Stan Krytyczny Rozdział 19

Ściskając w ręku powykręcane Regalium, skupił się z całej siły na wspomnieniu, jak został Aurorem i wyczarował Patronusa. Jeleń obszedł go dookoła, otarł się o jego rękę i Harry zanurzył dłoń w iskrzącej poświacie.

– Tato, będziesz musiał mi dziś pomóc.

Jeleń jakby go zrozumiał, bo pochylił łeb i wyglądało to tak, jakby szturchnął go lekko rogami.

Nie zwlekając, obaj ruszyli ku wąskiej szparze, która stanowiła czarniejszą plamę na tle niemal czarnej ściany. Idąc za Patronusem, Harry przeszedł do pomieszczenia, które Aurorzy między sobą nazywali Wartownią.

Naliczył pięciu dementorów, którzy unosili się na wysokości kilku jardów. Niby daleko, ale mimo promieniującego od Patronusa ciepła, Harry już czuł ogarniający go smutek.

Położył na kamiennym stole Regalium i wstrzymał oddech, gdy jeden z dementorów sięgnął po nie.

I nagle wszystko się zmieniło.

Ledwo stwór dotknął powyginanego kawałka drewna, zatrząsł się aż po strzępy wiszących szat. Rozległ się nagły świst, który błyskawicznie nabrał mocy i przerodził się w straszliwy gwizd, który rozdarł uszy i wwiercił się głęboko w mózg i Harry nagle poczuł, że za sekundę rozerwie mu czaszkę. Z krzykiem, który utonął w przeraźliwym wizgu, zacisnął oczy, złapał się kurczowo za głowę i zatoczył na ścianę.

Dementor jakby na to czekał – pomknął ku niemu, lecz równocześnie Jeleń skoczył mu na przeciw, jego kształt rozmył się w jedną świetlistą strzałę i zderzyli się gwałtownie.

Huk w zamkniętym pomieszczeniu niemal wydarł dech z piersi, gdy dementor eksplodował na tysiące kawałków. Ziemia i ściany zakołysały się, kiedy masa tkanek i fala powietrza rozbiły się o nie i wszystko pogrążyło się w głębokiej czerni.

Wstrzymując oddech, Harry rozejrzał się niepewnie dookoła, ale nic nie dostrzegł. Zniknął blask Patronusa, zniknęło jego ciepło i z cuchnącej ciemności dobiegł czyjś oddech, do którego dołączyły kolejne.

Zbliżały się z każdej strony.

Harry’emu wszystkie włoski na karku stanęły dęba.

– Expecto Patronum! – krzyknął, ale z różdżki wydobył się tylko strzęp szarej mgły. – Expecto Patronum! Expecto…!!!

Otoczył go jeszcze większy smród i raptem strzęp szaty przejechał mu po ramieniu.

Harry rzucił się w przeciwnym kierunku i wpadł na coś wilgotnego i miękkiego, co złapało go i pociągnęło łapczywie ku sobie.

– Lacarnum Inflamare!!! – wrzasnął. – Flagrate!!!

Z końca różdżki buchnął płomień, który oświetlił szary kaptur tuż koło jego ramienia, liszajowate palce zaciśnięte na jego dłoni i upiorną, przegniłą plamę rozdartą sparszywiałą, popękaną błoną tuż przed jego twarzą.

– CONFRINGO! CONFRINGO!! – chłopak zamachnął się rozpaczliwie różdżką i jego ręka zanurzyła się w mięsistej masie, ale zaklęcie nie podziałało na dementora. Był coraz bliżej! Pozostało mu już tylko jedno – ASCENDIO!!!!

Błona przejechała mu po czole i nosie, gdy siła zaklęcia poderwała go w górę i wyrwała z uścisku dementorów. Na ułamek sekundy zawisł w powietrzu, po czym runął na ziemię, kalecząc ręce, nogi i twarz.

Stwory natychmiast ruszyły ku niemu.

– Flagrate! Incendio!!!

Ogniste lasso wyprysnęło z różdżki i pomknęło na nich, zaraz za nim buchnął słup ognia i szata jednego z dementorów zajęła się płomieniem. Ciche skwierczenie utonęło w przeraźliwym gwiździe, płomień zgasł, ale nagle wszyscy się cofnęli.

Harry uniósł się na łokciu, otarł krew z oczu i spojrzał pogardliwie na rząd stworów, doskonale widocznych w upiornym pomarańczowym blasku, którzy unosili się w powietrzu na wprost niego. Wyglądało to tak, jakby czekali… Pewnie na moje rozkazy.

Harry odetchnął z ulgą, usiadł i wtedy niespodziewanie płuca wypełnił mu zniewalający fetor. W nagłym zrozumieniu szarpnął głową na bok i w tej samej sekundzie oślizła ręka zamknęła się dookoła jego palców i różdżki, a druga złapała go przez pierś i pociągnęła do tyłu.

Zimno, przerażenie i rozpacz pochłonęły go całego i w przypływie desperacji Harry ścisnął konwulsyjnie różdżkę, rzucił się całym ciałem do przodu pociągając za sobą dementora i krzyknął „Defodio!”.

Zaklęcie dobrze jeszcze nie przebrzmiało, gdy kawał sufitu gdzieś niedaleko pękł z hukiem, rozprysnął się na boki i zasypał ich gradem odłamków. Harry skulił się jak mógł i zacisnął zęby, gdy kawałki skały siekły wszystkie odsłonięte części ciała. Dementor na nim poluźnił uścisk i zamarł i Harry miał wrażenie, że w ogólnym hałasie słyszy miękkie plaśnięcia, gdy skalne odłamki wbijają się w jego przegniłe szaty i ciało. I sypią się nadal i sypią…

Ból w rękach, ramionach i na tyle głowy był tak mocny, że przygłuszył nawet przejmujące uczucie lodowatego przerażenia i smutku i jakąś ocalałą resztką rozsądku Harry zrozumiał, że to jego ostatnia szansa. Przywołał wspomnienie, jak zaręczył się z Ginny i machnął kurczowo różdżką.

– EXPECTO PATRONUM!!!!!

