Przez jakiś czas bronili się, posyłając ku nim Patronusy, ale było ich tylko pięcioro, a dementorów było pełno. Rozwścieczonych i żądnych dusz. I w końcu stało się. Wąż Rogera rzucił się na dwa stwory jednocześnie, ale z boku podpłynął nagle trzeci, złapał chłopaka i porwawszy z ich ochronnego kręgu, odleciał z nim w ciemność.
Cała reszta natychmiast porzuciła ich i odpłynęła za nim – nic dziwnego, te stwory dzieliły między sobą myśli. I nic nie mogli zrobić. Mogli tylko słuchać przeraźliwego wycia chłopaka, z którego ta żarłoczna banda wysysała duszę.
Jeden za jednego. Odebrali im możliwość złożenia Pocałunku na Snapie, więc zrobiły to komuś innemu.
Mógłby kazać pozbawić się tego wspomnienia, czy choćby wyjąć je, ale wiedział, że tego nigdy nie uczyni. Tak samo jak Gawain, który strasznie przeżył śmierć jednego ze swoich Aurorów. Pamiętanie o nim było w tej chwili jedynym hołdem, jaki mogli mu oddać, nie mając nawet ciała do pogrzebania.
– Panie Ministrze, wiadomość od Premiera Mugoli – odezwał się nagle portret człowieczka w peruce.
– Słucham, Gordianie.
– Premier proponuje, żebyśmy wysłali kogoś z Munga do mugolskiego… Instytutu Chorób Zakaźnych. Będzie tam na niego czekał profesor Neumann, który tydzień temu uzdrowił pięciuset mugoli.
Kingsley ożywił się. Wreszcie jakaś pozytywna wiadomość!
– Bardzo dobrze. Porozmawiam z Carpenterem, kogo tam wysłać.
Człowieczek w peruce zawahał się.
– Panie Ministrze… jeśli mogę…
Kingsley natychmiast spojrzał na niego uważnie. Gordian był nie tylko łącznikiem między czarodziejami i Premierem Mugoli. Z racji niezwykłej wiedzy i doświadczenia, które nabył przez setki lat pracy na tym stanowisku, był również nieoficjalnym doradcą wielu Ministrów Magii. Kingsley od samego początku polubił pracę z nim i zawsze z uwagą słuchał jego porad.
– Oczywiście, mój drogi.
– Po pierwsze nie wiemy, czy ta ich metoda podziała na magicznych obywateli. Po drugie może okazać się, że leczenie ich możliwe jest tylko u mugoli. Nie wiemy, czy w ich Klinikach jest dużo wolnych miejsc, więc dobrze byłoby sprawdzić, czy można tę metodę zastosować u nas.
– Oni na pewno nie będą w stanie tego powiedzieć.
Gordian potrząsnął głową i gęste pukle poruszyły się dostojnie na jego ramionach.
– Najlepiej byłoby ściągnąć kogoś stamtąd do nas, do Kliniki. Tylko po zapoznaniu się z naszymi warunkami tamtejsi Uzdrowiciele będą mogli powiedzieć, czy dadzą radę z nami pracować.
Kingsley zaczął bawić się kolczykiem w uchu – zawsze to robił, ilekroć był bardzo zamyślony.
– Doskonale. Tak czy inaczej, trzeba będzie wysłać potem do mugolskich Uzdrowicieli Zespół Amnezjatorów, więc czy będą i u nas, czy nie, to już niewielka różnica. Bardzo ci dziękuję, Gordianie.
Człowiek w peruce skłonił się i zniknął z obrazu przekazać wiadomość mugolskiemu Premierowi. Kilka minut potem wrócił i obwieścił:
– Jutro o ósmej rano Tony Blair oczekuje nas na Downing Street numer dziesięć. I tylko prosił o odpowiedni strój – uśmiechnął się lekko i dodał:
– Powiedział, że pan będzie doskonale wiedział, jak się ubrać.
Kingsley również odpowiedział uśmiechem i wyszedł z gabinetu. Czas było porozmawiać z Carpenterem.
Ministerstwo Magii
Gabinet Szefa Biura Aurorów
O tej samej porze
Gawain poszedł zrobić sobie kubek porządnej kawy z mlekiem i usiadł przy biurku. Sprawa Paula i trucizny wśród czarodziejów była teraz absolutnym priorytetem, więc wyczarował wielki kosz, odsunął na bok trzy czerwone przesyłki wewnętrzne, zaś pozostałą stertę samolocików po prostu zgarnął do środka. Zajmie się tym, jak już będzie czas.
Niedawno wrócili z Harrym z przeszukania domu Paula. Nic tam nie znaleźli; żadnych notatek, podejrzanych ksiąg, czy złota, które z pewnością dostał za współpracę z mordercą.
Zauważyli natomiast, że w szafach brakowało ubrań i kosmetyków, zarówno męskich, jak i dla kobiet, więc wniosek nasuwał się prosty – Paul zorientował się, że został odkryty i uciekł, zabierając ze sobą żonę i nie zamierzał szybko wracać.
Gawain natychmiast kazał obserwować mieszkanie matki Mii w nadziei, że dziewczyna się z nią jakoś skontaktuje.
Wcześniej sprawdzili jego konto w Gringocie. W jego krypcie znajdowała się spora kupka galeonów, ale z zapisów goblinów wynikało, że część spoczywała tam już od wielu lat, zaś reszta pojawiała się regularnie pod koniec każdego miesiąca. Gawain chciał sprawdzić kryptę żony Paula, ale spotkało się to z gwałtownym protestem goblinów i na nic zdały się przekonywania ich i zapewnienia, że w ten sposób mogą wpaść na trop mordercy. Gobliny pozostały niewzruszone i nie miał innego wyjścia, jak wyjść z banku.
Wrócili dosłownie chwilę temu. Odesłał wymęczonego Harry’ego do domu, ale dla niego dzień jeszcze się nie skończył.
