Cień Ćmy Rozdział 3

Dziś mieli z Georgesem przeprowadzić kolejny test zabójczej wersji Aktywatora i nie wiedział, czy chciał, żeby się wreszcie udało, czy wręcz przeciwnie. Kilka poprzednich się nie powiodło, Alex znów pozmieniała ingrediencje i za kilka minut mieli się przekonać, czy ich prywatny projekt – Cień Ćmy, jak go nazywali, nawiązując do oficjalnego projektu Ministerstwa, zakończy się sukcesem.

Z jednej strony czas naglił.

Projekt Cień Motyla, przeprowadzany z ekipą Francisa Marchanda, szefa Amnezjatorów, a polegający na pozbawianiu Aurorów przed akcją strasznych wspomnień i wszczepianiu ich ponownie już po, w zasadzie już się zakończył. Teraz trwał wybłagany, wręcz wyżebrany podprogram związany ze zamianą zaklęć pamięci na eliksiry, który miał uniezależnić ich od Amnezjatorów, a na który Minister Lambert zgodził się chyba tylko dlatego, że przy jego realizacji mieli „ograniczyć się do zasobów własnych”, cokolwiek dla tego idioty to miało oznaczać. Lecz przecież nie mogło to trwać wiecznie, a gdy się skończy… to stracicie dostęp do strefy projektu w Skrzydle Północnym.

To zaś oznaczało, że skończy się ich prywatny projekt, który wymyślili, by zatuszować problemy wynikłe z przeróżnych machinacji przeprowadzanych razem z Georgesem. Robili je już od dawna, w celu umocnienia ich pozycji, wyeliminowania oponentów, przeforsowania niektórych przepisów czy choćby dla ich prywatnego zysku, a pierwszą taką okazją było posadzenie Georges’a na stanowisku Szefa Aurorów.

Tymczasem lista problemów DO POZBYCIA SIĘ wydłużała się zamiast skracać. Coraz bardziej również rosło ryzyko, związane z przetrzymywaniem Alex w Bastylii – nie mogli przecież w nieskończoność czyścić pamięci strażnikom, pilnować sprzątaczek, ukrywać wydatków na ingrediencje i sprzęt do warzenia czy na jej potrzeby.

Z drugiej strony w chwili, gdy zakończy się ich projekt…

No właśnie. Zakończy się projekt. Chwilami miał wrażenie, że wtedy ZAKOŃCZY się wszystko.

Bo w przedziwny sposób wzniosły, ambitny, dalekosiężny plan, który sam zaproponował Georgesowi stracił dla niego sens. Stał się tandetną historyjką, kaprysem, ponurą zjawą, nawiedzającą go coraz częściej w ciemnościach nocy i w równie mroczne dni.

Mroczne, coraz ciemniejsze, coraz…

W tym momencie dotarło do niego, co widzi i na widok powiększającej się plamy w miejscu kropki gwałtownie oderwał pióro i rozmazał atrament jeszcze bardziej.

Merde! Merde, merde i jeszcze raz merde!

De Laine cisnął pióro na bok, to skojarzyło mu się z Alex – ją również czekał podobny los i krzywiąc się, podniósł je i wsunął do kubka koło kałamarza.

MERDE.

Sam już nie wiedział, czego tak naprawdę chce!

Chcąc sprawdzić czas spojrzał na zegarek i mimo woli zatrzymał na nim spojrzenie. Wskazówka sekundnika poruszała się w tym samym co zawsze, monotonnym rytmie. Schodziła w dół i zaczynała swoją nieśmiertelną wędrówkę do góry, drwiąc sobie zupełnie z jego emocji i płonne były jego wysiłki, żeby ją spowolnić.

Dziesiąta nadeszła zdecydowanie za wcześnie, rozległo się pukanie do drzwi i zajrzała jego sekretarka.

– Georges Sardin czeka na pana – zaanonsowała nieśmiało szefa Aurorów.

– Dziękuję, Genvieve, już idę – mruknął w odpowiedzi De Laine.

Sardin skinął na powitanie, ale odezwał się dopiero, gdy wyszli na szeroki korytarz. Prócz Strefy Projektu korytarze były praktycznie jedynymi miejscami, gdzie mogli porozmawiać. Nawet ich własne gabinety odpadały, ze względu na portrety Dominique, jedynej asystentki Lamberta, która w ten sposób mogła komunikować się ze wszystkimi szefami departamentów. I oczywiście widziała i wiedziała o wszystkim, co działo się w Bastylii.

– Na dziś mamy kobietę i mężczyznę – powiedział cicho Sardin, ruszając w kierunku Skrzydła Północnego. – Jak tylko zobaczyłem ich akta, pomyślałem, że będą doskonałymi przypadkami testowymi. Ona ma nieokreślone napady lękowe, on boi się ciemności. Jak myślisz? – podał De Laine’owi dwie rolki pergaminu, ale ten tylko potrząsnął głową.

– Na pewno.

– Będę musiał znaleźć lepszy sposób na to, jak ich szukać. Bo za kobietą biegałem prawie trzy godziny i zacząłem się już bać, że nie uda mi się wrócić.

Do testów wybierali więźniów skazanych na dożywocie. Wrzuceni do Niemagicznego Pokoju w różne epoki i różne miejsca, de facto przestawali istnieć w czarodziejskim świecie, więc używanie ich do testów było absolutnie bezpieczne. Gdy De Laine zaproponował ten pomysł, Georges powiedział, że ma sposób na to, by ich znajdować, lecz szybko się przekonali, że to wcale nie takie proste.

– Podałem im już Bazę – mówił dalej Sardin. – Swoją drogą będzie trzeba wymyśleć, w jakiej postaci mają być te dwa eliksiry. Szczególnie Aktywator wygląda jak wymiociny, nikt tego nie będzie chciał wypić! To musi być coś, czego nikt nie odmówi i co równocześnie będzie wyglądało zupełnie niewinnie. Nie wiem…zagęścić cukrem i zrobić z tego jakiś dodatek do kawy albo czekolady? Chociaż może nie, niektórzy nie piją kawy, a śniadań przy nas jeść nie będą. To musi być coś, co można im podać o obojętnie jakiej porze i na pewno wypiją… Albo… – Sardin szedł chwilę w milczeniu i nagle aż klasnął z radości. – Mam! Zróbmy z tego czekoladki z nadzieniem! Czego jak czego, ale czekoladek nikt nie odmówi! Czekoladki, cukierki… Cukierki nawet lepsze, można by rozróżniać je po kolorze papierków!