Jego kciuk wygiął się nienaturalnie do tyłu, rozdzierający ból przeszył mu całą rękę i jednocześnie dementor złapał jego twarz w oślizłe ręce, szarpnięciem wykręcił ku sobie i pociągnął gwałtownie. Coś chrupnęło Harry’emu w karku i ujrzał obrzydliwy kaptur, który nagle zalała bladoniebieska poświata. TATA!!!!

Dementor odepchnął chłopaka na bok i rzucił się na olbrzymiego Rogacza, a ten natarł na niego.

– STATIS PATRONUM! – zdążył krzyknąć Harry na ułamek sekundy przed tym, jak Patronus dopadł stwora i nabił na rogi.

Dementor eksplodował z hukiem, ale z tyłu napłynął kolejny.

– Tato, błagam… – wyjęczał Harry.

Lecz Rogacz nie zniknął. Zawrócił i rzucił się ku stworowi, a ten cofnął się gwałtownie, aż pod samą ścianę. Zaraz koło niego pojawił się szary wir gnijących szczątek, które zbiły się w całość formując chudą sylwetkę w obszarpanych szatach.

Lecz obaj dementorzy pozostali na miejscu.

Rogacz szalał. To postępował o krok do przodu, w kierunku stworów, nadstawiając groźnie rogi, to cofał się i Harry zanurzał się w jego ciepło, lekkość i poczucie bezpieczeństwa, nieustannie rozglądał się dookoła, gotów zaatakować każdego, kto zbliżyłby się do chłopaka choćby na cal.

Harry jeszcze nigdy nie widział swojego Rogacza w takim stanie – blask, który z niego promieniował, prawie oślepiał, tak samo jak gorąc niemal parzył, a spokój i pewność siebie sprawiły, że z nagłej ulgi wszystkie ściany zawirowały mu przed oczami.

Dementorzy musieli czuć to samo, ale ich ta moc musiała odpychać. Wszystkie długie sylwetki zastygły pod ścianami i były doskonale widoczne w krwawym blasku ognia płonącego po środku.

Ledwie Harry pomyślał, że przydałoby się ich zagnać w jedno miejsce, gdy Rogacz szarpnął łbem i wskazał przestrzeń przed sobą. I powoli, jeden po drugim, dementorzy popłynęli w tym kierunku.

Udało się. Wygrałem. WYGRALIŚMY, TATO.

Ale jego wizyta jeszcze się nie skończyła. Musiał zmusić ich do absolutnego poddania się jego woli.

Drżąc coraz bardziej na całym ciele, sięgnął lewą ręką po leżące obok, popękane i puste Regalium i powoli stanąwszy na równe nogi, cisnął je ku dementorom.

– Macie, ścierwa! – warknął zduszonym głosem.

Któryś z dementorów złapał je, bo drewno nie spadło na ziemię.

Harry postąpił krok w ich stronę, z wysiłkiem zadarł do góry brodę i otarł krew kapiącą mu z ust.

– Wiecie, co w nim było. Wiecie, co macie zrobić.

Jakaś część roztrzęsionego umysłu podpowiadała mu, że mówienie do dementorów nie ma najmniejszego sensu, ale musiał to z siebie wyrzucić. Resztkę strachu i narastającą wściekłość, która zaczynała w nim buzować.

Stwory tkwiły w bezruchu, obrócone w jego stronę, więc czekał.

Zaległa głucha cisza, która zaczęła gęstnieć, pęcznieć z chwili na chwilę coraz bardziej, aż poczuł ją całym ciałem. Była namacalna. Zaczęła napierać ze wszystkich stron, miażdżyć mu brzuch, klatkę piersiową, gałki oczne i wibrować gdzieś w nim, coraz bardziej, coraz mocniej, coraz gwałtowniej… Coś w nim zawyło i poczuł, że jeszcze sekunda i wybuchnie…!  I…

I nagle wszystko ustało. Uspokoiło się. Skończyło.

Harry wypuścił z siebie powietrze i przytrzymał się ściany.

Jeden z dementorów wysunął się do przodu może o jeden jard, podniósł powoli rękę i chłopak zobaczył cztery długie, rozczapierzone palce.

Jak cztery dni, o które chciał… KAZAŁ im przesunąć egzekucję Snape’a.

– Dokładnie tak. Parszywe psy – wysyczał przez zaciśnięte, opuchnięte i coraz bardziej bolące usta.

Poczekał, aż każdy z dementorów wypłynie na zewnątrz. W pewnym sensie okazywały mu w ten sposób poddanie, ale w tym momencie nie chodziło mu o żadną demonstrację władzy – po prostu nie umiał utrzymać się na nogach. Rzucił ostatnie spojrzenie na pęknięty na pół, płaski kamień, pomarańczową łunę na ścianach i nagle poczuł, że robi mu się słabo.

Pamiętał tylko, że Rogacz musnął go swoim ciepłem i udało mu się zebrać resztkę sił, żeby wyjść z więzienia. Tylko nie na prawo. Idź na lewo.

Zanurzył rękę w blasku Patronusa, uśmiechnął się z trudem i szepnął „Dziękuję, tato”. I obrócił się, myśląc o domu.

 

 

Ministerstwo Magii,

Kwatera Aurorów,

Po 8-mej rano

 

Ranek przyszedł zdecydowanie za wcześnie. Paul chciał tego i nie chciał jednocześnie. Ale musiał. Zwlókł się z łóżka, pospiesznie przyszykował i fiuuknął do pracy.

Wieści z Kliniki przedostały się już do prasy i gdy wszedł do Kwatery, Marcus, Andrew, Rich i Peter rozmawiali już na ten temat, popijając kawę. W ich głosach można było wyczuć złość, zaintrygowanie i nutkę obawy, jakby instynkt podpowiadał im, że to coś może dotknąć również ich samych.

Paul przyłączył się do nich na chwilę, ale szybko udał, że jest przytłoczony nowinami i usiadł za biurkiem. Zaraz potem przyszła Klaudia, która odmówiła udziału w dyskusji i natychmiast schowała się w swoim boksie.

Chwilę później usłyszał stukot otwieranych drzwi i…

– O kuźwa!