Sięgnął po listę zamówień ingrediencji, którą kazał sobie przysłać wczoraj po spotkaniu z Hermioną Granger, sięgnął po pióro, unurzał w czerwonym atramencie i zaczął przeglądać się uważnie wszystkim zamówieniom na wydzielinę z korniczaka i krwiowiec. Nie było ich dużo i nic specjalnego nie rzuciło mu się w oczy, ale na wszelki wypadek postawił przy nich duże krzyżyki.
I aż się wzdrygnął na widok krwistej czerwieni. W jednej sekundzie przypomniał sobie koszmar dzisiejszego poranka.
Moore miał rację. Należało odsunąć od tej sprawy wszystkich poza Aurorami. Przecież dzisiejsza wyprawa do Azkabanu mogła zakończyć się całkowitą masakrą! Powinien wybrać się po Snape’a tylko w otoczeniu jego Aurorów, a tymczasem naraził życie Hermiony Granger i Kingsleya!
Już i tak będzie musiał żyć z poczuciem winy po stracie kolejnego chłopaka, a nie wyobrażał sobie, co czułby, gdyby to przytrafiło się któremuś z tej dwójki.
Zacisnął zęby i postanowił porozmawiać jutro rano z którymś z chłopaków z Biura Badawczego. Najlepiej z Augiem, on nigdy nie protestował, gdy ściągano go w weekendy do pracy.
Odłożył listę i zabrał się za rejestry Fiuu i toaletowe z Wydziału Bezpieczeństwa.
Zamierzał tu siedzieć cały wieczór i całą noc, jeśli trzeba, żeby COŚ znaleźć. I jutro szukać dalej.
Grimmauld Place numer 12
18:00
Ginny leżała na podłodze w ciemnej sypialni i przyciskała ręce do skroni. Miała wrażenie, że w ten sposób ból był choć trochę bardziej znośny. Równocześnie niedawne uciskanie w brzuchu przerodziło się w narastający gorąc i nie miała już żadnych wątpliwości, że to nie był zwykły ból głowy.
To była ta śmiertelna trucizna. Została otruta. Zostało jej tylko kilkanaście godzin życia. A potem umrze.
Załkała cicho i natychmiast ciepła ręka zamknęła się dookoła jej dłoni.
Ręka rozpalona gorączką, dokładnie tak samo, jak jej. Oboje zostali otruci i oboje mieli za chwilę umrzeć koszmarną, bolesną śmiercią.
Harry ścisnął delikatnie jej dłoń i obrócił ku niej głowę.
– Jest jeszcze nadzieja, Gin – powiedział półgłosem i starał się poczuć, jakby naprawdę ją miał.
– Harry…
– Mugole mają jakieś lekarstwo… Może Kingsley już je dostał?
Ginny poruszyła się odrobinę i głowa zaczęła pulsować dziko.
– Myślisz… że już je mają w Klinice?
– Musimy tam iść. Im szybciej, tym lepiej.
Znieruchomiała na chwilę, a potem bardzo powoli się podniosła i przez chwilę tak trwała, zaciskając z bólu oczy i zęby.
– Chodźmy, Harry. Może Stworek pomoże nam się spakować… Wiesz, gdzie on jest? Od południa go nie widziałam.
Harry również uklęknął, głowa rozpadła mu się na kawałki, gorąc rozlał po całym brzuchu i zaczął palić. Równocześnie ścisnęło mu się serce, ale to nie miało nic wspólnego z trucizną.
– Nie wiem. Chyba gdzieś wyszedł.
Klinika Św. Munga
Pół godziny później
Gdy w końcu udało im się aportować niedaleko Kliniki, przeszli przez szybę wystawową i weszli do Izby Przyjęć, okazało się, że ta pęka w szwach. Przy kontuarze stała długa kolejka chorych w różnym stanie, pozostali siedzieli na krzesłach lub opierali się o ściany; niektórzy byli wyraźnie dotknięci magicznymi przypadłościami, ale część z nich trzymała się kurczowo za głowę, a kilka osób zaczęło już wymiotować. Wśród nich było kilkoro małych dzieci i Harry poczuł nagle ukłucie winy. Jak mógł myśleć, że on i Ginny dostaną to lekarstwo w pierwszej kolejności, przed innymi? Co takiego czyniło ich ważniejszymi od tych biednych, niewinnych maluchów?
Ginny natychmiast osunęła się na ziemię, objęła ramionami głowę i zaczęła pojękiwać cicho i jeden rzut oka na nią sprawił, że przestał się wahać. Walcząc z bólem rozsadzającym mu głowę, przytrzymał się czegoś czy kogoś, obojętnie kogo, i rozejrzał dookoła.
– Harry? – usłyszał znajomy głos i nagle obok pojawiła się Liliatte, jedna ze znajomych Uzdrowicielek z Wypadków Przedmiotowych. – Przyszedłeś do Hermiony? Nie ma jej dziś, nie wiem, gdzie jest…
Merlinie, nie krzycz, błagam, nie krzycz tak! Jej obraz zafalował, gdy potworne łupanie rozerwało mu czaszkę i aż zrobiło mu się nagle niedobrze.
– Harry…? Harry…!
Nie otwierając zaciśniętych kurczowo oczu, sięgnął ręką w jej kierunku i poleciałby na ziemię, gdyby go nie przytrzymała.
– Proszę, przyjmijcie nas… Ginny – jęknął i osunął się po niej na kolana.
Dopiero pół godziny później dostali bardzo mocny eliksir przeciwbólowy i znaleźli się w zastawionej łóżkami sali. Paula, którą Ginny znała z Oddziału Kobiecego, przysiadła na łóżku rudowłosej.
– Możesz sprowadzić Mathiasa? – wymamrotał Harry.
– Nie ma go w tej chwili, ale zostawię wiadomość, żeby do ciebie przyszedł, jak tylko się zjawi – obiecała kobieta, otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale tylko westchnęła ciężko.
– Nie ma na to lekarstwa? – spytała martwo Ginny.