De Laine już miał ochotę kazać Georgesowi się zamknąć, gdy nagle dotarł do niego sens jego słów i aż przystanął gwałtownie. Ależ oczywiście, że to było wspaniałe rozwiązanie!

– Georges, jesteś genialny – oznajmił zaskoczonemu podwładnemu i parsknął śmiechem na widok jego wytrzeszczonych oczu. – Oczywiście, że czekoladowe cukierki w różnokolorowych papierkach! Będzie trzeba przetestować, jak one działają, wiesz, dla pewności.

– Będzie można zrobić nawet kilka smaków, wiesz, dla wybrednych – ucieszył się Sardin.

– Zajmij się tymi cukierkami, a ja porozmawiam z Rayleigh w sprawie kolejnych testów – zdecydował De Laine i obaj ruszyli przed siebie.

Stłumione grubymi dywanami miarowe kroki odbijały się słabym echem od kamiennych ścian, gdy szli mijając kąciki z ławkami i krzesłami, szerokie klatki schodowe, gęsto rozstawione kandelabry z dziesiątkami świec i drzwi czy przejścia do licznych biur. Rozmawiali cały czas półgłosem, choć zimą w Bastylii korytarze zawsze były wyludnione z powodu przenikliwego zimna i ostrych, lodowatych przeciągów, dających się we znaki nie tylko na parterze.

Po kilku minutach doszli do baszty północno-zachodniej, skręcili w prawo i De Laine jak zawsze odniósł wrażenie, że znalazł się w innym świecie.

Pogrążony w półmroku korytarz zamykała kilka metrów dalej olbrzymia ściana z drewna. Wtopione w mury po obu stronach filary zwieńczone niskim łukiem, tworzyły swoisty przedsionek. Gdy przeszli pod nim i podeszli do ściany, zapłonęły pochodnie zatknięte po obu stronach, wydobywając z ciemności poczerniałe, zniszczone drewno.

Sardin stuknął w nie różdżką, wymówił zaklęcie i drewno rozpłynęło się, ukazując korytarz, w którym właśnie zapalały się pochodnie. Gdy przeszli na drugą stronę, drewno zmaterializowało się na nowo, zamykając ich jak w potrzasku.

Dla De Laine’a, który prawie zawsze wchodził do Skrzydła Północnego od tej strony, ciągnący się przez całą jego długość korytarz z każdym dniem sprawiał coraz bardziej przytłaczające wrażenie. Ściany zamykały się dookoła niego, sufit wydawał się wisieć tuż nad głową. Rzadko rozmieszczone pochodnie rzucały przedziwne, rozchwiane światło – ostre, kłujące w oczy i jednocześnie nie rozjaśniające praktycznie niczego, prócz niewielkiej, ruchomej plamy na ścianie dookoła głowni i osmalonego sufitu powyżej, zupełnie jakby miały tylko wyznaczać mu drogę. Zapędzać do środka.

Lecz dziś, mając świeżo w pamięci rozmowę o czekoladowych cukierkach dostrzegał wszystko zupełnie inaczej. Jak kiedyś. Sufit wrócił wysoko na swoje miejsce, ściany rozstąpiły się szeroko na boki i pochodnie płonęły w równomiernych, uspokajających odstępach.

W milczeniu dotarli niemal do końca korytarza – trochę dalej była już tylko identyczna drewniana ściana tworząca wejście od strony wschodniej. Sardin otworzył przed De Laine’em drzwi prowadzące do salki tuż koło Niemagicznego Pokoju, w której kiedyś znajdowała się szatnia i wreszcie znaleźli się u siebie. W Strefie Projektu.

Przyłączona do reszty Skrzydła, tak naprawdę znajdowała się całe kilometry od Paryża, zaś drzwi do niej były niczym innym jak Intra-Portalem. Chronione były Barierą i otwierały się tylko dla tych, których magia była w nie wpisana.

Zignorowali korytarz prowadzący do laboratorium Alex i pokoju, w którym kobieta jadała posiłki i przeszli do niewielkiej salki na samym końcu drugiego, w której przeprowadzali testy.

Dwoje więźniów siedziało w kącie pomieszczenia, tuż pod oknem i rozmawiało z ożywieniem. Na ich widok urwali gwałtownie, mężczyzna wstał, lecz nawet nie próbował do nich podchodzić – wyraźny dowód na to, że oboje przekonali się już, że z niewidocznej pułapki nie da rady uciec.

De Laine wyczarował dwa krzesła, rozsiadł się wygodnie na jednym z nich i przyglądał, jak Georges wylewitował między niematerialnymi kratami dwie fiolki z gęstym, brunatnym eliksirem i zmusił ich oboje do wypicia go. Potem usiadł obok swojego szefa i przywołał podkładkę z pergaminem i samonotujące pióro.

Przedstawienie miało się zacząć lada chwila.

Pierwsza zareagowała kobieta. Zesztywniała na chwilę, jej oczy powiększyły się, a potem potoczyła dookoła błędnym spojrzeniem, jakby szukała czegoś, lecz nie wiedziała gdzie to dokładnie jest. I naraz zerwała się z krzykiem, zachwiała w miejscu, najwyraźniej chcąc uciekać i dysząc zaczęła machać chaotycznie rękoma, przy czym wyglądało to, jakby coś od siebie odpychała i równocześnie starała się tego nie dotknąć.

– NIE!!! WEŹCIE JE!!!! ZABIERZCIE!!!! NIECHCĘ!!! NIEPROSZĘNIE!!!!!!!!!!!!!!!

W tym momencie mężczyzna, który przyglądał się jej zaskoczony, również zamarł, po czym rzucił na ziemię, skulił, złapał za głowę i jęknął.