– Merlinie, Harry, co ci się stało??!

– Stary… co się…?!!

– Cholera, siadaj szybko! Co ci jest??

Paul aż podskoczył na krześle. Zachorował?? Czyżby?! Ale po rozmowie z chłopakami nie był jeszcze gotowy do odgrywania scenek przed Harry’m Potterem, więc skulił się w sobie i nasłuchiwał.

– Nic takiego. Wczoraj wdałem się w bójkę z mugolami. I, cholera, nie mogłem używać magii, więc wiecie.. – głos Pottera zabrzmiał słabo, ale zarazem jakoś… dziwnie.

– Próbowałeś zaklęć uzdrawiających?

– Jasne! Gdybym nie próbował, dziś przyszedłbym w kawałkach.

Paul rozluźnił się, ale nie do końca. Mugolska bójka? Było w tym coś niepokojącego. Do tej pory nigdy mu się to nie przytrafiło, a teraz tak? Co prawda mogło, ale… coś nie dawało mu spokoju. Jednocześnie coś mu mówiło, że być może przesadza. Przecież KIEDYŚ to się może przydarzyć. Każdemu.

Harry przywitał się z Klaudią i poszedł do swojego boksu. Co prawda pewnie nie zobaczył jego czupryny zza ścianki boksu, ale normalnie zawsze robił obchód całego biura. A dziś nie.

Nie może, bo jest pobity, czy też robi to celowo? A może tylko udaje?

Jakbyś się zachował? Skoro nie przyszedł się przywitać, to ty powinieneś pójść do niego.

Chwilę jeszcze zbierał się z sobie i w końcu wstał i podszedł do Harry’ego i Richa. Do tej pory nawet nie zdawał sobie sprawy, że ich boks jest tak blisko jego…

Harry Potter faktycznie był strasznie poobijany. Na skroni miał dwie czerwone pręgi i ślad źle zaleczonego rozcięcia, wargi spuchnięte, a na dłoniach pełno większych i mniejszych świeżych blizn. Ani śladu siniaków. Tak dobrze je zaleczył, a jednocześnie tak spartaczył rozcięcia? Te mniejsze znikną same, ale te pręgi na skroni na pewno mu zostaną…

– Cześć, Harry – uśmiechnął się i podał mu rękę. – Słyszałem, że się pobiłeś. Co się stało?

Harry Potter spojrzał mu w oczy, potem na jego wyciągniętą rękę i wykonał jakiś dziwny gest.

– Cześć, Paul. Nie będę… wiesz. Trochę boli – skrzywił się.

– Ach! No tak. Jasne! – Paul szybko włożył dłoń do kieszeni spodni. – Więc co się stało?

– A tam… Ulicą szło paru mugoli i się do mnie przyczepili.

– I tak bez powodu na ciebie napadli?! – udał zgrozę.

– Chyba byli pijani.

– Nie wyczułeś?

– Trochę. Nie bardzo – odparł Potter po chwili.

– Nie złamali ci nic? Szczęki, kości? – Paul zerknął na jego twarz, szukając choć śladów po ciosach. – Siniaków nie masz, ale z rozcięć jeszcze trochę ci zostało…

– A ty co, przesłuchanie prowadzisz, czy jak? – wtrącił się Rich niezadowolonym tonem. – Siniaki leczy się łatwiej niż rozcięcia, sam o tym wiesz. Stary, idź lepiej do Ambulatorium, niech ci porządnie te rozcięcia wyleczą. Pieprzona banda mugoli! Można mieć blizny po prawdziwych czarodziejskich pojedynkach, ale nie po zwykłym mordobiciu z mugolami!

Harry Potter spojrzał na swoje buty i kiwnął głową. Zaś Paul poczuł, jak jeżą mu się włosy na głowie.

– Rich ma rację, idź to zalecz.

– I się pospiesz – dobiegł ich głos Klaudii. Dziewczyna podeszła i stanęła koło Paula, który obrócił się ku niej. – Słyszałam, że Naczelny Św. Munga zaapelował po pomoc, więc Kath pewnie też tam pójdzie. Jeśli już nie poszła. Tam to jest prawdziwy koszmar…

Paul zmusił się do patrzenia tylko na nią, choć czuł, jak coś po prostu wykręcało mu szyję w drugą stronę.

– Biedacy – mruknął Rich.

– Ach, tak – wydusił z siebie Paul i aż się skrzywił, słysząc swój zmieniony głos. Mógł tylko mieć nadzieję, że zabrzmiało to, jakby był przygnębiony.

I nie słysząc Pottera, czym prędzej odszedł.

Prawdę mówiąc – uciekł.

Cholera, cholera, cholera! JAK można się PRZYGOTOWAĆ na coś takiego?! Jak można przekonująco grać?!

Był Aurorem, ale żadne szkolenia nie przygotowały go na udawanie w sytuacji, kiedy był WINNY!

.

Rich odprowadził Paula ponurym spojrzeniem i poklepał lekko Harry’ego po ramieniu.

– Harry… w porządku? – ściszył głos. – Jak się czujesz? Tak ogólnie?

Chłopak kiwnął głową i uśmiechnął się krzywo.

– OK.

– To nie ma nic wspólnego z Ginny…?

Harry zdziwił się jak nigdy dotąd.

– Chyba nie sądzisz, że Ginny mogłaby mnie tak poobijać?!

– Nie, ale… ten jakiś tam. Inny – dodał z naciskiem Rich.

Harry nagle przypomniał sobie wczorajszą wymówkę i załapał o co chodzi.

– Nie. Naprawdę, Rich. I masz rację, pójdę do Ambulatorium.

Zarzucił na siebie pelerynę i wyszedł czym prędzej z Kwatery, ale nie wybrał się do Ambulatorium. To mogło… to MUSIAŁO poczekać.

Tak naprawdę, to leczyła go wczoraj Ginny. On sam nie był w stanie. Nie wiedział nawet, jakim cudem trafił do domu. Zwalił się na drzwi i ostanie co pamiętał, to była przerażona mina Stworka.