Paula wzięła ją za ręce i uścisnęła delikatnie.
– Od rana wytwórcy szukają antidotum, na pewno coś znajdą. To tylko kwestia czasu. Lada chwila je znajdą i natychmiast je wam podamy – dodała drżącym głosem.
– I nic innego nie pomaga?
Paula pieszczotliwym ruchem odgarnęła Ginny włosy z twarzy.
– Na pewno zaraz coś znajdą. Teraz odpocznijcie.
Po czym wstała i wyszła cicho jak duch. Unosząc ze sobą tę resztkę nadziei, którą mieli.
Gdyby Kingsley dostał mugolskie lekarstwo, na pewno by je dostali!
Z łóżka obok dobiegł cichy płacz, więc Harry przechylił się i sięgnął ręką ku Ginny. Łóżka stały tak gęsto, że gdyby tylko wyciągnęła swoją ku niemu, mógłby ją dotknąć, bo na ich prośbę Uzdrowiciele nie postawili parawanu między nimi.
– Gin… podaj mi rękę.
– Harry…
– Cały czas jest nadzieja.
– Harry…
– Posłuchaj, Gin. – poczuł gorące palce zaciskające się dookoła jego palców i oddał uścisk. – Hermiona ma antidotum. Pamiętasz? – szepnął ku niej.
Palce drgnęły, zacisnęły się mocno, ale po chwili zwiotczały.
– Każ komuś ją zawiadomić… i wypij je – odszepnęła Ginny.
– Nie ja. Ty! Ty je wypij!
Ginny spojrzała na niego ze smutkiem.
– Harry, ty… jesteś ważniejszy…
– Przestań!
– … zawsze byłeś.
– Gin, przestań!
– Masz do spełnienia rolę.
Harry ścisnął mocno jej rękę.
– Przestań! Miałem! Miałem do spełnienia rolę! Ale już nie mam! Jestem normalnym człowiekiem, tak jak ty!
– Nieprawda.
– Nie ma już Wybrańca, słyszysz?!
Ginny nie odpowiedziała, więc przechylił się jeszcze bardziej ku niej i dodał:
– Powinienem wtedy umrzeć. To cud, że żyję. Więc po prostu umrę kilka lat później…
– Nie!
– Powinienem się cieszyć, że udało mi się wydrzeć życiu aż tyle dodatkowego czasu.
– Nie! – zaprotestowała gwałtownie, z goryczą w głosie. – Jesteś Aurorem. Bronisz ludzi. Możesz ocalić jeszcze wielu. A ja? Kim ja jestem? Nikim.
– Ginny, przestań! – krzyknął i ból, który przycichł trochę, odezwał się na nowo. Ale nie zwrócił na to uwagi. – Przyrzekłem Molly i Arthurowi, że będę cię chronił i zamierzam to zrobić – ściszył głos, ale to wcale nie znaczyło, że w tym, co mówił, zabrakło emocji. – Jeśli ktoś z nas ma przeżyć, to będziesz to ty!
Oboje zamilkli, ale Ginny nie puściła jego ręki i nabrał na nowo nadziei. Dla niej, nie dla siebie.
Przez chwilę leżeli oboje w milczeniu, a potem odezwała się Ginny. O wiele spokojniej, nawet jakby z rezygnacją.
– Harry…? Pomyślałam, że… może w ogóle nie powinniśmy prosić Hermiony o antidotum.
– Czemu?!
– Dobrze wiesz, że nie ma Wody Księżycowej. I nie będzie… Może profesor Snape jakimś cudem znajdzie jakiś inny składnik… Ale jeśli jego też otruli? Ta fiolka to jedyna szansa. Dla wszystkich. Jeśli ktoś spomiędzy nas jest warty tego, żeby przeżyć…
Ich palce splotły się boleśnie ostatni raz, po czym Ginny zabrała rękę i odwróciła się od niego. Harry zacisnął konwulsyjnie pięści i tłumiąc w sobie rozpaczliwy szloch, złapał się za twarz.
Nie wiedział, ile czasu tak leżał, póki nie usłyszał łagodnego głosu Pauli.
– Eliksir nasenny – podała im dwie fiolki.
Harry przysunął jedną do ust i spojrzał na Uzdrowicielkę.
– Paula… Wiesz co, nie mów nic Mathiasowi. To… nie było nic ważnego.
– Wypij, Harry. Po tym będziesz mógł zasnąć.
– Nie powiesz mu?
– Nie. Pij już.
Chłopak wypił wszystko do końca i obrócił głowę w przeciwną stronę.
Niedziela, 10 maja
Downing Street nr.10, Westminster, Londyn
Sala Kolumnowa
08:00
Profesor Neumann i doktor Roberts zostali wprowadzeni do olbrzymiej sali na piętrze, bogato zdobionej sztukowaną boazerią i usadzeni przy eleganckim stole z XVIII wieku, na równie eleganckich krzesłach. Doktor Roberts oparła się wygodnie o miękkie oparcie, ale nie miała czasu rozejrzeć się dookoła, gdy drzwi otwarły się i wszedł Premier Blair z paroma innymi osobami.
– Dzień dobry państwu – powiedział na powitanie i podszedł do nich.
Uścisnął im ręce i wskazał swoich gości.
– Pozwolicie, że przedstawię. Pan Kingsley Shacklebolt, doktor Mathias Wolf i doktor Angelina Hansen. Profesor John Neumann, doktor Elisabeth Roberts.
Doktor Roberts przyjrzała się sporo młodszej od siebie kobiecie i odniosła wrażenie, że patrzy na młodszą siostrę. Tamta miała podobne ciemne włosy, zebrane w podobny kok, podobne ciemne oczy… Jedyne, co je różniło, to wyraz strasznego zmęczenia na twarzy młodej kobiety. Doktor Roberts natychmiast poczuła do niej sympatię i uśmiechnęła się miło.