Pomieszczenie wypełniły rozdzierające uszy krzyki i wrzaski. Kobieta zaczęła ciskać się na oślep; zataczała się z impetem na ściany, rozbijała o nie głowę, kaleczyła ręce, raniła twarz, padała i natychmiast zrywała, by runąć po kilku krokach na ziemię i próbować uciekać dalej. Jej błagania stały się zupełnie niezrozumiałe, aż przeszły w coraz bardziej urywane, rozpaczliwe wycie.

Wyglądała jak szmaciana lalka, którą ktoś miotał bezlitośnie na boki; coraz bardziej pokrwawiona, zmasakrowana, oszalała z przerażenia, próbująca wyrwać się niewidzialnemu oprawcy, który wypełnił cały jej świat i ciągnął ją do samego piekła. Oślepła, ogłuchła, nie czuła już bólu, nie czuła już nic, bo przekroczyła granicę między normalnością a zupełnym szaleństwem, jej mózg poddał się i zmienił w rozedrganą papkę i tylko jeszcze serce biło, nie chcąc się poddać i skazując ją na dalsze katusze.

Walczyła gorączkowo, ale z każdą chwilą słabła coraz bardziej, brakło jej tchu, cichły jej protesty, aż w końcu opadła z sił i tylko czołgała się, zostawiając za sobą krwawe smugi i wydając z siebie urywane piski i skamlenia.

W przeciwieństwie do niej jej towarzysz nie miotał się po ich prowizorycznym więzieniu. Od samego początku wcisnął się w kąt, skulił z głową wciśniętą w ramiona i trzęsąc się coraz bardziej, próbował ukryć przed tym, co nadciągało. Lecz po chwili to coś najwyraźniej go dosięgło. Macki przerażenia oplotły go, zacisnęły mocno dookoła jego całego ciała i przekręciły na plecy. Bronił się, orał paznokciami po twardej kamiennej podłodze, starał się o cokolwiek zaczepić, lecz na nic. To coś zaczęło pożerać go po kawałku, pozostawiając na ziemi wstrząsanego konwulsjami człowieka.

Stąd, gdzie siedzieli, De Laine mógł wyraźnie dostrzec koszmarną maskę w miejscu twarzy, szeroko rozwarte, jakby szukające światła oczy, wykrzywione niczym szpony palce oraz pianę cieknącą mu z otwartych ust.

Normalnie takie obrazy nie zrobiłyby na nim wrażenia, ale teraz nie mógł przestać wyobrażać sobie na ich miejscu Alex, dokładnie w takim samym stanie i wszystko aż się w nim trzęsło. NIE. Merlinie, NIE!!! Za nic na świecie!!

Kilka chwil później mężczyzna znieruchomiał i tylko dyszał chrapliwie, do wtóru drżącej i pojękującej cicho kobiecie.

– Idę zobaczyć – Sardin zerwał się, cisnął na ziemię podkładkę, za którą poleciało pióro i machnięciem różdżki usunął magiczną klatkę.

De Laine jak w transie wstał i podszedł razem z nim do leżących na ziemi ludzi.

Magiczna klatka nie była już potrzebna. Kobieta przypominała bardziej kawałek mięsa owinięty w pokrwawiony worek; jedynymi białymi plamami były jej oczy, w których zastygło przerażenie i… włosy. W ciągu zaledwie kilku minut osiwiała zupełnie.

Mężczyzna leżał niedaleko ściany, wywleczony przez coś, co tylko on mógł dostrzec. Gdy pochylili się nad nim, odetchnął mocniej i spojrzał na nich. Choć płonąca ponad nim pochodnia rzucała jaskrawe światło, jego źrenice były rozszerzone, zupełnie jakby pogrążony był w zupełnych ciemnościach.

– Coście… mi… dali… – wychrypiał z trudem.

Georges Sardin zaklął ostro i spojrzał jeszcze raz na kobietę obok. Ta najwyraźniej straciła rozum, choć ciężko to było stwierdzić. I biorąc pod uwagę jej obrażenia, bez pomocy była skazana na śmierć.

– Nie rozumiem! – potrząsnął głową i skrzywił się, czując nieprzyjemny zapach moczu. – Jak można nie móc zrobić czegoś, co, do jasnej cholery, zadziała?!

– Jak to „nie działa”? – spytał De Laine i wskazał kobietę na ziemi. – Jak możesz mówić, że nie działa?!

– Bo twoim zdaniem ten cholerny eliksir zadziałał?!

– W porównaniu do poprzednich prób, ta jest bardzo obiecująca.

Sardin parsknął z pogardą.

– Och, niewątpliwie! Pozostałe nazwałbym zupełnym fiaskiem, zwłaszcza tą, gdy testowany dostał wysypki! Czy to naprawdę takie trudne? Czy też Rayleigh potrafi warzyć tylko trucizny?!

De Laine wyprostował się i nieświadomie zadarł do góry głowę.

– Najwyraźniej to takie trudne, Georges – wycedził. – Nie znasz się na eliksirach, więc nie poddawaj w wątpliwość kwalifikacji Mistrzyni w tej dziedzinie.

– Dobra, nie znam się! Więc poznam – warknął Sardin. – Zaraz pójdę sobie z nią porozmawiać i myślę, że po mojej wizycie mademoiselle Rayleigh szybko…

– W żadnym wypadku – uciął gwałtownie De Laine. – To JA pójdę z nią porozmawiać. A ty, przypominam ci, masz zająć się sprawą czekolady. Natychmiast – dodał, widząc sprzeciw w oczach podwładnego.

Sardin wbił wzrok w próbującego podnieść się mężczyznę i milczał chwilę, zanim się odezwał.

– Dobrze.

 

Bastylia, Gabinet Szefa Aurorów

16:00

 

Sardin już od godziny siedział zamknięty z swoim gabinecie. Całe duże biurko zasłane było porozwijanymi rolkami pergaminu – niektóre z nich w ogóle go nie interesowały, zwłaszcza te z kolorowymi nagłówkami; położył je bliżej portretu Dominique, żeby kobieta miała wrażenie, że ślęczy nad jakimiś znanymi jej sprawami. Ale tak naprawdę zwracał uwagę tylko na te zapisane bardzo drobnym, pochylonym w lewo pismem.