Pojechał na Poziom pierwszy, do Wydziału Personalnego, przybrał na nowo poważną minę i po rzuceniu ogólnego „dzień dobry!” podszedł do Genvieve, starszej czarownicy, która siedziała przy pierwszym z brzegu biurku.

– Harry, co się… – zaczęła mówić, ale przystopował ją.

– Proszę. Nie mam czasu. Muszę pilnie skontaktować się z Gawainem – powiedział cicho i dorzucił z naciskiem. – Teraz. Natychmiast.

– Z tego, co wiem, pan Robards jest na urlopie…

– Wiem, dlatego tu przychodzę.

– Nie możesz porozma…

– NIE. Nikt inny nie wchodzi w grę – uciął rozdrażnionym głosem Harry. – Potrzebuję go tu i teraz.

Czarownica chwilę patrzyła mu w oczy, ale najwyraźniej dostrzegła z nich wszystko, co czuł, bo podniosła się z westchnieniem, poszperała w jakiejś księdze i wróciwszy sięgnęła po pióro.

– Tu masz jego adres – podała mu karteczkę. – Jakby co, wiedziałeś, gdzie mieszka. Albo dowiedziałeś się od kogoś. Stąd nic nie dostałeś.

Harry skinął głową i uścisnął jej rękę. Miał ochotę ją ucałować!

– Nawet pani nie wie, jak bardzo pani dziękuję!

Kobieta oddała mu uścisk.

– Nie wiem, co się dzieje, ale… wiem, że tobie można zawsze ufać. No i poza tym jesteś Aurorem. Komu można wierzyć bardziej, niż Aurorom?

Harry zacisnął zęby, szarpnął głową na pożegnanie i czym prędzej wyszedł.

Komu można wierzyć bardziej, niż Aurorom…. Już lepiej nie wierzyć! Nie tym pieprzonym, pier… Cholera! Gnidom… bydlakom!

Pognał do Atrium, żeby przez toalety wyjść na zewnątrz i aportować się do Gawaina. Musiał jak najszybciej powiedzieć mu wszystko i dostać jego zgodę na aresztowanie Paula i Rogera.

 

 

Edynburg, Szkocja

Dworek Rayleigh

O tej samej porze,

 

W dużej sali jadalnej w dworku państwa Rayleigh słychać było ciche poszczękiwania srebrnych sztućców, dźwięczny stukot odstawianych na spodeczki filiżanek i delikatne szurnięcia przestawianych półmisków i talerzy. Służba przyniosła już wszystko, co było potrzebne i teraz czekała w korytarzu.

Adam Rayleigh popijając herbatę z mlekiem z porcelanowej filiżanki patrzył na las za oknem. Anna, jego żona, jadła jeszcze połówkę malutkiej kromeczki chleba z konfiturą, zaś Alex skończyła już śniadanie i teraz czekała, aż rodzice również skończą, żeby móc się odezwać. Jedną ze złotych zasad państwa Rayleigh był zakaz rozmów przy stole w trakcie posiłku.

Kiedy Anna otarła już kącik ust białą serwetką, Alex podniosła się od stołu, poprawiła odstający odrobinę brzeg szaty i sięgnęła po różdżkę.

– Matko, ojcze, na mnie już czas.

Adam jak zwykle nie odpowiedział, tylko kiwnął lekko głową, zaś Anna skrzywiła się odrobinę.

– Niewiele dziś zjadłaś. To niedobrze.

– Nie jestem głodna. Poza tym spieszę się.

– To jeszcze gorzej.

Alex powstrzymała grymas i przysunęła krzesło do stołu.

– Przyjdę dziś do Laboratorium – odezwał się Adam.

Alex przystanęła niechętnie przy stole.

– Mogę cię zapewnić, że wszystko jest w najlepszym porządku – odparła trochę sucho.

– Być może, ale takie sporadyczne wizyty pomagają trzymać personel w ryzach.

Młoda kobieta potaknęła, rzuciła „Życzę miłego dnia” na które nie dostała odpowiedzi i prędko wyszła. Kilka sekund później zamarł również stukot jej obcasów na marmurowej posadzce.

– Doprawdy uważasz, że powinieneś tam iść? – zapytała Anna, wskazała różdżką mały złoty dzwoneczek i ten zadźwięczał delikatnie.

Adam podkręcił wąsa i odruchowo spojrzał na dwóch przyzwanych lokajów.

– Nie zaszkodzi. Sama dobrze wiesz, że w Laboratorium musi panować wzorowy porządek.

– Alex zdaje się dawać sobie radę z naszymi ludźmi.

Oboje wstali od stołu i przeszli na werandę, całą zastawioną kwiatami i Anna przyzwała zwiewny szal i owinęła sobie wokół ramion. Adam odruchowo przestawił dwa wazony dokładnie na środek stolików, rzucił czar ogrzewający i usiadł na bujanym fotelu.

– Po tym, jak kilka lat temu odmówiono jej członkostwa w Klubie Eliksirotwórców tylko dlatego, że jest kobietą i straciliśmy kilka kontraktów, gdy przejęła firmę, odnoszę wrażenie, że jej pewność siebie bardzo na tym ucierpiała.

– Sądzisz, że straciliśmy je, bo klienci nie chcieli pracować z kobietą?

Adam sięgnął po Proroka i wzruszył ramionami.

– Być może, Anno. A teraz, jeśli pozwolisz… – wskazał jej gazetę.

Kobieta potaknęła, więc Adam rozsiadł się wygodniej i rozwinął ciasny rulonik. I bez mała natychmiast się wyprostował, sięgnął do kieszeni po okulary i nie odrywając oczu od gazety, założył je na nos.

Krzykliwy tytuł na pierwszej stronie przyciągał wzrok jak magnes. Pod spodem widniało ruchome zdjęcie jakiejś zapełnionej sali.

Adamowi zadrgała mocno powieka, więc obrócił się bokiem do żony i przekrzywił głowę. I czytał dalej.