– Usiądźmy – Premier Blair wskazał trzy krzesła przy stole, sam usiadł na przeciw i odchrząknął. – Profesorze Neuman, doktor Roberts, pewnie dziwi was moja nagła prośba o pilne spotkanie. Niestety mam bardzo… zatrważające wiadomości. Choroba, którą udało wam się opanować tydzień temu, wybuchła na nowo.
Doktor Roberts zasłoniła ręką usta, zaś Neumann skrzywił się boleśnie.
– Chciałbym, żebyście udzielili im wszelkiej możliwej pomocy.
Wykonał gest w stronę Neumanna, dając znać, że skończył mówić, więc profesor poprawił się na krześle i spojrzał na tamtych lekarzy.
– Oczywiście. Będziemy potrzebować dokładnych danych. Kiedy pojawiły się u państwa pierwsze przypadki, kiedy wybuchła choroba i ilu jest chorych… Najlepiej, jak przygotujecie pełną dokumentację medyczną z wynikami skanera i USG. I przede wszystkim zacznijcie od podania im mrożonego osocza, płynu Rignera i elektrolitów.
– Ważne jest też, jaki jest zasięg choroby – dodała doktor Roberts, patrząc odruchowo na swoją koleżankę po fachu. – W ilu landach panuje w tej chwili, doktor Hansen?
Ta zawahała się i spojrzała na Wolfa, który z kolei spojrzał na postawnego Murzyna ze złotym kolczykiem w uchu. Mężczyzna skinął głową i odezwał się spokojnym, opanowanym głosem.
– Panie Premierze, chyba teraz panu podziękujemy.
– Jest pan pewien? – odparł Tony Blair i podniósł się powoli. – W takim razie… zostawię was teraz. Niech pan da znać strażnikowi na dole, jak skończycie, to was wypuści.
– Nie będzie takiej potrzeby.
Neumann drgnął, zaskoczony i nagle uświadomił sobie, że mężczyzna mówi bez śladu niemieckiego akcentu… Co się tu działo???
– Więc życzę owocnej dyskusji – rzucił Blair, wstając. – Do widzenia państwu. Ach, i proszę przekazać mi wiadomości przez Gordiana.
Po czym skłonił się lekko i wyszedł. Postawny Murzyn odchrząknął i wyjął z kieszeni jakiś… patyk.
– Zapewne czytaliście państwo taką bajkę „Alicja w krainie czarów” – zagaił. – Więc chciałbym wam powiedzieć, że to nie bajka… Kraina czarów istnieje naprawdę.
Doktor Roberts wytrzeszczyła na niego oczy, zaś profesor Neumann poczerwieniał ze złości.
– To żałosne – parsknął i uderzył ręką w stół. – Umierają ludzie, a panu się na żarty zbiera!
Murzyn machnął patykiem i nagle wypadł z niego duży bukiet kwiatów, które pofrunęły do doktor Roberts. Sekundę później Murzyn zniknął, a na jego miejscu pojawił się ryś. Olbrzymi cętkowany ryś, z pędzelkami na końcach uszu, długimi wąsami i białą brodą. Doktor Roberts zachłysnęła się i krzyknęła, ale nic nie usłyszała. Neumann zerwał się ze swojego krzesła i poczuł, jak jakaś siła pociągnęła go na nie z powrotem.
Ryś zniknął i na jego miejscu siedział z powrotem okazały Murzyn. Mężczyzna pogładził palcami po patyku, kiwnął nim na doktor Roberts i usłyszeli resztkę zdławionego krzyku.
– Czy możemy uznać, że państwa przekonałem, czy potrzebujecie jeszcze jakiegoś pokazu? Mogę sobie pozwalać, bo i tak wymażemy wam pamięć.
Przez pełną minutę Neumann i Roberts milczeli, gapiąc się na niego i próbując cokolwiek zrozumieć.
– Boże drogi… – jęknęła w końcu doktor Roberts.
– Więc to pan jest Kotem Dziwakiem? – usłyszał sam siebie Neumann i nagle zaczął się histerycznie śmiać.
Dwadzieścia minut później, kiedy mugole doszli jako tako do siebie, zapadła decyzja, że doktor Roberts zostanie przeniesiona do Św. Munga, żeby zorientować się, czy można tam zastosować terapię, która poskutkowała tydzień temu w Belfaście, zaś Mathias i Ang zostaną z Neumannem.
Kingsley chwycił oszołomioną kobietę pod rękę i uśmiechnął się do niej uspokajająco.
– Proszę się rozluźnić. Będzie trochę ciasno, ale to nic strasznego – zapewnił ją.
Doktor Roberts nie odezwała się, tylko spojrzała na niego pytająco, więc machnął ręką Mathiasowi i Ang, obrócił się lekko i z głośnym pyknięciem oboje zniknęli.
Sekundę później pojawili się na brudnym podwórku na tyłach Kliniki. Doktor Roberts popatrzyła na wysoką ścianę bez okien kamienicy obok, pojemniki na śmieci zastawiające bramę prowadzącą do niższego, ponurego budynku, zupełnie nie zareagowała, gdy śmietniki odjechały na bok i posłusznie weszła z Kingsleyem do środka.
– Brudno tu u was – odezwała się płaskim głosem.
Kingsley zaprowadził ją prosto do gabinetu Carpentera.
– Dzień dobry, Sergiuszu – rzucił od drzwi. – Pozwól, że ci przedstawię. Doktor Roberts, ta, o której ci wczoraj mówiłem. Znajdź kogoś, kto oprowadzi ją po Klinice. I przede wszystkim daj jej jakiś eliksir uspokajający, bo teraz jest w szoku i nie bardzo cokolwiek do niej dociera.
Carpenter podszedł do kobiety, ucałował jej dłoń, zginając się w nienagannym ukłonie i spojrzał na Kingsleya.
– Oczywiście, panie Ministrze.
Spinner’s End
09:00
Choć było mu gorąco, Severus naciągnął na siebie koc, zamknął oczy i zanurzył się w miękkości i puszystości. I cieple.