Na notatki Alex Rayleigh. Czy raczej wszystkie receptury na ten drugi, ICH eliksir.

Po dzisiejszym teście nabrał całkowitej pewności, że Rayleigh celowo warzy coś, co nie działa. Musiała zdawać sobie sprawę z tego, że gdy da im to, czego chcą, przestanie już być potrzebna. To był problem, owszem, ale sądził, że znalazł już na niego rozwiązanie.

Natomiast niepokoił go Bertrand.

Już od jakiegoś czasu niektóre zachowania jego szefa zaczęły wydawać mu się podejrzane, ale usprawiedliwiał je na różne sposoby. Pomysł Bertranda, by unikali chodzenia do Rayleigh razem, tłumaczył potrzebą zachowania sekretu i nieściągania na nich uwagi ludzi pracujących w Skrzydle Północnym zbyt częstymi wizytami. Przeniesienie jej kwater do pustego pokoju tuż przy baszcie w Skrzydle Wschodnim miało wyeliminować ryzyko związane z regularnym zamawianiem posiłków do utajnionej części Bastylii. Nowa różdżka, dopasowana do jej magii była niezbędna przy warzeniu eliksirów dla nich. Kupili jej kilka sukien, żeby roboczymi ubraniami nie wzbudzała zainteresowania w trakcie przechodzenia między jej pokojem i laboratorium, choć gdyby to od niego zależało, chodziłaby w jednej i tej samej… I tak dalej, i tak dalej.

Ale były też rzeczy, których wyjaśnić nie potrafił. Kupowanie jej książek, kilka ryzykownych jego zdaniem spacerów nocą dookoła Bastylii… TO w żaden sposób nie miało się przyczynić do realizacji ich projektu.

Jednak dzisiejsza reakcja Bertranda absolutnie nie pasowała do twardego, wymagającego szefa, którym był! Wyraźnie było widać, że Rayleigh ich oszukuje, a mimo to Bertrand próbował ją usprawiedliwiać, zupełnie jakby…

Nie. Niemożliwe. Nieprawdopodobne.

Wykluczone.

Przecież on nie mógł się w niej zadurzyć!

To by niszczyło całkowicie ich plan!

Nie panikuj. Na pewno nie o to chodzi. To przecież podważa jego autorytet – szef projektu, a kobieta, której życie od niego zależy, śmie go zwodzić.

A ty w dodatku powiedziałeś, że sobie z nią porozmawiasz… To tak, jakbyś powiedział mu otwarcie, że możesz więcej niż on. Dziwisz się, że cię usadził?

Sardin spojrzał ostatni raz na swoje notatki i pokiwał głową. To musiało być to. MUSIAŁO.

Czas było przestać się tym głowić i zająć czymś o wiele ważniejszym.

Rayleigh.

Zapewne liczyła na to, że jest sprytna i że nie przejrzą jej gry. Lecz się przeliczyła.

Ponieważ po każdej próbie Rayleigh przekazywała im listę ingrediencji, których użyła podczas warzenia, od jakiegoś czasu spisywał je w osobnych kolumnach, zaś w nagłówkach umieszczał krótkie opisy rezultatów testów. Już na pierwszy rzut oka było widać, że niektóre mikstury nie miały nic wspólnego z ich zamówieniem, więc dziś wykreślił je i skupił się tylko na tych, których działanie było bardzo obiecujące.

Część ingrediencji za każdym razem była taka sama, więc zaznaczył tylko te, które się zmieniały i przyjrzał się im uważnie.

Zakładając, że receptury były prawdziwe (Rayleigh z całą pewnością nie była głupia i wiedziała, że bardzo łatwo to sprawdzić), miał przed sobą listę składników, które wywołają pożądany efekt.

Coś, czego bez Rayleigh by nie znaleźli. Teraz należało tylko dobrać je odpowiednio i być może zwiększyć dozy.

Sam nie znał się na eliksirach, za to znał jednego z wytwórców, który mógł to zrobić. I któremu zaraz potem zamierzał usunąć pamięć. W zakresie zaklęć pamięci również nie był specjalistą, ale do rozpoczęcia ich prywatnego projektu Obliviate było niezbędne, więc podpatrzył Amnezjatorów, trochę o tym poczytał i od kilku miesięcy nabrał już w tym wprawy.

Zamierzał przeanalizować z nim tę listę i kazać uwarzyć mu coś, co wreszcie będzie działało!

 

 

Piątek, 6 lutego 2004

Londyn, dom Hermiony i Severusa

8-ma rano

 

Świat tego dnia spowity był w tak gęstą mgłę, że wychodząc z korytarza do salonu i kuchni Severus musiał zapalić światło. Ostry blask, tak inny od miękkiego światła świec, natychmiast oświetlił jasnobrązowe meble, przeróżne przybory do gotowania i sprzęt, części którego nadal nie potrafił nazwać, a tym bardziej używać i wyłonił z mroku rzędy półek z księgami, kanapę, fotele i mugolski telewizor. Ogień w kominku dawno już zgasł, więc Severus rozpalił go machnięciem różdżki, po czym rzuciwszy Muffliato przeszedł do części kuchennej i zaczął robić sobie śniadanie.

Kiedy wymyśliłeś to zaklęcie, nie przyszło ci nawet do głowy, że kiedyś będziesz używał go w takiej sytuacji. Kącik jego ust zadrgał lekko na tę myśl. Istotnie, stworzył je po to, żeby chronić się przed podsłuchaniem, lecz od zeszłego roku rzucał je również, by nie zbudzić śpiącej Hermiony. Jego… towarzyszki, kochanki, przyjaciółki… Nie wiedział nawet, jak wobec innych mógłby ją nazwać, ale to nie miało znaczenia. Dla niego była jego Szczęściem.

