBC. Bardzo mnie to zaciekawiło, więc poszukałam trochę o nim. Jest chyba najbardziej znanym i cenionym specjalistą w dziedzinie chorób zakaźnych.
– Zakaźnych? Kochanie, zrób coś dla mnie i nie siadaj koło niego.
Monika dała mu programem po nosie i kontynuowała.
– Wiesz, że to on opracował metodę dobierania antybiotyków na podstawie badań odporności in vitro drobnoustrojów? Właśnie za to dostał nagrodę Laskera, a teraz jest nominowany do nagrody Richardsona za wybitne osiągnięcia w leczeniu objawowym.
Monika, wyraźnie podekscytowana, zaczęła mu tłumaczyć różnice między sulfonamidami, antytoksynami i fagami i już po chwili Wendell pogubił się już zupełnie, więc tylko uśmiechnął się do siebie i przyglądał się jej z dumą.
Cała Monika. Ona mogłaby żyć samą nauką.
Pomimo tego, że ich dyplomy ze studiów były ważne i bez problemów mogli wrócić do pracy w zawodzie, Monika postanowiła kontynuować naukę i i rozpoczęła przewód doktorski na Uniwersytecie Queensland, pod opieką profesora Anthony’ego Galvaina. Zajęła się badaniem przyczyn obniżonej odporności organizmu i kilka miesięcy temu udało się jej odkryć nieznany dotychczas gen, który znacznie zwiększał ryzyko zachorowania na choroby przyzębia. To natychmiast odbiło się szerokim echem w kręgach stomatologicznych i została zaproszona na Sympozjum Światowego Stowarzyszenia Lekarzy, które tego roku odbywało się w Londynie. I niemal natychmiast zyskała powszechny rozgłos wśród różnych specjalistów.
Oboje wiązali z tym duże nadzieje. Ich sytuacja finansowa nadal nie była najlepsza. Ciotka Moniki, mieszkająca od ponad 40 lat we Francji, współwłaścicielka domu w Londynie, przed śmiercią przestała ich poznawać i zapisała swoją część domu jakimś obcym ludziom, więc nie mogli liczyć nawet na pieniądze za wynajem.
Gdy przyjechali do Australii, za to co dostali ze sprzedaży dwóch samochodów w Anglii i zlikwidowaniu kilku lokat kupili niewielki jacht i otworzyli firmę Coral Bay Trip. Coś, o czym marzyli. Mogli na nim mieszkać i równocześnie zarabiali znośne pieniądze oferując licznym turystom wycieczki w stronę rafy koralowej.
Jednak po dziesięciu miesiącach nieustanne huśtanie i bujanie straciło urok i oboje doszli do wniosku, że nie ma to jak stały ląd i przede wszystkim stałe zatrudnienie. Bez większych problemów znaleźli więc pracę, wynajęli mały domek na przedmieściach Brisbane i zaproponowali wspólnictwo w prowadzeniu firmy Joshowi, ich najbliższemu przyjacielowi.
Nadal nie mogli sobie pozwolić na kupno domu, ale mieli przynajmniej zapewnione jakieś pieniądze na wypadek, gdyby któreś z nich straciło pracę.
Teraz Face Value Dental podwoiło Monice wynagrodzenie, Uniwersytet Queensland zaproponował jej prowadzenie regularnych zajęć i dostała szereg propozycji do wygłoszenia odczytów i prelekcji we wszystkich stanach Australii.
Wendell pomyślał o domu z basenem, dużym Mitsubichi Pick-upie i wymarzonych wyprawach na pustynię i coś się w nim uśmiechnęło.
– … a ty? – usłyszał nagle i wrócił na ziemię.
– Przepraszam, zamyśliłem się. Co mówiłaś?
– Że dziwnie się czuję, mieszkając w Londynie w hotelu. A nie w domu.
– Mnie przede wszystkim przeraża ilość gwiazdek. Hilton znam tylko z nazwy.
– Jak przeniesiemy się do Green Rooms, to za nimi zatęsknisz. Ja chyba też – odparła Monika i dodała po chwili wahania. – Wiesz… może poczekaj na mnie z tą wizytą w domu?
Autobus ruszył z przystanku i ktoś musiał zajechać mu drogę, bo z ostrym piskiem stanął w miejscu. Wendell w ostatniej chwili przytrzymał siatki, wyjrzał za okno i dopiero potem odwrócił się do żony.
– Niektórzy to prawo jazdy chyba na loterii wygrali – mruknął. – Jak mam zaczekać? Aż wrócisz we wtorek do hotelu?
– Nie. Miałam na myśli piątek.
– Kochanie, przecież pamiętasz, adwokat mówił, że ta dziewczyna jest niemal nieuchwytna – zaprotestował Wendell. – Podskoczę tam już we wtorek i jeśli uda mi się ją zastać, to umówię się na jakiś wieczór.
Monika kiwnęła głową, bo doskonale wiedziała, że Wendell miał rację. Sama nawet nie wiedziała, czemu to zaproponowała. Może dlatego, że chciała, żeby do domu weszli razem?
Ich adwokat w Londynie powiedział, że mieszka w nim teraz jakaś młoda dziewczyna, ale nie udało mu się z nią spotkać. Tłumaczył, że mieszka sama, bo jej rodzice gdzieś zaginęli, nie pracuje, nie studiuje, nie odpowiada na telefony i nawet sąsiedzi w zasadzie jej nie widują. Wendell przypuszczał, że facet specjalnie im nic nie mówił, bo miał nadzieję, że zapłacą więcej, ale na to po prostu nie było ich stać.
Jednak biorąc pod uwagę, że teraz mieli być w Londynie, zamierzał wszystko sprawdzić samemu.
– Fakt. Masz rację – przyznała cicho.
Na dłużą chwilę zamilkli, każde z nich myśląc o domu, po czym znów odezwała się Monika.
– Granger. Hermiona. Nawet… fajnie się nazywa.
– Masz na myśli nazwisko? – domyślił się Wendell. Jemu też się podobało. – Praktycznie tak samo, jak nasze miasteczko.
– I ulica. Ale mam na myśli imię. Takie… miłe. Przyjemne dla ucha.
Monika zawsze kochała wszystko, co dziwne. Dziwne, nietypowe ubrania, biżuterię, nawet dekoracje w domu były bardzo oryginalne. Wendell z kolei po latach spędzonych w wojsku lubił prostotę, schematy i trzymanie się reguł. Pewnie dlatego spośród kilku domów do wynajęcia najbardziej ciągnęło go do tego na Grange Road. Grange – Gragne Road. Monikę o dziwo też i w sumie to miał wrażenie, że dokonali wyboru, zanim jeszcze go zwiedzili.
Autobus podjechał na ich przystanek, więc oboje czym prędzej zebrali siatki z zakupami i stanęli przy drzwiach.
– Jutro nie mam za dużo pacjentów, powinnam skończyć wcześniej – rzuciła Monika, zmieniając temat. – Spróbuję wrócić jak najszybciej i zacząć pakowanie.
Jaaaa ale się będą mijali 😂😂Wróć do czytania
No w GSz bedzie przy tym niezla zabawa 🙂