Uratuj mnie / Rozdział 14. Wszystko nabiera sensu

Nie wiedziała, co się przed chwilą wydarzyło. Stał tam, mówił do niej, ale równie dobrze mógłby w tym momencie być Voldemortem. Albo Boginem przyjmującym jego postać. Ale czuła podświadomie, że to naprawdę on.

– Jak… – zapytała Hermiona.

– Jak to możliwe? – dopytała za nią Luna.

Hermiona pokiwała głową, bo nie była w stanie wypowiedzieć logicznie nawet prostego zdania. “Na Merlina, co się dzieje w mojej głowie? Czemu tak reaguję?” – pomyślała. Tłumaczyła sobie w myślach, że to wszystko wynik szoku. Gdyby nie siedziała przy stole, zapewne by upadła. Drżały jej ręce, a nóg praktycznie w ogóle nie czuła. Była przekonana, że Luna coś do niej mówiła, ale ona nie mogła oderwać wzroku od mężczyzny, który opierał się o futrynę.

Podziwiła, jak napina mu się szczęka. Choć pod brodą było to ledwie widoczne, jego policzki wyraźnie się ściskały, a usta stały się jeszcze węższe niż normalnie. Nie miał na sobie odwiecznych, budzących grozę szat, tylko dziwne, niedopasowane spodnie, absolutnie niepasującą do niego koszulę w jakimś jasnym kolorze, który zupełnie do niego nie pasował. “Matko…” – dopiero spostrzegła, że koszula była krzywo zapięta i odsłaniała fragmenty jego klatki piersiowej.

– Merlinie – wyrwało jej się na głos. 

Nawet patrząc przez łzy, widziała dobrze z daleka ogromne szramy biegnące przez jego klatkę. Kilka z nich było bardzo wyraźnych, wręcz żywoczerwonych. Zaczęła zastanawiać się, czy patrząc z bliska, było ich więcej. Miała ochotę podejść do niego i dotknąć tego pooranego bliznami torsu. Nie wiedziała, skąd wzięło się w niej to uczucie, albowiem nigdy nie miała “dziwnych” odruchów, zwłaszcza wobec mężczyzn. A już tym bardziej wobec swoich nauczycieli. “Już nie jest nim Hermiono…” – pomyślała.

– Granger – usłyszała swoje… nazwisko. Głęboki, mocny głos wdarł się do jej głowy, otrząsając ją z zamyślenia. 

________________________

– Granger, do cholery! Lovegood mówi do ciebie od dwóch minut, a ty nie słuchasz, tylko się gapisz! – wykrzyczał Severus w stronę dziewczyny. 

Wiedział, że myślami jest gdzieś indziej – normalnie już zadawałaby setkę pytań, podważając to, co majaczy Lovegood. Jeszcze moment i blondynka zacznie gadać o tych wyimaginowanych stworkach lub podawać jej przepis na pączki, aby sprawdzić, czy Granger ją słucha. “Co się z nią dzieje?” – zapytał sam siebie. Nagle usłyszał, jak dziewczyna zaczyna płakać. Nie, płacz to zbyt delikatne określenie – Wiem-To-Wszystko zalewała się łzami. Podejrzewał, że gdyby ją teraz widział, wyglądałaby jak fontanna, marszcząca się jak wtedy, gdy postawił jej Zadowalający z eseju, choć liczyła na znacznie lepszą ocenę. 

Zaczął iść w stronę kranu, odmierzając w głowie liczbę kroków do pokonania. Co jak co, ale przy Granger nie zamierzał upadać i kompromitować się. Wystarczy, że Lovegood widziała zbyt wiele. Podszedł bliżej stołu – musnął palcami krzesło, by wiedzieć, ile jeszcze ma do pokonania. Granger przez chwilę jakby się uspokoiła, czuł, że ewidentnie go obserwuje.

– Może panu podam? – zapytała Lovegood, ale zbył ją machnięciem ręki. 