Wczoraj Hermiona wróciła strasznie późno z pracy, dziś wybierała się na całe popołudnie do Chancerela, do tego dziś wieczorem zjawiali się jej rodzice i w dodatku w sobotnie i niedzielne popołudnie miała zajęcia na studiach, więc nie dziwiło go zupełnie, że skoro może, korzysta z okazji, żeby się wyspać.

Jedząc jajka na bekonie Severus spróbował przypomnieć sobie, jakie składniki potrzebne są do eliksiru oczyszczającego krew i czy ma je w Spinner’s End. Od powrotu z Australii zaczął na nowo warzyć jako Richard Grey i choć z początku dostawał niewiele zamówień, ostatnimi czasy był nimi wręcz zasypany, dlatego postanowił spędzić z rodzicami Hermiony trochę czasu, a potem wybrać się do swojego rodzinnego domu i warzyć tam kilka najpilniejszych eliksirów. Lecz nie mógł się skupić i jego myśli co chwila uciekały do dzisiejszego Spaceru Hermiony z Chancerelem.

Merlin świadkiem, że tego potrzebowała.

Już po kilku tygodniach bycia razem Severus dostrzegł wyraźnie, jak bardzo przeżyte koszmary odcisnęły na niej swe piętno. Ten związany z Rayleigh, rok szukania horkruksów, poprzednie lata i… oddanie połowy życia za odnalezienie jej rodziców. Hermiona mogła sobie mówić, co chciała, ale fakt postarzenia się nagle o dwanaście lat nie mógł nie pozostawić śladu w jej psychice.

Miała problemy z pożegnaniami. Jeśli tylko coś nie zaprzątało specjalnie jej uwagi, każde bardziej znaczące rozstanie ją stresowało. Severus nie potrzebował legilimencji, by widzieć, że w głowie próbuje równocześnie odwlec tę chwilę, jak i ją przyspieszyć. Częściej wtedy przygryzała usta i mniej śmiały się jej oczy.

Ponieważ on potrzebował czasu na przyzwyczajenie się do wspólnych wypraw na Pokątną, Hogsmeade czy choćby do mugolskiego Londynu, wybierali się czasem nad morze czy do lasu. Podczas takich spacerów zauważył, że Hermionę niepokoiła pustka dookoła. Najpewniej czuła się idąc wtulona w niego tak blisko, że bez mała deptali sobie po nogach. Fakt, że nie zachowywała się tak w Australii, będąc z nim czy z rodzicami, wskazywał jego zdaniem na cholernego Gratusa.

Innym objawem jej stresu, którego nikt poza nim nie mógł zobaczyć, był sposób, w jaki spała. Często, żeby zasnąć, Hermiona kołysała się miarowo na boki. I nawet jeśli zasypiali razem, wtuleni w siebie, nad ranem znajdował ją zwiniętą w ochronną kulkę. Jak tamtego ranka w Birriani.

Do tego doszła reakcja otoczenia na ich związek. Większa część jej znajomych po kilku miesiącach przyzwyczaiła się do faktu, że była z „profesorem Snape’em”, ale byli i tacy, którzy nie szczędzili okazji, by się z niej śmiać czy wręcz ją wyzywać. Niektórzy obcy ludzie zachowywali się jeszcze gorzej, ale nimi najwyraźniej Hermiona się nie przejmowała. Nigdy mu się nie skarżyła, ale czasem mówiła przez sen, a o niektórych incydentach dowiedział się od Wolfa czy Harry’ego Pottera i jego żony, a raz nawet napisał do niego George Weasley.

O dziwo bardzo uspokajał ją kot, który kładł się jej wzdłuż nóg lub na głowie. Z początku Severus nie chciał się zgodzić na to, by zwierzę z nimi spało, lecz gdy zauważył, jak futrzak wpływa na Hermionę, udał, że się poddał.

Gdy wspomniał Hermionie o Spacerach z Chancerelem, ta odparła natychmiast, że pójdzie do niego pod warunkiem, że on również z nim porozmawia o swoich problemach, a przede wszystkim tym związanym z nieustanną potrzebą chronienia jej. Przez wiele miesięcy dyskutowali ze sobą, przekonywali się i w końcu Severus zgodził się na wizytę.

Jedną. Jego zdaniem po pierwsze stary Francuz musiałby ukryć w jego umyśle wspomnienia z ponad dwudziestu lat jego życia, a po drugie nie zamierzał przestać chronić Hermiony, nawet za cenę panicznego lęku o nią.

Bo prawda była taka, że od kiedy Severus odkrył miłość, zmieniło się WSZYSTKO.

Gdyby cokolwiek jej się stało…

Na myśl o tym zatrzymywało mu się serce. Cały świat się zatrzymywał i ruszał tylko i wyłącznie dla niej.

Oczywiście znał powiedzenie „gdyby ona umarła, ja też bym umarł”, czy „chciałbym umrzeć razem z nią”. Kiedyś je odrzucał, bo go nie rozumiał i uważał za wyraz słabości i głupoty. Ot, kolejny przejaw gryfońskości.

Dziś również je odrzucał – bo teraz było dla niego przejawem egoizmu mówiących. Miało pokazać ich stratę i cierpienia. Durnie. Skończeni durnie!

To nie o niego chodziło! To nie jego ból się liczył! To ona się liczyła i za nic na świecie nie mógł dopuścić, by stała się jej jakakolwiek krzywda!

Czasem przypominał sobie rozmaite chwile z nie tak dawnej przeszłości: kiedy zobaczył mężczyznę którego postać przybrała, wprowadzanego przez Gratusa do laboratorium w Howden Dam, gdy musiał ją z nim zostawić, gdy w ostatniej chwili wyciągnął ją z płomieni… i już na samo wspomnienie tamtych chwil zalewały go fale paniki tak obezwładniającej, że nie mogły się nawet równać z tymi sprzed lat, kiedy dostawał jakieś nieoczekiwane wezwanie od Czarnego Pana. Wtedy myślał, że umrze ze strachu, ale to było NIC w porównaniu do tego, co czuł teraz.