Chyba jeszcze nigdy nie czuł się tak wspaniale. Całkiem jakby… ktoś go tulił. Całego, od stóp do głów.
Przez odsłonięte okno wpadały nieśmiałe promienie słońca, koc pachniał cynamonem i pomarańczami i sam był tak cudownie rozgrzany, że choć zbudził się już godzinę temu, ciągle odwlekał moment, kiedy będzie musiał spod niego wyjść.
To był jeden powód. Ale był jeszcze inny.
Granger. Hermiona Granger.
Przychodziła do niego, do Azkabanu, była świadkiem jego upodlenia. Zhańbienia. Bez wątpienia zmusiła się do tego, by tolerować go w stanie, w jakim był. Brudnego, śmierdzącego, unurzanego we własnych i czyichś innych odchodach. Widziała go w chwili, gdy był CZYMŚ, a nie kimś.
Nie powinien na to pozwolić! Powinien zachować jakąś godność i umrzeć, a nie pozwolić się niańczyć, pozwolić komuś mieć dla niego litość! Żałować go!
A on nie tylko na to pozwolił, ale sam upokorzył się jeszcze bardziej. Pozwolił się dotykać, lgnął do tego dotyku, prosił i błagał o pomoc! BŁAGAŁ! Merlinie, jak mógł tak nisko upaść, żeby kogokolwiek o cokolwiek BŁAGAĆ!
Stracił jakąkolwiek wartość. Stał się NIKIM. Black miał rację, był najzwyklejszą miernotą. Był żałosnym Smarkerusem. Tchórzem.
A ona to widziała.
I ciągle u niego była, żeby go doglądać. Jak małe, bezradne dziecko.
Gorycz i wściekłość nabrzmiały w nim boleśnie i zaczęły dusić i nie mógł już ich opanować, więc w końcu szarpnięciem odrzucił koc i usiadł na łóżku.
Przyszedł czas naprawić ten błąd. Jeśli teraz na nią nakrzyczy, sprawi, że na nowo zacznie się go bać i na koniec wyrzuci ją stąd, może w jakiś sposób odzyska twarz.
Starannie dobrał ubranie – białą koszulę ze stójką i długimi mankietami, czarny surdut i czarne wąskie spodnie. Równie starannie się umył i ogolił i wreszcie zaczął przypominać tego dumnego, groźnego Snape’a, którym kiedyś był.
Spojrzał jeszcze raz w lustro, przybrał wściekły wyraz twarzy i dopiero wtedy poszedł do saloniku.
Hermiona czytała właśnie najnowszego Proroka, siedząc skulona na kanapie, gdy Severus wszedł do saloniku. Ubrany tak, jak go pamiętała ze szkolnych czasów, w surową czerń, wyglądał niesamowicie onieśmielająco. Choć może to był wynik kontrastu z tym wczorajszym wycieńczonym i uległym mężczyzną, który pozwolił się opatrzeć i uzdrowić.
I choć w jego krokach i sposobie poruszania się nie było jeszcze tej, tak dla niego charakterystycznej, porywczości, wystarczyła już poważna mina, żeby zrozumiała, że nie może sobie pozwolić na zbyt wiele.
– Dzień dobry – powiedziała cicho, odkładając natychmiast na bok gazetę.
Nie odpowiedział, tylko poszedł prosto do kuchni, więc Hermiona poszła za nim.
– Mam nadzieję, że dziś już się lepiej czujesz – odezwała się łagodnie i dodała, przesuwając ku niemu szklany dzbanek. – Zrobiłam ci herbatę.
Severus posłał jej ponure spojrzenie, odsunął dzbanek i przywołał worek z czarną herbatą i kubek. Zamierzał zrobić to sam. Nie potrzebował, żeby go niańczyć.
– Wracaj do siebie.
– Słu-słucham…?
– Dobrze słyszałaś. Wracaj do siebie. Nie potrzebuję cię tu.
Choć Hermiona dokładnie tego się spodziewała, poczuła bolesne ukłucie zawodu.
– Ale…
Severus z głośnym łupnięciem odstawił kubek.
– Jesteś głucha, czy przestałaś rozumieć ludzką mowę? Mam wrażenie, że wyraziłem się wystarczająco jasno. Nie potrzebuję niańki.
Dziewczyna spuściła głowę i przygryzła usta. Jeśli naprawdę chciał, żeby sobie poszła, zamierzała to zrobić, ale wcześniej MUSIAŁA powiedzieć mu wszystko. Po pierwsze dlatego, żeby go ostrzec, po drugie… bo ciągle gdzieś w niej tliła się iskierka nadziei, że razem będą mogli wrócić do sprawy i coś zrobić. Cokolwiek.
– Dobrze, ale wpierw musimy porozmawiać.
– Pewnie chcesz mi opowiedzieć, co takiego działo się w ostatnich dniach? Więc przyjmij do wiadomości, że nie interesuje mnie to.
– Być może, ale nie wyjdę stąd, póki ci wszystkiego nie powiem!
Severusem targnęła nagła złość. Co ona sobie wyobraża?! Że skoro widziała go w chwilach słabości, to teraz ma prawo nim rządzić?! Oparł ciężko ręce o stół i pochylił się w jej kierunku.
– Posłuchaj…. – zaczął niskim głosem.
– To naprawdę ważne! Ważniejsze niż wszystko, co do tej pory ci powiedziałam! Proszę…
Chwilę mierzyli się ostrym wzrokiem, oboje gotowi walczyć o swoją rację. W końcu poddał się Severus; po prostu zakręciło mu się w głowie, więc wymacał krzesło i osunął się na nie. Chyba trochę przecenił swoje możliwości…
– Więc mów – warknął. – Tylko się pospiesz, bo nie mam nastroju na dłuższą rozmowę.
Hermiona kiwnęła głową i oparła się o ścianę.