 

 

Klinika Św. Munga

Gabinet Uzdrowiciela Naczelnego

O tej samej porze

 

Niewielki gabinet Uzdrowiciela Naczelnego po prostu trzaskał w szwach. Pod ścianami stali lub siedzieli Uzdrowiciela Dyżurni i przełożeni wszystkich Oddziałów; kilku z nich dyskutowało ze sobą półgłosem, ale większość z nich wpatrywała się tępo w sam środek przetartego dywanu, nie mając ani sił, ani ochoty na rozmowę. W mdłym świetle rzucanym przez dwie kule ze świecami ich twarze przypominały rozciągnięte płaskie, blade maski, w których ktoś wyciął dziury na oczy i usta.

Nad biurkiem wisiał portret Dilys Drewent, która przyglądała im się z wyraźnym zaniepokojeniem.

Szczęknięcie drzwi zabrzmiało zdumiewająco głośno, więc wszyscy spojrzeli w kierunku Carpentera, który wszedł ciężkim krokiem z plikiem dokumentów z Izby Przyjęć i usiadł za biurkiem.

– Do tej chwili zgłosiło się do nas ponad pięćdziesięciu pacjentów z tymi objawami – oznajmił głucho. – Mathias, mów dalej.

Mathias skinął głową z ponurą miną.

– Nie licząc tego chłopca wczoraj, zmarły już trzy osoby. I sądzę, ze niebawem umrą kolejni. Po prostu rozpuszczają im się tkanki od środka. To powoduje krwotoki i w rezultacie śmierć. I nie będę już mówił o bólu. Nie pomagają żadne zaklęcia, eliksiry i maści, które mamy. Nic, cholera jasna. Sam już nie wiem, jak możemy ich leczyć – rozejrzał się bezradnie dookoła i potarł mocno oczy. – W tej chwili mam jeszcze cały mój personel. Od wczoraj rana po prostu wszyscy zostali i są jeszcze na nogach. Poza tym pomagają Uzdrowiciele z innych Oddziałów i dzięki wam za to wielkie. Ale ci wszyscy ludzie długo tak nie pociągną.

Zamilkł na chwilę, jakby potrzebował zebrać siły na dalszą przemowę, więc Benjamin Fox z Urazów Przedmiotowych siedzący pod ścianą uniósł rękę.

– Spróbujmy ściągnąć wszystkich studentów drugiego i trzeciego roku CWSL.

– Dobry pomysł – oceniła Paula Smith, Uzdrowicielka Dyżurna z Oddziału Kobiecego. – Ale studenci mogą tylko pomagać, w żadnym wypadku nie można zostawić ich samych. Mathias, wyślij natychmiast wczorajszą ranną zmianę do domu, niech się prześpią kilka godzin i wrócą tu wieczorem, żeby zwolnić tych z wieczornej.

– Zróbmy to wszyscy, na wszystkich Oddziałach – dorzuciła Liliatte z Urazów Pozaklęciowych. Ustalmy grafik kto kiedy pomaga.

Carpenter zapisał pomysły na kawałku pergaminu i spojrzał na Alette Briggs, szefową magazynu leków, siedzącą tuż przy wejściu.

– Al, jak stoimy z eliksirami?

– Potrzebne są eliksiry przeciwbólowe, uzupełniające krew, wzmacniające, Wiggenowe i na sen bez snów. I uspokajające. Niemal każdy z nich używany jest na innych Oddziałach. Przed samym przyjściem skontrolowałam ilości na każdym piętrze i w magazynie. Jeśli założyć, że nie ruszamy tego, co mamy na Oddziałach, dziś do wieczora zabraknie przeciwbólowego i wzmacniającego.

– Domyślam się, że złożyłaś już zamówienia? – zagadnął któryś z mężczyzn spod ściany.

– Poszło już wczoraj, do wszystkich wytwórców, jako bardzo pilne. Do jutra rana powinni je uwarzyć i nam podesłać.

– Czyli mamy przed sobą wieczór i noc bez eliksirów – stwierdził Mathias. – Mowy nie ma. Jak nie podamy im silnej dawki, będą wyć i wić się z bólu. Nikt tego nie wytrzyma. I mówię też o nas.

– Wszyscy jesteście na uspokajającym? – spytała Paula niepewnie.

– Nie – zaprzeczył Mathias. – Wczoraj wzięli go wszyscy, ale on strasznie przytępia, więc niektórzy… co silniejsi, starają się wytrzymać bez.

– Cholera.

W zapadłej ciszy można było bez mała usłyszeć myśli wszystkich obecnych. A fakt, że każdy unikał wzroku innych, doskonale świadczył, że wszyscy musieli myśleć o tym samym.

– Sergiuszu, obawiam się, że przyszedł na to czas – odezwał się niemal błagalnym tonem Mathias do Carpentera.

Naczelny podniósł na niego ponure spojrzenie, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, do Mathiasa dołączyła Lil.

– Nie mamy innego wyjścia.

– Im szybciej dostaniemy na to zgodę, tym lepiej.

Carpenter uciszył ich unosząc do góry rękę.

– Macie na myśli Avadę, czy tylko Imperiusa?

– Imperiusa – odpowiedział natychmiast Mathias. – Może znajdziemy jakiś sposób na wyleczenie ich, więc na pewno nie będziemy używać Avady.

Carpenter ukrył twarz w dłoniach i westchnął ciężko.

– Rozumiem. Poproszę o zgodę jak najszybciej.

Mathias prychnął dziwnie i ruszył do wyjścia.

– Obojętnie czy mamy zgodę, czy nie, będę to robił, kiedy zajdzie taka potrzeba.

– Math – zawołał za nim ostrzegawczo Carpenter.

– Jeśli już nie możemy ich wyleczyć, to jesteśmy tu po to, żeby im chociaż pomóc – warknął Mathias, przytrzymując drzwi. – A nie biernie przyglądać się, jak konają w bólu. Te zaklęcia zostały wynalezione DLA NAS i nie moja wina, że z powodu kretynów, którzy używali ich po to, żeby mordować i podporządkowywać sobie ludzi, zostały one zabronione.

I trzaskając drzwiami wyszedł.

 

 

Edynburg, Szkocja

Dworek Rayleigh

O tej samej porze

 

Idąc prędko długim, wąskim korytarzem do swoich apartamentów, Alex nadal mocno zaciskała palce dookoła różdżki.