Czym prędzej zaczynał walczyć, lecz jednym, jedynym sposobem było cofnięcie się pamięcią do chwili, kiedy była bezpieczna – aż do spotkania u niej w domu, kiedy jeszcze mógł odrzucić jej pomoc. Mógł kazać jej trzymać się od tego z daleka. Mógł jedną decyzją, jednym zdaniem sprawić, że nie byłoby Gratusa, nie byłoby bólu, ognia i strachu i nie musiałaby się za niego poświęcać.

Nie byłoby również i „ICH”, ale gdyby było trzeba, zapłaciłby i taką cenę za jej bezpieczeństwo.

W takich chwilach obiecywał sobie, że już nigdy nie popełni błędu, który mógłby kosztować ją życie. Nigdy, przenigdy. Fale paniki wygładzały się, zupełnie jak po burzy, lecz spokój tak naprawdę odnajdywał dopiero w jej ramionach.

Migdałowy spokój…

Nie musiał tego mówić Chancerelowi – francuski Mistrz Umysłu dojrzał to w nim natychmiast.

„- Severusie, jej też na tobie zależy. Też nie chce, żeby tobie coś się stało” powiedział mu pod koniec ich długiej, zwykłej rozmowy.

„- To nie ja się liczę, tylko ona.”

„- Nie na tym polega miłość, mój drogi”.

„- Nie ty będziesz mi to tłumaczył”. – warknął wtedy.

„- Chcesz mi powiedzieć, że nie wiem, czym jest miłość?”

Chancerel – Severus doskonale to pamiętał – był wtedy bardzo rozbawiony. Aż do chwili, gdy usłyszał jego odpowiedź.

„- Im trudniej coś przychodzi, tym bardziej to doceniasz.”

I doceniał. Każdy wieczór, gdy mogli usiąść przy kominku z książkami, każdy poranek, gdy budził się, łaskotany jej niesfornymi włosami. Ich pasjonujące dyskusje na każdy temat, od planowania obiadu po zaawansowane teorie numerologiczne. Błahe kłótnie na temat koloru pościeli i długie, powolne przekonywanie siebie nawzajem co do tego, gdzie i jak spędzą święta. Każde kolejne ustępstwo, jej i swoje. Codzienne odkrywanie czegoś nowego, co ich łączyło i dzieliło. Wspólne szukanie rozwiązań…

W tym momencie z korytarza dobiegł odgłos otwieranych drzwi od sypialni, chwilę potem stuknięcie drzwi do łazienki, a sekundę później do salonu wpadł mały czarny kot z wyprostowanym jak kij od miotły ogonem i zaczął się o niego ocierać.

Słysząc szum wody pod prysznicem kącik ust Severusa zadrgał w lekkim uśmiechu. Cóż, TEN aspekt waszego związku również doceniasz. A właściwie… smakujesz.

A swoją drogą, skoro Chancerel powiedział mu, że najlepszym sposobem na pozbycie się lęku Hermiony związanego z pożegnaniami było skojarzenie ich z czymś przyjemnym… Możesz o to zadbać.

Od czterech dni skazany był na comiesięczne katusze i jego cierpliwość pod tym względem była bardzo ograniczona. Równie dobrze mógł uznać, że właśnie się skończyła. W końcu… Hermiona miała dziś o jedenastej aportować się do Paryża, a to przecież można było uznać za pożegnanie… czyż nie?

 

Hermiona odkręciła wodę pod prysznicem i czekając, aż się porządnie nagrzeje, umyła zęby i spięła włosy na czubku głowy. Potem zrzuciła krótką, jedwabną koszulkę i bieliznę i wskoczyła pod strugi gorącej wody.

Jedyną wadą nowego domu, jaką dotychczas znalazła, był brak wanny. W domu jej rodziców była, ale oczywiście kiedy z rzadka już z niej korzystała, nie udawało się jej poleżeć w niej dłużej niż pięć minut. Z wyjątkiem chwil, kiedy dołączał do ciebie Severus.

Hermiona uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie tamtych „chwil” i wtedy w łazience zgasło światło.

– Szlag – mruknęła.

Lecz po łagodnym półmroku natychmiast zorientowała się, że jakieś inne światło musi się świecić.

???  W tym momencie poczuła muśnięcie chłodnego powietrza i sekundę później ciepłe palce przesunęły się po jej ramionach.

– Severus?

 

Severus stanął za nią i pocałował ją w szyję, tuż koło ucha.

– Dzień dobry.

– Severus, spóźnię się – mruknęła Hermiona.

– Właśnie dlatego uważam – odmruknął, przesuwając ustami po brzegu jej ucha – że moja pomoc jest nad wyraz… pożądana.

Delikatne muśnięcia przyprawiły Hermionę o dreszcze.

– Ale… – westchnęła.

– Powiedz mi, że nie chcesz…

Gdy ugryzł ją bardzo delikatnie, jej ostatni protest zgasł w przeciągłym jęku. Objął ją, przechylił ku sobie, dając jej skosztować tego, co zebrało się w nim od kilku dni i bardziej wyczuł, niż usłyszał, jak wymruczała jego imię.

Merlinie, nie marzył o niczym innym niż o tym, by już je krzyczała, ale nie, nie tak szybko. Najpierw chciał słyszeć jej błagania. Słyszeć i czuć.

Sięgnął po małe kostki mydła powyżej prysznica, wziął dwie i bardzo wolno zaczął namydlać jej ramiona.

– Są pewne miejsca na twoim ciele, których ty nie dojrzysz… ani nie sięgniesz… natomiast ja zrobię to z Wielką przyjemnością – jego dłonie zsunęły się w dół ramion i tylko gęsta piana musnęła brzegi jej piersi. – Wierzysz mi?

– O Boże – Hermiona osunęła się na niego, chcąc więcej i usłyszała cichutki, zduszony śmiech.

– Aż tak?

I Severus odsunął się od niej, lecz tylko po to, by zacząć głaskać jej kark. Równocześnie pocałował jej szyję i zaczął sunąć leniwie w dół. Rozkoszował się drobnymi łopatkami, gładkimi plecami, łagodną wklęsłością, która przechodziła w krągłe wypukłości… Chłonął oszałamiający zapach mokrej, nagiej skóry… I odkrywał na nowo palcami, ustami i językiem każdy cal jej ciała. Wielbił ją wszystkimi zmysłami.