Jedyne, czego potrzebował to litość i usłużność, skoro już sam mógł sobie jako tako radzić. Dotarł w końcu do półek, złapał szklankę, która leżała na blacie – zawsze tam była, po tym jak stłukł kilka, Lovegood zaczęła zostawiać je na wierzchu. Miał ochotę przyznać jej za to punkty… z zamyślenia wyrwał go głos blondynki, która pytała o coś Granger. Ta znowu jej nie słuchała, tylko zaczęła ponownie łkać. Gdy szklanka napełniła się wodą, wypił zawartość duszkiem. Opłukał naczynie, odstawił i zaczął kierować się w stronę piwnicy.

Instynkt Snape’a podpowiadał mu, że coś jest z tą dziewczyną nie tak – i tym razem miał na myśli Granger. Na “nie takowość” Lovegood nie zwracał już uwagi. Ale z tą drugą, ewidetnie był jakiś problem. Odmierzając kroki, oddał się rozmyślaniu. Ulegała emocjom, na co nie pozwalała sobie kiedyś, nawet w chwilach bardzo stresowych. W Departamencie Tajemnic na jej piątym roku poradziła sobie w walce ze Śmierciożercami, a była dużo młodsza. Powstrzymała ją dopiero klątwa przeklętego Dołohowa, a i wtedy, gdy ledwo uszła z życiem, nie uroniła przy innych żadnej łzy. Nie było możliwości, by aż tak ucieszyła się z jego widoku. Z drugiej strony, jeśli to miałby być wyraz smutku z powodu tego, że przeżył, to też reakcja była nazbyt gwałtowna. Ewidentnie coś tu było z tą dziewczyną nie tak. Teraz coś się zmieniło i zamierzał dowiedzieć się, o co chodzi.

– Nie zostanie pan? – zapytała Luna, gdy Severus odwrócił się i zaczął iść w stronę zejścia do piwnicy.

– Nie mam zamiaru Lovegood – odmruczał. – Nie chce mi się słuchać łzawej historyjki w twoim wykonaniu, bo z mojej perspektywy wyglądało to zupełnie inaczej.

– Jak pan woli – odparła. Przyzwyczaiła się już do jego odburkiwania, ale wcale jej to nie dziwiło. Przecież Severus Snape po prostu taki był – Luna podejrzewałaby, że gorączkuje, jeśli zachowałby się inaczej.

– Jak skończysz uspokajać rozhisteryzowaną Granger, możecie mnie zawołać. Ale tylko, gdy dojdziecie do tego, co naprawdę istotne. Skończ zalewać się łzami panno Wiem-To-Wszystko –

Odwrócił się pozostawiając Hermionę absolutnie zszokowaną. Luna parsknęła śmiechem, jakby Severus Snape opowiedział jakiś dowcip, z którego nie do końca wypada się śmiać na głos, ale trudno się powstrzymać. 

_____________________________

Granger otrząsnęła się, dopiero gdy zniknął jej z pola widzenia. Poczuła, że znów może oddychać, choć myślenie nadal było trudne. Szok jej nie opuszczał, ale jednocześnie też była pełna podziwu dla swojej przyjaciółki i mężczyzny, który zniknął w ciemności.

– Zaskakujące, prawda? – spytała Luna, wyrywając ją z otępienia.

– Mhmm… nie wiem, co mam powiedzieć – 

– Ale to podejrzewałaś. I to wiedziałaś – 

– Tak, ale… to znaczy, w sumie do wczoraj nic nie podejrzewałam – odparła Hermiona.

– Więc co się zmieniło? – 

– Oculus. I czas, który mam na jego uwarzenie. Plus jeszcze fakt, że miałam pewność, że ktoś tu jest poza tobą – przyznała.

– Moja mama kiedyś powiedziała, że czasem to, co mamy na wyciągnięcie różdżki jest dla nas niewidoczne. Chyba tak było i tutaj… miałaś tyle sygnałów, a mimo to nawet o nim nie pomyślałaś – wyznała z rozbrajającą wręcz szczerością Luna. Zaczęła bawić się niemal już pustym kubkiem z kawą. – Wiesz, na początku bardzo się bałam prosić cię o wszystkie eliksiry. Bałam się, że będziesz dopytywać, że od razu rozgryziesz, po co mi to wszystko. Więc nie chodziłam tylko do ciebie… –

– To dlatego pani Pomfrey wczoraj zareagowała tak dziwnie, gdy spotkałyśmy się w Hogwarcie – 

– Tak, choć prawdę powiedziawszy, aż tak bardzo jej nie okłamałam – uśmiechnęła się pod nosem.