Miała dość wykwintnych śniadań, równie wyszukanych co apodyktycznych manier jej rodziców, natrętnych uwag matki i całkowitej ignorancji ojca, ale przede wszystkim miała dość jego permanentnego traktowania jej jak małej dziewczynki, która z niczym nie potrafiła sobie dać rady.

Przejęła rodzinną firmę dobre pięć lat temu, ale choć spłaciła ją całkowicie i w rzeczywistości prowadziła ją samodzielnie, wszyscy dookoła sądzili, że jest tylko wspólniczką, a firma ciągle należy do jej rodziców. To ojciec wymógł na niej znalezienie nazwy, która świadczyłaby o tym, że on i matka ciągle nią zarządzają. Ojciec ciągle przychodził do Laboratorium, uważając, że bez tego pracownicy nie będą dobrze pracować, matka bez przerwy kontrolowała podpisane kontrakty i wystawiane faktury i oboje sporadycznie podejmowali różne decyzje bez choćby konsultacji z nią. Czasem proponowali umowy nowym klientom, czasem wyrażali zgodę na zmianę ceny czy warunków płatności i powiadamiając ją o tym, wyraźnie oczekiwali jej wdzięczności.

Starali się całkowicie kontrolować jej życie i choć w teorii całe lewe skrzydło dworku należało do niej, nie miała prawa nawet przyprowadzić gości.

Miała tego po prostu dość! Wszystkiego!

Rzuciła Colloportus na drzwi wejściowe i przeszła szybko do sypialni. Skoro ojciec miał przyjść dziś do Laboratorium, musiała się pospieszyć. Miała dziś spotkanie, które na pewno by się im nie spodobało.

Zrzuciła z siebie szatę i przywołała z szafy bardziej odpowiednie ubranie.

 

 

Coningsby, Anglia

Trochę później tego samego ranka

Dom Gawaina Robardsa,

 

Minęło dziesięć minut, ale nikt nie odpowiadał. A przecież walił pięściami w drzwi wejściowe, walił w okno tak długo, aż stłukł szybę, chodził dookoła domku i darł się!

Harry rozejrzał się jeszcze raz dookoła i kopnął z całej siły w drzwi.

– Cholera, Gawain, gdzie jesteś??!!!!!! – wrzasnął ze złości i bólu, który rozpalił mu nogę bez mała aż do kolana. Chyba pękła mu kość.

Z sąsiedniego domu wypadł pies i ujadając podskoczył do ogrodzenia i zaczął biegać wzdłuż i szczekać, co go tylko jeszcze bardziej wkurzyło.

– Zamknij się!! – warknął do niego.

Ale widok biegającego psa podsunął mu pomysł. Smagnął różdżką i wyczarował Patronusa.

– Gawain, mamy bardzo poważny problem. Potrzebuję cię natychmiast. Będę czekać w Kwaterze, przyjdź jak najszybciej – powiedział chaotycznie, siląc się na spokój, choć miał problemy z wymową. – Błagam. I nie przesyłaj mi odpowiedzi Patronusem. Harry.

Machnął różdżką w byle jakim kierunku i jego Rogacz natychmiast skoczył przed siebie i świetlista mgiełka znikła.

Harry ostatni raz stuknął otwartą dłonią w drzwi, odczekał chwilę i z ciężkim westchnieniem deportował się przed Ministerstwo Magii. Musiał uzbroić się w cierpliwość.

.

Paul siedział jak na szpilkach i czekał na powrót Harry’ego Pottera. Co chwila rzucał okiem na zegarek i już nie umiał zliczyć, ile razy na niego patrzył.

Czuł się niepewnie, gdy Pottera nie było w pobliżu, w zasięgu oka i słuchu. Czuł się… zagrożony. To było zupełnie irracjonalne, ale tak właśnie się czuł.

Odesłał Rogera do Archiwum pod byle pretekstem, bo bał się, że ten zwróci wreszcie uwagę na jego dziwne zachowanie. WIEDZIAŁ, że się dziwnie zachowywał. CZUŁ to całym sobą.

Próbował analizować każdy swój gest, uśmiech, odpowiedź i w kółko i na okrągło pytał się, jakby się zachował, gdyby nie był winny. Gdyby nie wiedział. Ale miał wrażenie, że szło mu to coraz gorzej.

Choć póki co nikt tego nie zauważył.

Nikt prócz Pottera. Jeśli chodziło o niego, miał coraz większe podejrzenia, że tamten WIE. Nie miał pojęcia jak i skąd, ale czuł, że tamten wie. Gorzej. Że obaj wiedzą, że ten drugi też wie.

Bez mała czuł rosnące napięcie między nimi. Tak, jak to czasem bywa między zakochanymi, którzy instynktownie czują, że coś między nimi jest. Czują spojrzenia tej drugiej osoby, słyszą echo jej myśli. Ale cały czas nie są pewni.

On też nie był pewny i ciągle mówił sobie, że po prostu źle sobie wszystko tłumaczył. Ale mimo zapewnień ciągle czuł to coś.

Z tym, że to, co było między nimi, było wrogie. Złe.

.

Harry pchnął drzwi do Kwatery tak energicznie, aż rąbnęły o ścianę i bez mała podbiegł do swojego biurka.

– Nie było Kath? – rzucił ktoś, nawet nie zwrócił uwagi kto.

– Nie.

– Przed chwilą wróciłem z Munga, tam jej nie widziałem – oznajmił Marcus, odchylając się na swoim krześle do tyłu. – Idź może jej poszukaj.

– Nie-ma-jej – wysylabizował Harry i czym prędzej sięgnął po byle którą rolkę pergaminu. – Nie widziałem jej i nie będę za nią biegał po całym Ministerstwie!

Paul spuścił wzrok na swoje biurko. Więc co on robił tyle czasu?! I czemu jest tak wkurzony?

Ale nikt nie zwrócił uwagi na niekulturalną odpowiedź, bo wszyscy powstawali lub wyszli zza boksów, żeby tylko widzieć Marcusa.

– No i jak? Polepszyło im się? Jest lepiej? Co tam słychać? – posypały się pytania.

Marcus pokręcił głową z ciężkim, bezradnym westchnieniem.