Kostki mydła poszły w zapomnienie na długo przed tym zanim za nią klęknął.

Zatoczył dłońmi kilka leniwych kółek, sięgnął jej ud… i nagle bez żadnego ostrzeżenia złapał jej kostki.

– Sev…!

Hermiona zachwiała się i oparła policzkiem o gładkie kafelki, próbując zapanować nad sobą i znieść palący i pulsujący w niej zawód. Nie tego się spodziewała, nie tego łaknęło jej…

Długie, wąskie palce podjęły wędrówkę po wnętrzu łydek i Hermiona znów wstrzymała oddech. Merlinie, wyżej… jeszcze wyżej… Instynktownie otworzyła się dla niego, złapała oddech i zamarła… Jeszcze troszkę… jeszcze… och…

– Och…

Ledwie przebrzmiało zdławione westchnienie, Severus odsunął ręce, przyciągnął do siebie Hermionę i wstał gwałtownie.

– Severus!! – zawołała, czując zupełnie inny dotyk.

Naga skóra spotkała nagą skórę i oboje jęknęli głośno. Hermiona wygięła plecy w łuk i zaczęła poruszać się, z każdym ruchem coraz bardziej czując frustrującą pustkę, którą tak chciała, by wypełnił…

– Proszę…

W odpowiedzi Severus odszukał dwie idealne krągłości, cudownie pasujące do jego dłoni i łaskoczące małymi twardościami. Sięgnął do nich i Hermiona załkała.

To było za dużo i za mało jednocześnie! To była tortura, gdy każdym ruchem obiecywał i gdy zastygała w oczekiwaniu, odmawiał i znów obiecywał… i znów odmawiał…

Był tak blisko i tak daleko zarazem – nie mogła go objąć, dotknąć, pocałować, jedyne, co mogła, to zaprzeć się o ścianę, wspiąć na czubki palców i kołysać się coraz bardziej niecierpliwie, coraz zachłanniej, szukając wyzwolenia.

– Błagam.

– Cierpliwości.

– Sev… Boże… Proszę…

Jej wygięta do tyłu głowa, zaciśnięte oczy, otwarte usta… Jej błagania… Severus smakował każdy najdrobniejszy szczegół.

– Jesteś… małą… kusi… cielką…

– Severus… Nie sama… Z tobą… chcę… z tobą…

W jednej chwili kontrola Severusa pękła. Przykucnął odrobinę, odnalazł ją i przytrzymał jej biodra.

– Już!

Oboje krzyknęli, gdy stali się jednym. I jeszcze raz. I znów i znów i znów…

Ich świat ograniczył się do niewielkiej przestrzeni, której granicami był ich dotyk, budująca się wzajemna rozkosz i coraz bliższe spełnienie.

Hermionie brakowało tchu, brakowało sił, ale nie mogła się poddać. Nie teraz, gdy to, czego tak szukała, było tak blisko.

O Boże, bliżej… Mocniej…! Jeszcze…!

Zachwiała się nad przepaścią.

Gdzieś tu, o wyciągnięcie ręki…

Sięgnęła przed siebie.

Jeszcze…! O tak…!

Zacisnęła palce.

Boże, tak!

Tuż – tuż!

Och tak!

O tak!

O…!

Rozkosz targnęła nią tak gwałtownie, że aż rzuciła nią o ścianę i Hermiona załkała głośno, ugięły się pod nią rozdygotane nogi i spadłaby w przepaść, gdyby nie podtrzymały jej silne, męskie ramiona.

O Boże…

Severus pochwycił ją, przygarnął mocno i aż jęknął nieprzytomnie, czując sztorm, który przetaczał się przez jej ciało i wołał go ku sobie.

Z każdą kolejną falą wołanie słabło, aż ustało i Hermiona poruszyła się i westchnęła.

– Severus…

Wyraźnie nie była w stanie ustać na nogach, ale on nie mógł czekać ani chwili dłużej. Nie potrafił! Cofnął się, obrócił ją ku sobie, uniósł i pchnąwszy na ścianę, zatracił się w niej aż do końca.

Chłód kafelków na rozpalonych od dotyku jego ciała plecach był tak szokujący, że Hermiona krzyknęła, zaskoczona, ale Severus już nad sobą nie panował. Nad niczym nie panował.

W jednej chwili oszalał. Gorąc spływającej między nimi wody, gorąc jej, zamkniętej dookoła niego, jej wilgoci, jej ust, jej języka… To wszystko pochłonęło go i już nie było odwrotu.

Była jego Hermioną. Tą Hermioną z jego pierwszych marzeń. Oszałamiającą mieszanką westchnień i zdławionych krzyków, ich złączonych języków, smaków, ruchomą plątaniną rąk i nóg, kosmykami mokrych włosów klejących się do ściśniętych pod tamtym prysznicem ciał…

Była cała jego. Wreszcie jego. Mógł ją mieć. Była niebem. Domem.

Hermiona mogła tylko chwycić się kurczowo jego ramion i objąć nogami jego biodra, by nie upaść.

Już po chwili jego ruchy stały się chaotyczne, jego palce wbiły się konwulsyjnie w jej miękkie ciało, odrzucił do tyłu głowę i krzyknął gardłowo.

Ten sam sztorm dosięgnął i jego i pochłonął go całkowicie.

Gdy po dłuższej chwili oderwali się od siebie, Hermiona osunęła się na podłogę prysznica, bo nie była w stanie utrzymać się na nogach. Merlinie, nie potrafiła nawet podnieść rąk, żeby umyć sobie włosy.

 

 

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył Severus wchodząc do salonu, był czarny kot śpiący na kanapie. Zwęził oczy i posłał mu ostrzegawcze spojrzenie, na co zwierzak podniósł się powoli… przeciągnął się z godnością i położył z powrotem.

Merlinie, daj mi cierpliwość…

Hermiona złapała się za twarz, żeby nie parsknąć śmiechem. Tak wyglądała wojna o to, że kotu nie wolno wchodzić na meble.