– Ta trucizna pojawiła się u nas. Zaczęło się, kiedy przyszłam pierwszy raz do Azkabanu. Do dziś zmarło już ponad pięćdziesiąt osób i Klinika jest przepełniona. Więc w piątek wieczorem Kingsley wprowadził Stan Krytyczny. Między innymi rozkazał pozamykać wszystkie bary, restauracje… wszystko z wyjątkiem Hogwartu. I odwołać wszystkie grupowe spotkania… I od wczoraj rana wszyscy wytwórcy szukają antidotum.
– I co, znaleźli coś? – spytał sarkastycznie, żeby ukryć poruszenie.
– Oczywiście, że nie. Bez Wody Księżycowej im się nie uda, ale o tym wie zaledwie garstka osób. My, Kingsley, Harry, Gawain i Moore. Ale okazało się, że mugole znaleźli jakiś lek na ocalenie tamtych ludzi… Pamiętasz ten szpital w Belfaście? Więc Kingsley popro…
– Bzdura – przerwał jej ostro. – Niemożliwe.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Też nam się tak wydaje, ale fakt jest taki, że niemal wszystkie dzieci i dorośli wyzdrowieli.
– To jest magia, Granger – wycedził i Hermiona poczuła kolejne ukłucie zawodu, o dziwo bardziej na dźwięk swojego nazwiska, niż z powodu jego logicznego tłumaczenia. – Mugole nie mogli WYLECZYĆ się z magicznej trucizny. To wszystko, co masz mi do powiedzenia?
– Nie. Ten morderca musiał się w jakiś sposób zorientować, że ja wiem. I próbował mnie otruć.
– …Jak???
– Wszedł do mnie do domu i wlał mi truciznę do mleka. I może do czegoś jeszcze, nie wiem. Ale mleko jest pewne, bo zakręcił butelkę inaczej, niż ja to robię.
Severus poczuł, jak jeżą mu się włosy na głowie.
– Do ciebie nie można wejść – usłyszał swój zmieniony głos i dodał obronnym tonem. – Sam sprawdzałem. Na wszystkie sposoby! Po prostu nie można bez znajomości hasła!
Merlinie, to niemożliwe! Musiała się pomylić! Coś się jej przywidziało!
Hermiona pokręciła głową.
– Nie pomyślałam o zabezpieczeniu się przed mugolami. Ten ktoś nie był magiczny. Po prostu otworzył drzwi… choć nie wiem jak… i wszedł.
Merlinie!!!! Ty idioto! Jak mogłeś to przeoczyć!!!
Severus z wysiłkiem przełknął coś, co go dławiło i nie potrafiąc się opanować, pochylił głowę i ukrył się za kurtyną długich, jeszcze mokrych włosów.
Jak mógł o tym nie pomyśleć! Oczywiście, że ON nie mógł do niej wejść! Ale jak mógł nie pomyśleć o tym, że morderca, który wziął się za mugoli, może znać kogoś niemagicznego?! Czy choćby mógł posłużyć się kimś niemagicznym?!
Ona mogła o tym nie pomyśleć, ale on był o wiele starszy, miał o wiele więcej doświadczenia i POWINIEN to przewidzieć!
Popełnił błąd, który mógł ją kosztować życie!
Przed oczami stanął mu obraz konającego Griffina i prawie natychmiast jego miejsce zajęła Hermiona Granger. Leżąca w kałuży krwi i dusząca się na jego oczach.
Cudem uniknęła śmierci, tylko cudem! Przez głupi korek od butelki… A może…?!
– Kiedy to było?! Jak dawno? – spróbował ukryć napięcie w swoim głosie, ale na darmo.
– W piątek.
– I… nic ci nie jest?! – przyjrzał się jej uważnie, błagając Merlina, żeby nie znaleźć żadnych oznak choroby.
Dziewczyna musiała się domyślić, bo uśmiechnęła się słabo.
– Nic mi nie jest. Całe szczęście, że kazałeś mi założyć te zabezpieczenia. Bez tego ten ktoś pewnie dopadłby mnie o wiele wcześniej. Dziękuję ci bardzo.
Severus potrząsnął głową. Nie zasługiwał na podziękowania! Przez jego niedopatrzenia dziewczyna mogła umrzeć!
Nagle poczuł, że nie zasługiwał na nic. Nawet na to, co dla niego zrobiła.
I pomyśleć, że jeszcze chwilę temu chciał być tym dumnym, wyniosłym, nieomylnym i nieprzystępnym Snape’em. I pokazać jej, gdzie jest jej miejsce!
Hermiona oderwała się od ściany i westchnęła ciężko.
– Pójdę spakować moje rzeczy.
Na myśl, że miałaby stąd wyjść, że ten ktoś mógłby spróbować jeszcze raz, coś się w nim poderwało.
– Nigdzie nie pójdziesz – zdecydował natychmiast. – To zbyt niebezpieczne.
– Myślałam o Grimmauld Place…
Nie liczyło się, GDZIE chciała iść, póki nie była pod jego opieką. Tylko tu była bezpieczna, a przynajmniej tylko tu mógł ją chronić. Stracił Griffina i nie zamierzał stracić również jej!
– Powiedziałem „Nie”! – uciął i dodał, starając się zbagatelizować swoje zachowanie. – Skoro już mi przeszkodziłaś, to powiedz jasno i wyraźnie, co się działo. Mam nadzieję, że potrafisz.
Hermiona już otworzyła usta, żeby kazać mu się wypchać, gdy zakiełkowała w niej nadzieja. Może jak tu zostanie, będą mogli na nowo opracować jakiś plan, próbować coś zrobić…
Sama nie ośmieliłaby się go prosić, żeby zaangażował się w tę sprawę na nowo – już i tak prawie przypłacił życiem swoją pomoc. Ale… przecież nie dałaby rady biernie czekać u Harry’ego przez nie wiadomo ile czasu.
Severus sięgnął po piętkę z chleba i zaczął ją skubać, więc z westchnieniem przywołała wszystkie numery Proroka, podsunęła mu herbatę i sięgnęła po chleb i masło.