– To znaczy? –

– Powiedziałam, że jesteś mocno poturbowana, że potrzebuje dla ciebie wielu medykamentów. Poniekąd nadal jesteś nieswoja, jakbyś była gdzieś w magicznej bańce albo śpiączce – Luna odłożyła kubek na stolik i spojrzała w oczy przyjaciółki. – Nie musisz przede mną ukrywać, wiem, że tak jest –

– Luna… ja… – Hermiona spuściła wzrok. 

“Merlinie, ona też już odkryła, jaka jestem beznadziejna? Że stałam się absolutnie do niczego?” – pytała samą siebie. Czuła, że przyjaciółka ma rację – nie była w pełni sobą, ale to już wiedziała. Nie musiała jej uświadamiać. Najgorsze, że nie polepszało jej się, choć nie raz słyszała, że “czas leczy rany”, albo że przejdzie jej obwinianie się. Ale ona nadal wiedziała, że zawiodła. 

– Nie rozmawiajmy o mnie. Nie teraz, proszę – rzekła Hermiona. – Poruszymy ten temat innym razem, dobrze? Tutaj nie ma teraz nic istotnego. Musisz mi opowiedzieć, jakim cudem… jakim cudem profesor Snape żyje –

– Hermiono, dla mnie jest istotne to, jak się czujesz i co się z tobą dzieje, nawet jeśli uważasz, że jest inaczej. Fakt, że potrzebowałaś aż tak namacalnych dowodów na to, kto u mnie mieszka tylko to potwierdza. Kiedyś… rozgryzłabyś to po dwóch godzinach. Więc nie dam się tak łatwo zbyć, ale dam ci czas. Porozmawiamy, gdy będziesz gotowa – Luna uśmiechnęła się, nawet nie zdając (a może jednak?) sobie sprawy, ile jej słowa znaczyły dla dziewczyny. 

– Proszę, powiedz mi, jak to się stało. Po kolei – poprosiła Hermiona. 

______________

Dwa miesiące wcześniej

2 maja 1998 r., Wrzeszcząca Chata

– No leć, tylko nie zgub fiolki. Wydaje się ważna – powiedziała Luna, patrząc, jak Draco uciska szyję swojego ojca chrzestnego. 

– Nie zostawię cię, idziesz ze mną – odparł Malfoy.

– Draco, nie zostawię go. Będę tu czekać, obiecuję, ty leć – 

Wymienili się miejscami – Luna przyłożyła dłonie do otwartej rany znajdującej się na szyi Snape’a. Czuła jak krew pulsuje pod jej palcami – był to dobry znak, mimo że miał zamknięte oczy, wciąż żył.

– Draco, idź! Uratuję go, nie martw się – powiedziała. 

Chłopak otrząsnął się z zamyślenia, wytarł zakrwawioną dłoń o spodnie, a następnie ujął Lovegood za podbródek i delikatnie pocałował w usta. Przelotne cmoknięcie, a znaczyło więcej niż tysiąc słów. Było pożegnaniem i obietnicą w jednym. Draco wiedział, że jeśli on przeżyje – odda się w ręce Aurorów. Wolał iść do Azkabanu, być skazanym niż żyć jako tchórz i uciekinier. Nie mógłby spojrzeć Lunie w oczy, nie mógłby sprawić, że musiałaby tułać się z nim po świecie i poświęcić wszystko. Stracić dom, przyjaciół… Ona chociaż ich miała. Z kolei w głowie Luny zrodził się pewien plan, gdy poczuła, że Severus Snape wciąż żyje. Dla niej więc ten pocałunek był pożegnaniem, bo wiedziała, że przed chwilą okłamała swojego ukochanego. Nie miała pewności, czy jej to wybaczy. 

Gdy Malfoy wybiegł z chaty, Luna zaczęła uciskać ranę tylko jedną ręką. Prawą dłonią sięgnęła po różdżkę. Wiedziała, że musi działać błyskawicznie, by zrealizować swój plan. Mogłoby się wydawać, że jest na co dzień roztargniona, nieco szalona, ale pod tą powierzchnią kryła się mądra czarownica, którą ostatni rok zdecydowanie zmienił. 