– Niestety nie. Z tego, co słyszałem, nic nie działa. Nie ma już miejsc w salach na trzecim piętrze, więc chorzy leżą wszędzie, na innych Oddziałach też. I Wolf powiedział mi, że wysłali już oficjalną prośbę o pozwolenie na rzucanie Imperiusa. Żeby chorzy nie cierpieli.

– O, kurwa – wyrwało się komuś w nagle zapadłej, martwej ciszy.

Przez długą chwilę nikt się nie odzywał.

– Dostali już odpowiedź? – zapytała w końcu drżącym głosem Klaudia.

– Nie. Nie ma Ministra, a Moore nie chce podejmować żadnej decyzji. Dupek.

Dziewczyna osunęła się z jękiem na swoje krzesło, ukryła twarz w rękach i doszedł ich cichy płacz.

– Tam jest mój dziadek.

Andrew, jej partner, natychmiast objął ją ramieniem i zaczął pocieszać.

– Merlinie, czym oni się mogli zatruć? – burknął ktoś.

– Uzdrowiciele próbują się dowiadywać od rodziny. Co jedli, kiedy i gdzie.

– Mogę sobie wyobrazić, że ktoś ugotował coś nieświeżego… albo pomylił jakąś trującą rybę, albo toksyczka, albo co… ale żeby zjadło to tylu ludzi??

Harry nagle poczuł, że jak się nie odezwie, po prostu się udusi. Wybuchnie. Coś zaczęło drżeć mu w piersiach.

– Jeśli zrobił to ktoś specjalnie, to dopadnę skurwysyna i zabiję go gołymi rękami!

Roger koło Paula aż prychnął dziwnie, bo nikt jeszcze nie słyszał takich słów od Harry’ego.

– Stary, wyluzuj trochę.

Harry posłał mu długie, pełne wściekłości spojrzenie i wysunął do przodu szczękę.

– Nie zamierzam, Roger. TO wam mogę przyrzec.

Paul odważył się popatrzeć prosto na niego i raptem dotarło do niego, że Potter pewnie podejrzewa również i Rogera!

W tym momencie ich spojrzenia się skrzyżowały i błyskawicznie odwrócił głowę, dokładnie w tej samej chwili, co Potter.

WIE. Na pewno wie…!! Cholera jasna!!!!!

Usiadł ciężko na krześle.

Nie miał innego wyjścia, jak pozbyć się Pottera. Nie mógł tego zrobić w Ministerstwie, więc musiał go wyciągnąć z Kwatery i dopaść gdzieś w jakimś zakamarku Ministerstwa…

Musiał tylko wymyślić, jak to zrobić.

 

 

Howden Dam – Wyjąca Grobla

O tej samej porze

 

– Ktoś puka, otwórz drzwi – powiedział cichutko Peter do Gratusa, który chrapał na kanapie, ale olbrzymi mężczyzna nawet nie drgnął.

To mógł być tylko Tylor, który z pewnością się wścieknie, jeśli będzie musiał czekać, więc Peter jak najdelikatniej wstał z fotela i na palcach przeszedł do kuchni. Tam mógł udawać, że niczego nie słyszał.

Pukanie rozległo się głośniej, a po chwili usłyszał mocne rąbnięcie – albo Tylor walnął pięścią, albo kopnął w drzwi. W salonie natychmiast się zakotłowało; Gratus poderwał się gwałtownie, zleciał z kanapy i klnąc, pozbierał się i pognał do korytarza.

Peter uśmiechnął się pod nosem.

– … mi przykro. Przez to grube drewno nic nie słychać – usłyszał kilkanaście sekund później.

– Kiedy cię zatrudniałem, nie wspominałeś o tym, że jesteś głuchy – warknął Tylor.

– Proszę mi wierzyć…

– DOŚĆ!

Peter starł z twarzy triumfalny uśmiech i wyszedł do salonu.

– Witam, panie Tylor – ukłonił się staremu.

Ten posłał mu zimne spojrzenie, podszedł do fotela i powoli usiadł w nim. Po wyraźniejszej niż zazwyczaj, sieci zmarszczek dookoła zaciśniętych ust, Peter wywnioskował, że mu się udało i pogratulował sobie w duchu. Staruch jest wkurzony jak cholera.

– Ile mamy eliksiru w zapasie? – stęknął Tylor, zakładając nogę na nogę.

Peter doskonale wiedział, ale udał, że się zastanawia.

– Ze cztery butelki. Prawie wszystko poszło kilka dni temu na Pokątną.

– Wlałem, ile mi pan kazał – odezwał się natychmiast Gratus. – Ani butelki więcej!

– Rozmawiam teraz z Petersonem, nie z tobą – uciął Tylor i odwrócił się w kierunku Petera. – Zacznij dziś warzyć osiem dużych kociołków. Mają być gotowe za dwa dni.

– A eliksir uzdrawiający?

– Jeszcze nie.

Peter udał, że się waha.

– A gdzie mam odstawić butelki? Bo w magazynie są chyba szczury lub myszy…

Gratus zaśmiał się pogardliwie i machnął ręką.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że boisz się myszy?

Peter stłumił w sobie ochotę kopnięcia go prosto w twarz.

– Merlinie, Gratus, wystarczy, żeby zaczęły harcować i wszystko poprzewracały! Już nie wiem, co gorsze, to, że trzeba będzie zmienić plany, czy to, że tyle pieniędzy pójdzie w błoto! Nie wspominając o naszym bezpieczeństwie!

Stary Skurczybyk odwrócił się zaskakująco szybko do Gratusa i Peter mógł tylko wyobrażać sobie jego mordercze spojrzenie.

– Ostrzegam, jeszcze trochę i zacznę rozważać pomysł zmiany ochroniarza. A teraz radzę ci się zamknąć, pójść do magazynu i sprawdzić, co się tam dzieje. I nie wychodzić, póki problem nie zostanie rozwiązany.

Merlinie, kocham cię. Jesteś cudowny, stary dupku!

– Zacznę warzyć już teraz, jutro eliksir będzie gotowy – zameldował i odwrócił się, żeby nie patrzeć na minę Gratusa. Choć dałby worek galeonów, żeby ją zobaczyć.