– Będzie lepiej, jak wpierw wszystko przeczytasz. A ja zrobię ci śniadanie.
Severus już zamierzał na nią fuknąć, gdy jego wzrok padł na nagłówek pierwszej z brzegu gazety i tylko skrzywił się i sięgnął po nią.
„Powell, Rayleigh, Jenkins, Been i Tylor jednomyślnie stają do wyścigu z czasem, którego stawką jest życie tysięcy czarodziejów!”
Howden Dam – Wyjąca Grobla
O tej samej porze
Paul zdecydowanie był śpiochem i kiedy tylko mógł, wylegiwał się w łóżku nawet i do południa, ale Mia, kiedy już się obudziła, nie mogła wyleżeć dłużej niż kilka minut. Szczególnie teraz, kiedy łóżko skrzypiało tak, że obudziłoby umarłego.
Tak więc już o ósmej wstała, przygotowała dla wszystkich śniadanie i zrobiła pranie. Merlin wiedział, że było potrzebne!
Teraz rozglądała się niepewnie, gdzie mogłaby je rozwiesić. W kuchni było zdecydowanie za wilgotno, żeby cokolwiek w niej wyschło, w saloniku było troszkę bardziej sucho, ale nie było na czym powiesić czegoś dłuższego niż skarpetki, pozostałe pomieszczenia też się nie nadawały… Zaś po suszeniu ubrań zaklęciem pozostawał na nich jakiś dziwny, przykry zapach.
Najlepiej byłoby rozwiesić je na dworze, na słońcu i wietrze wyschłyby szybko i do tego pachniałyby świeżością, zapachem lasu…
Spakowała wykręcone już ubrania do olbrzymiej, miedzianej misy i poszła szukać kogoś, kto mógłby ją choć na chwilę wypuścić. W głębi ducha miała nadzieję znaleźć Petersona, tego nieporadnego grubasa, ale tym razem nie miała szczęścia. Petersona nie było, za to do salonu właśnie przyszedł Gratus.
– Czy mógłbyś mi pomóc? – spytała nieśmiało po krótkim „dzień dobry”. – Chciałabym to wywiesić na dworze. Żeby wyschło.
Gratus już miał odpowiedzieć, że wyjście na zewnątrz mogła sobie wybić z głowy, kiedy pomyślał, że to kłóciło się z historyjką, jaką jej sprzedali. Dzielni Aurorzy nie powstrzymują kobiet od wyjścia na zewnątrz. Musiałby tylko jej towarzyszyć.
Rzut oka na jej przemoczoną sukienkę zaś przypomniał mu o piątkowych igraszkach i natychmiast miłe ciepło rozlało mu się po podbrzuszu. Poza tym akurat w pobliżu nie było ani Petersona, ani Bryanta…
– Jasne, pewnie, że ci pomogę – wstał pospiesznie. – Chodź szybko, bo … potem mam coś do roboty.
Poszedł za dziewczyną do korytarza, uśmiechnął się z wyczekiwaniem na widok jej pośladków, gdy schyliła się po pranie i machnąwszy dyskretnie różdżką, rzucił hasło otwierające drzwi.
Dziewczyna spróbowała je otworzyć; przycisnęła do brzucha misę, sięgnęła ręką do klamki, ale pod ciężarem mokrych ubrań śliska miedź osunęła się jej po sukience i bez mała wszystko poleciało na ziemię. Złapała ją w ostatniej chwili.
– Mógłbyś? – stęknęła z wysiłkiem.
Rad-nie rad, Gratus wziął od niej miskę, dziewczyna przytrzymała mu drzwi, gdy wychodził i delikatnie przymknęła za sobą.
Peter wyszedł z toalety i usłyszał odgłos kroków w korytarzu, głos żony Paula, coś zaszurało i nagle umilkło. Jakby… jakby wyszli! Więc może… MOŻE… MOŻE!!!
Wraz z nagłą nadzieją wybuchł w nim również strach, że ktoś może przyjść i wszystko przepadnie…! Wytrzeszczając oczy, rozejrzał się dookoła, ale wszędzie panowała zupełna cisza.
Masz wszystko?! Eliksir leczniczy!… Nie! Uciekaj! Nie ma na to czasu!! RÓŻDŻKA?! Wyrzucił rękę do tyłu i z ulgą wymacał różdżkę w kieszeni spodni, rozejrzał się jeszcze raz i starając się zachować ciszę i stąpać na czubkach palców, podbiegł do korytarza.
Czekaj! Niech oni sobie pójdą!!! Musisz chwilę poczekać!!!
Oglądając się rozpaczliwie za siebie, starał się wyobrazić sobie, gdzie oni mogą być. Są jeszcze w korytarzu, czy też już z niego wyszli?!
Lada chwila ktoś mógł przyjść i równocześnie jeśli się pospieszy, to wpadnie na nich i go złapią…!!!
Gdy panika i niecierpliwość eksplodowały w nim, przestał logicznie myśleć, tylko złapał za klamkę i pociągnął.
Drzwi ustąpiły i przez ułamek sekundy przemknęło mu przez myśl, że może ktoś za nimi stoi i na niego czeka i zjeżyły mu się wszystkie włosy na głowie. Ale nie, za drzwiami było pusto.
Zerknął jeszcze raz za siebie, wśliznął się do korytarza i przeżył chwilę paniki na widok kilku zapalonych pochodni. Ktoś mógł go tam zobaczyć…!
Nieważne! Pospiesz się i uciekaj!!! UCIEKAJ!!!
Odruchowo zamknął za sobą drzwi i nie dbając już o zachowanie ciszy, pobiegł kaczkowatym truchtem do przejścia na schody. Jeśli będzie zamknięte, to będzie w potrzasku…!