– Vulnera Sanentur – powiedziała cicho, wodząc różdżką nad raną. Poczuła, jak nieco mniej krwi wypływa jej między palcami. Albo Snape już się wykrwawił, albo zaklęcie zaczynało działać.

– Vulnera Sanentur – wypowiedziała czar drugi raz. Teraz miała pewność, że wszystko idzie po jej myśli. Pod ręką poczuła, jak skóra zaczyna się zasklepiać. Profesor Snape jednak nadal nie otwierał oczu… wiedziała, że mogła powstrzymać krwawienie, ale tylko na chwilę. Jad Nagini był na tyle silny, że nie można było na dobre poradzić sobie z nim tylko czarami.

– Vulnera Sanentur – rzuciła po raz trzeci. Maksymalny efekt osiągało się po trzykrotnym powtórzeniu zaklęcia. Teraz rana powinna całkowicie się zasklepić.

Klatka Severusa Snape’a poruszyła się lekko, a usta rozchyliły. “Merlinie, czyli zadziałało!” – ucieszyła się w myślach. Wiedziała, że to nie koniec. Na zewnątrz toczyła się bitwa, jakiej czarodziejski świat jeszcze nie widział, a ona musiała czym prędzej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Z dłoni wciąż kapała jej krew. Podeszła do ściany, o którą był oparty dyrektor i napisała:

“Ratuj się – przeżyj. Ja uratuję jego”

Rana znowu zaczęła się otwierać – dokładnie tak, jak w przypadku Artura Weasley’a. Rzuciła ponownie zaklęcie trzy razy. Musiała stąd uciekać, bo śmierciożercy mogli przyjść w każdej chwili. Wystarczyłby rozkaz Voldemorta, by zabrali ciało Snape’a lub Lucjusza. Bała się, że teleportacja łączna ją przerośnie, albo rozszczepią się w drodze, ale nie miała lepszego pomysłu. Załapała Snape’a pod ramię i deportowała się do najbezpieczniejszego miejsca, jakie znała – swojego domu.

Gdy tylko wylądowali, okazało się, że rana po ukąszeniu węża znów się otworzyła, ale to był najmniejszy problem. W wielu miejscach z Severusa Snape’a sączyła się krew. “Merlinie… rozszczepił się” – pomyślała. Zamiast jednak popaść w panikę, jej umysł pracował na jeszcze większych obrotach. Pobiegła do domu, gdzie miała dyptam, który mógł złagodzić nieco ból. Musiała zdjąć mu koszulę, która niemal całkowicie przesiąknęła krwią. W jednym miejscu, tuż pod obojczykiem ewidentnie brakowało mu skóry i chyba kawałka mięśnia. Rozlała nieco płynu na ranę, a ciałem czarodzieja wstrząsnęły drgawki.

– Spokojnie profesorze… spokojnie – zaczęła mówić szeptem.

Buzowała w niej adrenalina, a jednocześnie starała się odgonić myśli, które krążyły wokół Draco, Harry’ego i reszty jej przyjaciół, którzy pozostali w zamku. Gdy polewała dyptamem kolejną rozszczepioną ranę, poczuła słaby ucisk na swojej dłoni.

– Uratuję pana! Obiecuję – powiedziała Luna.

– Nie… – odpowiedział słabym głosem.

– Nie dam panu umrzeć. Nie może pan. Jest to winien Draco! – gdyby ktoś przysłuchiwał się jej z boku, wyraźnie mógłby usłyszeć desperację, która wybrzmiewała w jej głosie.

– Nie – 

– On… nie ma już nikogo. Został mu tylko pan. Załamie się – powiedziała, rozlewając resztki dyptamu na ostatnią ranę. 

Severus Snape chciał znów zaprotestować. Chciał umrzeć. Wiedział, że nie zasługuje na to, by przeżyć. Jego przeznaczeniem było zginąć, nie dotrwać końca wojny. Liczył na mniej bolesną śmierć niż ukąszenie Nagini. Liczył, że zginie szybko, najlepiej od Avada Kedavry. Jego głowa pulsowała z bólu, całe ciało miał tak bolesne, jakby ktoś polewał go wrzątkiem. Bolało bardziej niż gdy wybuch kociołka, pełnego gorącego eliksiru. Bardziej niż wszystko, co kiedykolwiek robił mu ojciec. Nie mógł skupić myśli. Jedyne, o czym marzył od dawna, na co sobie pozwalał, to nadzieja, że niebawem wszystko się skończy, a on umrze. W samotności, tak jak na to zasłużył.