– Powiedziałem: pojutrze – poprawił go Tylor, odepchnąwszy się od podłokietników wstał z wysiłkiem i ruszył do wyjścia.

– Oczywiście!

Stary wyszedł trzasnąwszy drzwiami, więc Peter mógł wreszcie rzucić okiem na Gratusa.

– Jak chcesz, weź lampę gazową.

– Po jaką cholerę? – warknął Gratus.

– Jesteś już głuchy, lepiej żebyś nie oślepł.

Gratus podskoczył do Petera i złapał go z przodu za szatę, ale ten już się go nie bał.

– Spadaj. Nie słyszałeś? Mam warzyć panu Tylorowi eliksir – powiedział spokojnie i olbrzym powoli go puścił. – Idź lepiej łapać myszy, nie mnie.

Po czym wyszedł do pomieszczenia, które służyło za laboratorium.

Dokładnie na to czekał – żeby wreszcie móc zacząć warzyć.

 

 

Ministerstwo Magii

Około 11-tej

 

Dochodziła jedenasta, Gawina nadal nie było, a do tego przed chwilą Paul wyszedł z Kwatery.

Paul wyszedł, ale Roger został – i tylko to uspokajało odrobinę Harry’ego.

Spojrzał tysięczny raz na zegarek i potarł mocno skronie. Jak do jedenastej Gawain się nie odezwie, idziesz do Kingsleya.

Nie próbował nawet pracować, bo nikomu się to nie udawało. Wszyscy potworzyli małe grupki, rozmawiali przyciszonymi głosami, przeglądali bezsensownie papiery, albo po prostu gapili się tępym wzrokiem gdzieś z przestrzeń.

Wszyscy pewnie myśleli o tym, że za chwilę w Klinice bezradni Uzdrowiciele zaczną rzucać Zaklęcia Niewybaczane na pacjentów, których nie potrafili leczyć. Kiedyś, setki lat temu, było to normalne – nie istniało jeszcze wiele zaklęć czy eliksirów, ale od tego czasu poziom wiedzy bardzo się zmienił. Fakt, że doszło do sytuacji, w której trzeba było wrócić do tamtych dawnych czasów, był szokujący.

Ale Harry nie o tym myślał. Próbował przygotować sobie argumenty, jakich będzie musiał użyć, żeby przekonać Gawaina albo Kingsleya, że ma rację.

Nieoczekiwanie coś świsnęło mu koło ucha i na biurku przed nim wylądował samolocik z pieczątką Ministerstwa na lewym skrzydle. Mechanicznie sięgnął po niego i rozwinął.

– Co jest? – spytał Roger, na widok jego zaskoczonej miny.

Harry zmarszczył brwi i obejrzał jeszcze raz przesyłkę.

– Foch mnie wzywa. Ponoć pilne.

– Co przeskrobałeś? – spróbował zażartować Roger. – Bo jak Foch mówi, że pilne, to na ogół po to, żeby cię objechać za jakąś głupotę, która przeszkadza tylko jemu.

Harry już kilka razy był na dywaniku u Personalnego i za każdym razem udało mu się wybronić. Pod tym względem Foch przypominał mu Filcha, który czepiał się uczniów za zbyt głośne oddychanie czy za bardzo potargane włosy.

– Nie wiem – westchnął, zerknął na zegarek i wstał. Jedenasta. Cudowna okazja, żeby wyjść! – Jak nie wrócę za godzinę, zbierz chłopaków i przyjdźcie mnie odbić.

Uśmiechnął się słabo, odruchowo wziął samolocik i wyszedł.

Zaraz za drzwiami przystanął i przyjrzał mu się jeszcze raz. Niby wyglądał normalnie, ale równocześnie dziwnie.

Wzruszył ramionami i ruszył w kierunku wind. Już za chwilę porozmawiasz z Kingsleyem.

.

Paul rzucił na siebie kameleona i stanął w otwartych drzwiach składziku, który znajdował się w tym samym korytarzyku, co gabinet Focha i sekretariat. Ponieważ najwięcej oficjalnej korespondencji powstawało właśnie w Biurze Administracyjnym, Biurze Rejestracji i Usług i Wydziale Personalnym, w połowie korytarza była wnęka prowadząca do niewielkiego pomieszczenia zastawionego pudłami z rolkami pergaminu z oficjalnym nadrukiem Ministerstwa, formularzami zgłoszeń, deklaracji i podań i zwykłym papierem. W teorii wszystko powinno znajdować się W składziku, w praktyce prawie cała wnęka była zastawiona stertami kartonów i pudeł. Paulowi odpowiadało to z dwóch względów – po pierwsze mógł łatwo ukryć się tam ukryć, a po drugie rzadko kto wchodził do składziku, więc mógł tam zawlec Pottera, zanim nie wymyśli, jak wyciągnąć go z Ministerstwa.

Teraz upewnił się, że nie odbywa się tam żadna romantyczna schadzka, stanął z samego brzegu i obserwował hol z windami.

Już kilka razy windy zatrzymywały się i dźwięk dzwonka i kobiecy głos sprawiały, że coś w nim aż podskakiwało i niczym dzikie zwierzę przygotowywał się do skoku na ofiarę, ale za każdym razem wychodził z nich ktoś inny.

Jeszcze nie. Wkrótce.

Odruchowo schował się za wysoką kolumną z kartonów, gdy korytarzem przeszły dwie młode czarownice i nasłuchiwał dalej.

I się doczekał.

Podzwaniając łańcuchami przyjechała winda, rozległ się dzwonek i kobiecy głos, wypowiadający słowa, których nie słyszał dokładnie, ale znał na pamięć.

– … retariatem i Służbami Pomocniczymi, Wydział Personalny, w tym Biura Administracyjne, Wydział Prawny, Wydział Płac oraz…

Paul zamarł, ścisnął różdżkę i aż wciągnął głęboko powietrze na widok znajomej sylwetki, która wysiadła z windy.

Rozdziały<< Stan Krytyczny Rozdział 18Stan Krytyczny Rozdział 20 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Dodaj komentarz