Ale krata była tylko przymknięta, więc czym prędzej przeszedł na drugą stronę, pieczołowicie przymknął ją za sobą i przeskakując po dwa stopnie, rzucił się po schodach na górę. Już po pięciu stracił oddech, zakręciło mu się w głowie, ale piął się dalej, byle szybciej, byle wyżej, byle bliżej coraz jaśniejszej smugi światła…!!
I był już prawie na samej górze, zabrakło mu zaledwie dwóch stopni, gdy usłyszał czyjś wysoki głos! I jakieś klepnięcie!
WRACAJĄ!!!
Rzucił się w ciemny kąt jak najdalej od uchylonych na zewnątrz drzwi, wcisnął się w niego jak tylko mógł i spróbował oddychać bezgłośnie, ale na próżno! W ustach zaschło mu zupełnie, dławił się i charczał przy każdym galopującym oddechu, a przed oczami zaczęły latać mu ciemne płaty.
Merlinie, proszę, błagam… wszystko naprawię, poprawię się, przyrzekam, ale pozwól mi stąd wyjść…!!!!!!
Ktoś zaśmiał się gardłowo i Peter z przerażenia prawie wbił się w ścianę i zacisnął mocno oczy. Jeśli on ich nie zobaczy, to może oni nie zobaczą jego?!
Ale sekundy mijały, a nikt nie nadchodził.
Odważył się otworzyć jedno oko, potem drugie i spojrzeć ku uchylonym drzwiom. Dobiegły go jakieś łupnięcia i krzyk i zamarł.
Co oni tam tyle czasu robią???
Przez całą minutę bił się z myślami, czy zbliżyć się do drzwi i narazić na odkrycie, czy wcisnąć mocniej w kąt, kiedy poraziła go kolejna myśl. A jak na tych drzwiach też jest jakieś zaklęcie??!
Jeśli nie będzie mógł stąd uciec, a na dole go nie znajdą, i tak go zabiją… więc…
Na uginających się nogach podszedł do drzwi i nadstawił ucha. Nadal słyszał jakieś łupnięcia, plaśnięcia, które nabrały coraz szybszego rytmu, więc zawahał się jeszcze sekundę, po czym popchnął drzwi i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz.
Jakieś dwadzieścia jardów dalej dostrzegł Gratusa, który przyciskał do ziemi półnagą żonę Paula. Dziewczyna szarpnęła się, ale tylko przygniótł ją jeszcze mocniej i zaczął poruszać się na niej jeszcze szybciej.
Peter wytrzeszczył oczy i wstrzymał oddech, ale gdy Gratus wydał z siebie głuchy pomruk, dotarło do niego, że ma przed sobą jeszcze tylko sekundy!
Stąpając jak najciszej, wyśliznął się na zewnątrz, podbiegł za róg nierównego muru, zobaczył coś na kształt ścieżki między gęstymi drzewami i puścił się biegiem.
Biegł jak oszalały, nieważne gdzie, byle dalej od zamku! Płuca zaczęły go palić, w boku kłuło coraz bardziej, nie mógł już złapać oddechu, przestał wyraźnie widzieć, ale zataczając się, biegł nadal. Nawet wtedy, gdy potykał się o gałęzie czy wystające korzenie. Podrywał się, oglądał za siebie i gnał dalej.
Ale w którymś momencie po prostu już nie miał siły. Jego noga wpadła w jakąś dziurę i runął jak długi do przodu, prosto na jakieś drzewo.
Znieruchomiał i leżał, dysząc, dusząc się i dygocząc z emocji. Zaraz wstaniesz i będziesz uciekał dalej… zaraz wstaniesz i będziesz uciekał dalej…
Nie wiedział nawet, jak długo to trwało, ale w którymś momencie doszedł do niego warkot. Który narastał, przybliżał się… przez chwilę trwał, a potem zaczął się oddalać, prawie w tym samym tempie…
Podniósł się, rozejrzał dookoła i trzymając się za bok, ruszył przed siebie. I gdy podniósł głowę, dotarło do niego, co widzi.
Mur. Ogrodzenie.
Które dzieliło go od świata na zewnątrz.
Mur nie był specjalnie wysoki, ale w normalnym stanie pewnie za nic w świecie nie udałoby mu się na niego wspiąć i przejść na drugą stronę. Lecz nie teraz.
Napędzany strachem, paniką i nadzieją, sam nawet nie wiedział jak, odnalazł jakimś cudem występy w murze. Podparł się nogą o rosnące obok drzewo, złapał za wierzch i za wystającą gałąź, jednym, gwałtownym rzutem całego ciała przerzucił na drugą stronę ramiona, wierzgnął nogami i na moment zawisł po obu stronach. Powietrze zadrgało i zafalowało mocno, więc szarpnął się mocno i z krzykiem poleciał na przód!
Spadł na jakiś krzak, osunął się po gałęziach i rąbnął mocno o ziemię.
Ale nic nie miało znaczenia. Ani ból, ani kłucie w boku, ani krew ściekająca po twarzy! Był wolny! Uciekł od tego koszmaru! UDAŁO MU SIĘ!!!!
Sięgnął do tylnej kieszeni spodni, ale nie wyczuł różdżki!
Cholera! Nieważne! Kupisz sobie nową!
Gdy wyobraził sobie, że Gratus już dawno skończył z Mią, pewnie ją zabił i ukrył gdzieś ciało i wrócił do lochów i odkrył, że go nie ma…
Przełknął z trudem ślinę, czym prędzej wstał, otrzepał się, otarł krew z twarzy i pomyślawszy o własnym domu, obrócił się na pięcie…
I po prostu poleciał na ziemię w tym samym miejscu.
Cholera, czy aportacja jest możliwa bez różdżki???
Nie miał pojęcia. Jego magiczne uzdolnienia wychodziły nie wiele poza warzenie eliksirów i często miał nawet problemy z aportacją. Za to dużo już słyszał o rozszczepieniach, więc nie odważył się spróbować jeszcze raz. Podniósł się i ruszył pospiesznie w kierunku drogi, którą widział już za pobliskimi drzewami.
Byle dalej stąd!