– Kie… szeń – resztkami sił wskazał dziewczynie, o które miejsce mu chodzi. 

Luna rzuciła się w stronę szaty, którą w pośpiechu zdjęła, by ratować go po rozszczepieniu. Nie spodziewała się, że może mieć w niej aż tyle magicznie ukrytych kieszeni. Zaczęła wkładać do nich ręce, ale kilka było pustych, aż w końcu natrafiła na tę, o którą ewidentnie mu chodziło. Znalazła tam kilka buteleczek, niestety niepodpisanych.

– Która? – spytała, ale nie dostała odpowiedzi. – Którą, profesorze!! –

Snape oddychał coraz słabiej i nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Widziała grymas na jego twarzy, zdawała sobie sprawę, że musi cierpieć. Nie zdążyła jeszcze nawet rzucić zaklęcia diagnostycznego, by dowiedzieć się, co mu jest. Uznała, że to moment, by podjąć ryzyko.

Odkorkowała pierwszą fiolkę z zieloną substancją, która wydawała jej się być eliksirem Wiggenowym. Jeśli miała rację, powinien pomóc na powierzchowne, ale i ciężkie rany, zadane przez aportację i Voldemorta. W drugiej fiolce podejrzewała, że jest Wywar wzmacniający.  Trzeci doskonale znała – było to Antidotum na niepopularne trucizny, który stosowała w swoim życiu m.in. po ugryzieniu bahanek. “Nie zaskodzi” – pomyślała i wlała kolejną porcję do ust czarodzieja. 

Nie miała pojęcia, co znajdowało się w pozostałych fiolkach. Dopiero później Luna dowiedziała się, że był to eliksir, który Snape uwarzył dla Artura Weasley’a. Miał zapas, na wypadek, gdyby ktoś z Zakonu jeszcze musiał się mierzyć z ugryzieniem Nagini. Choć nigdy oficjalnie tego nie przyznał – przygotował więcej z myślą o Potterze, który mógł być pierwszym celem węża, by załatwić Czarnemu Panu łatwiejszą drogę do zabicia chłopaka. Nie przypuszczał jednak, że kiedykolwiek ten eliksir ocali mu życie.

________________________

– Przeniosłam go Mobilicorpusem do salonu. W piwnicy stworzyłam mikro pokoik, bałam się, że ktoś przyjdzie do domu i się na niego natknie. Uznałam, że tam będzie najbezpieczniejszy. Profesor był nieprzytomny przez kilka dni, jeśli nie tygodni. Straciłam rachubę. Bałam się, że przesadziłam z eliksirami, podałam coś, co mogło neutralizować działanie innego płynu… ale nie miałam wyjścia. Nie mogłam przecież pozwolić mu umrzeć. Reszta to tak naprawdę już tylko dochodzenie do siebie, podawanie eliksirów, jego silna wola – powiedziała Luna. 

– Czemu nic nie powiedziałaś? Mogłam jakoś pomóc – przyznała Hermiona. 

– Przecież pomogłaś. Myślisz, że te wszystkie eliksiry były dla kogo? Eliksir na sen bez snów, Eliksir ad longam vitam*, Salutis**? To wszystko twoje zasługi –

– Przestań, to nic takiego –

– Rzeczywiście… absolutnie nic. To coś, co każdy mógłby zrobić. Słyszysz samą siebie Hermiono? Teraz też możesz pomóc. Przyszłaś tu dziś, nie tylko dlatego, że odkryłaś, że profesor żyje, ale założę się, że wiesz coś na temat Oculusa – przyznała.

___________________

* z łac. Ad longam vitam – na długie życie

 ** z łac. Salutis – zdrowie

Rozdziały<< Uratuj mnie / Rozdział 13. Nietypowe odkrycieUratuj mnie / Rozdział 15. Czas wdrożyć plan w życie >>

Dodaj komentarz