Hermiona obróciła się na dźwięk znajomego głosu. „Niemożliwe” – pomyślała, rozglądając się po sali pełnej ludzi. Przecież jego tam nie było. Mrugnęła kilka razy, a stojący pośrodku przejścia korpulentny czarodziej zaczął zmieniać swoją formę.
Zadrżała. Poczuła, jak jej ciało reaguje na to, co się dzieje. Poczuła magię unoszącą się w powietrzu.
Na sali zapadka cisza tak donośna, że nawet najdrobniejsze szuranie papierem na biurku dałoby się usłyszeć.
Nagle niski, przysadzisty czarodziej z wyraźną łysinką stał się dużo wyższy, a do tego od razu jego postura zaczęła być zdecydowanie bardziej wyprostowana, pewna siebie i obezwładniającą. „Merlinie, pojawił się” – pomyślała, gdy rozpoznała sylwetkę stojącego czarodzieja. Mężczyzna zrobił kilka kroków po schodach, a jego ciało wciąż ulegało przemianie. Szedł jednak z taką gracją, że zdawało się, że żadna zmiana nie może mu przeszkodzić.
Szaty wydłużyły się, podobnie jak włosy, które zakryły już całą łysinę poprzedniego czarodzieja. Kruczoczarne, sięgające ramion proste pasma błyszczały w rażącym świetle Wizengamotu jak ptasie pióra. To była najbardziej imponująca przemiana z wielosokowego lub glamour, jaką Hermiona kiedykolwiek widziała.
A potem zadziało się najlepsze. Mężczyzna zaczął zbliżać się do miejsca, w którym siedziała. Uwagę przykuwały zwłaszcza zmieniające się palce u jego rąk. Krótkie, niemal przypominające parówki palce, wydłużały się i szczuplały. Dłonie stały się męskie, nieco spracowane, a widoczne na nich żyły przykuwały uwagę. Na sali wciąż było niesamowicie cicho, do tego stopnia, że Hermiona myślała, że każdy może usłyszeć jej dyszący z wrażenia oddech. Po raz pierwszy od dawna buzowało w niej tak wiele emocji. Mężczyzna szedł z wyprostowana sylwetka, mając twarz umieszczoną na wprost sędziów Wizengamotu. Gdy przechodził obok dziewczyny, przekręcił głowę i spojrzał wprost w jej oczy.
Poczuła, że świat się zatrzymał.
Wszystko mogło przestać istnieć. Cały świat mógł zniknąć. W tej sekundzie nie liczyło się absolutnie nic.
Nie liczyło, bo podchwyciła jego spojrzenie.
Żywe. Z wyraźnie zaznaczonymi ciemnymi tęczówkami. Przeszywające. Nie pokryte bielmem.
Ścisnęło ją w dołku. „Merlinie… udało się!” – przeszło jej przez myśl, choć nie mogła oderwać wzroku od mężczyzny.
Milion uczuć kołowało się w jej głowie. Miała wrażenie, a może to nie było tylko wrażenie, że wydała cichy jęk, patrząc na niego. Ale jego wzrok, sposób, w jaki na nią spoglądał był tak hipnotyzujący, że nie mogła zrobić nic innego.
Miała wrażenie, że za chwilę się rozpłacze. W końcu, w zaledwie ułamku chwili zdała sobie sprawę z jednego – poczuła szczęście.
– Podoba Ci się widok, Granger? – wyrwał ją z zamyślenia jego głęboki niski pomruk. Nie miała pewność, czy powiedział to naprawdę, czy podpowiadał tylko jej umysł. Jedno było pewne – powstrzymywała się z całych sił, by nie odpowiedzieć twierdząco.
_________
Ciężko mu było zachować pełnię powagi, po tym, co przed chwilą dostrzegł w oczach Granger. Granger, która absolutnie nie przypominała tej męczącej Wiem-To-Wszystko, którą znał z Hogwartu. Wciąż nie mógł uwierzyć, że ta dziewczyna mogła tak bardzo zmienić się nie tylko mentalnie, ale również psychicznie.
Gdy dostrzegł ją z daleka, myślał, że wygląda dziwnie. Po prostu źle.
Teraz z bliska wyglądała wręcz fatalnie – podkrążone oczy, były przepełnione smutkiem. Skórę miała niemal tak bladą jak on sam, po latach spędzonych w lochu. Włosy były spięte w kok, ale zdawały się być matowe.
To była ona, ale jakby zupełnie ktoś inny.
Nie mógł oderwać od niej wzroku, gdy przechodził obok. Czuł, że ona jest tak samo zdziwiona jego obecnością. „Dobrze, niech dla wszystkich to będzie niespodzianka” – pomyślał wówczas.
Niezręczna cisza na sali wręcz buzowała mu w głowie, a wwiercające się spojrzenie Granger nie dawało spokoju. Nie wiedział czemu, ale delikatnie przesłał do jej umysłu pytanie, które miało wytrącić ją z równowagi i zawstydzić. „Podoba Ci się widok, Granger?” – zapytał jej jaźń. Najwidoczniej poskutkowało, bo dziewczyna speszyła się.
– Severus Snape… – stwierdził zdziwionym głosem Pontus.
– I to we własnej osobie, Ministrze – odparl z szelmowskim uśmiechem.
Dopiero teraz na sali zrobiło się gwarno, jakby ktoś zdjął z obecnych na niej Silencio.
– Morderca – wykrzyczał ktoś z sali.
– Do Azkabanu z nim! Bez procesu! – podniósł głos ktoś inny.
Morderca, śmieć, śmierciozerca – to tylko niektóre z określeń, padających z każdej strony.
Severus miał ochotę zaśmiać się na głos. Znowu.
W mgnieniu oka do Severusa podbiegło dwóch młodych aurorów. Mężczyźnie wydawało się, że jednego z nich nawet uczył. Gawain wciąż stał pod ścianą, jakby wryty w ziemie. Nawet nie drgnął, gdy aurorzy przyłożyli mu różdżki do szyi.
– Ministrze, czy możemy zakończyć te parodie przesłuchania pana Malfoya? Od godziny próbujecie od niego wydobyć informacje, których chłopak nie może posiadać. A kilka wcześniejszych poświęciliście na streszczenie jego i poniekąd mojego życia – spytał Pontusa, nie zważając na rozwydrzony w tym momencie tłum.
– Dyrektorze Snape, pozwoli pan…
– Stop, Ministrze. Nie pozwolę. Proszę mówić po prostu panie Snape. Ani jestem dyrektorem, ani już nie jestem profesorem w Hogwarcie. Proszę sobie darować zbytnia poprawność polityczna. Już lepsze określenia mojej osoby padają z tłumu. Proszę nie obrażać poprzednich dyrektorów Hogwartu, sprowadzając mnie do ich rangi – przerwał ministrowi Snape.
– Yyyyy… – próbował znaleźć słowa Lavarius, ale czuł się jak dziecko, które właśnie dostało bure od swojego nauczyciela.
– Podpowiem Panu, proszę zacząć od slow: panie Snape lub Severusie Snape.
Bezczelność Severusa nawet nie zrobiła na Pontusie wrażenia. Wciąż był w zbyt wielkim szoku, by móc cokolwiek powiedzieć.
– Panie… Snape. Rozumiem, że jest Pan żywy… to znaczy świadomy swojego pojawienia w Wizengamocie oraz toczącego się procesu śmierciożerców, w tym Dracona Malfoya?
– Tak.
– I jest… pan… Świadomy słów i oskarżeń, które padły na tej sali względem pana?
– Tak – odpowiedział. – Co więcej, panie Ministrze, przyznaje się do zamordowania Eldony Blane, Charity Burbage, Albusa Dumbledore’a, Lucjusza Malfoya, Fernira Greybacka, a w czasie mojej przynależności do Śmierciożerców, zamordowania spokojnie około 30 mugoli.
– Co? – spytał z niedowierzaniem Pontus, spoglądając na czarodzieja, któremu różdżki aurorów wbijały się w szyję. Jego postawa robiła wrażenie – zdawał się nawet nie przejmować tym, co się dookoła niego dzieje. Jakby słowa ludzi dookoła niego, rzucanych w jego stronę obelg, w ogóle do niego nie docierały.
– Przyznaje się do oskarżeń o morderstwa, panie Ministrze. Przyznaje się do wielu niechlubnych czynów, w tym ucieczki z pola bitwy w Hogwarcie oraz ukrywania się. Zgłosiłem się. Przyznaje się. Możecie mnie oskarżyć, o co tylko chcecie.
____________
To był pierwszy moment, gdy Draco Malfoy spojrzał na Severusa. Wciąż nie wierzył, że tu jest. Że żyje, że ma się dobrze. Choć docierający jego uszu głos był wyraźnie tym należącym do jego wujka, wciąż ciężko było mu uwierzyć. Odwrócił się, siedząc na krześle przesłuchań. Dłonie miał ściśnięte w pięść, aż zbielały mu knykcie.
Dopiero w tym momencie, gdy Severus wziął na siebie wszystkie winy, dotarło do niego, co się dzieje.
Stał tam. To był rzeczywiście on. Taki, jakiego znał – wielki, potężny, wspaniały. Biła od niego moc. Której zazdrościł mu nawet jego ojciec.
Zdawał sobie sprawę z tego, co się stało. Zdał sobie sprawę, że Lunie się udało, że zajęła się jego wujkiem. Że skoro tutaj jest, to musi… to może na niego czekać. I zaczął sobie zdawać sprawę z tego, co w takim razie chcieli zrobić. Przejrzał ich plan szybciej, niż ktokolwiek mógłby podejrzewać.
– Nie rób tego – wyszeptał Draco w jego stronę.
Jego spojrzenie wydawało się wręcz błagać. Nie chciał, by wziął na siebie winy. Nie chciał, by to on trafił do Azkabanu. Powinien być wolny. Dla Draco Severus od dawna był bohaterem – dużo bliższym i lepszym niż jego własny ojciec.
– Severusie… proszę – szepnął niemo Draco.
Zdawało mu się, że usłyszał głos Snape’a w swojej głowie. „Muszę” – zrozumiał. „Muszę to zrobić dla ciebie. I Lovegood. I twojej matki”.
____________
– Nie wierzę. Nie wierzę! No normalnie nie wierzę – mrucząc jak mantrę Ronald. – Jakim cudem? Ma tupet nietoperz jeden, co nie Luna?! – spytał siedzącej obok siebie koleżanki.
Luna zdawała się go nie słyszeć. Siedziała z nieco rozmarzona miną, przez którą mimo wszystko przebijał cień smutku.