– Będziesz musiała zająć się wychowaniem twojego kota – rzucił oschle pan domu.

– Mojego? Myślałam, że jest nasz.

– To był prezent dla ciebie, a nie dla nas. O czym dobitnie świadczyło niedorzeczne imię, które chciałaś mu nadać.

– Nie wiem, co złego widzisz w imieniu „Prezencik” – odparła, siląc się na powagę.

Tak naprawdę imię wymyśliły razem z Ginny tylko po to, żeby sprowokować Severusa. Ten odmówił wtedy rozmowy na cały długi dzień i dopiero wieczorem, gdy Hermiona oznajmiła mu, że wybrała imię „Bast”*, zwrócił jej uwagę, że to imię bogini, a nie boga miłości. „Nikt nie będzie mu zaglądał pod ogon” – stwierdziła Hermiona, na co jej ukochany uniósł wysoko brew i spojrzał wymownie na kota. „Wierz mi. To nie będzie potrzebne”.

– Odnoszę wrażenie, że sobie ze mnie kpisz – powiedział teraz na pozór poważnym tonem, objął ją w pasie i posadził na krzesło, po czym pochylił się i wyszeptał jej prosto do ucha. – Będziesz musiała popracować nad formą.

Hermiona na pół oparła się, na pół położyła na stole, wsparła głowę na rękach i z błogim uśmiechem przyglądała się, jak Severus robił jej śniadanie.

Wstawił wodę na herbatę, otworzył lodówkę i zaklęciem przesłał na stół dżem i sok pomarańczowy. Potem podał chleb i przywołał pudełko z herbatą.

Niektórzy pewnie by się przyczepili do tego, że słoik i butelka były zakręcone, a chleb owinięty w grubą ścierkę, żeby nie sczerstwiał, ale dla niej to nie miało znaczenia. Ona dostrzegała przepaść między mężczyzną, którego pamiętała sprzed niemal roku i którego widziała dziś i w takich chwilach zawsze wzruszenie ściskało jej gardło.

No może akurat nie tym razem…

– O której przychodzi Harry? – zapytała, sięgając leniwie do szafki z kubkami. – Ty też chcesz?

– Nie, już jadłem – Severus przystawił sobie drugie krzesło bliżej niej i usiadł na nim bokiem. – W południe.

– I co będziecie robić?

– Pan Potter-Spotter** potrzebuje do swojej pracy kilku zaklęć – widząc, jak Hermiona stara się unieść tylko jedną brew, Severus uśmiechnął się pod nosem. – A ponieważ do dziś nie opanował sztuki czytania ze zrozumieniem, uznałem za stosowne mu pomóc. Biorąc pod uwagę jego uporczywe wysiłki, by ocalić ten świat, leży to w naszym dobrze pojętym interesie.

– Mam tylko nadzieję, że to nie są zaklęcia obronne. Jeśli tak, to nie trenujcie na kocie.

– Dziesięć punktów dla Gryffindoru za genialne pomysły.

Hermiona zachichotała cicho.

– Profesor McGonagall potwierdziła ci, że to naprawdę nie działa? Bo jeśli działa, Gryffindor ma zapewniony Puchar na najbliższe dziesięć lat.

– O której zjawią się dziś twoi rodzice? – Severus postanowił zmienić temat.

Hermiona odruchowo spojrzała na zegar, choć z przeliczaniem czasu nie miała już żadnych problemów.

– Koło siódmej, ósmej… – Siódma wieczorem w Londynie oznaczała piątą rano następnego dnia w Brisbane. – Zależy, o której uda im się wstać. Posiedzisz z nami trochę? – dodała, poważniejąc.

– Zależy, co rozumiesz przez „trochę” – gdy Hermiona odgarnęła mu mokry kosmyk włosów z policzka, sięgnął po jej rękę i ucałował czubki palców. – Co powiesz na cały wieczór? A w sobotę i niedzielę będę warzył w Spinner’s End.

– Cudownie. Dziękuję.

Hermiona naprawdę tak uważała. Severusowi nie przyszło łatwo spędzać czas z jej rodzicami, ale nigdy, przenigdy ani ona, ani oni nie próbowali go nakłonić do zostawania dłużej. Już na wstępie uzgodnili, że może wyjść wtedy, kiedy ma ochotę. Pierwsze spotkania nie trwały długo, lecz dość szybko między Severusem i jej ojcem zadzierzgnęła się nić porozumienia i najwyraźniej nie tylko z powodu whisky. Helen zaś, czy raczej Monika (bo jej rodzice postanowili porzucić definitywnie „stare, angielskie życie” i zostać na zawsze Wendellem i Moniką), pomna na wyjaśnienia Hermiony, że Severus bardzo łatwo mylił troskę z litością, starała się nie roztkliwiać nad nim, jednak nie szczędziła mu życzliwości i ciepła, a on tego nie odrzucał. Być może odnalazł w tym to, czego brakowało mu w dzieciństwie.

– W takim razie zajrzę do ciebie w niedzielę – pocałowała go lekko – i prosto stamtąd pójdę na zajęcia.

– Dobrze – również ją pocałował. – A teraz jedz. Nie tak dawno temu krzyczałaś, że się spóźnisz.


 

* Bastet, znana też pod nazwą Bast, Boubastis, Pasht, Ubasti, Ba en Aset – w mitologii egipskiej bogini miłości, radości, muzyki, tańca, domowego ogniska, płodności, a także kotów. Wierzono, że Bastet chroni mężczyzn przed chorobami i demonami. Przedstawiana jako kot lub kobieta z głową kota, często ze skarabeuszem na głowie, który był symbolem wschodzącego słońca, gdyż w imieniu Ra walczyła z Apopisem – ucieleśnieniem chaosu, przedstawianego jako wielkiego węża)  (nieźle się składa, czyż nie? 😉

 

** Spotter – po angielsku Wywiadowca

 

 

Rozdziały<< Cień Ćmy Rozdział 2Cień Ćmy Rozdział 4 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Ten post ma 10 komentarzy

  1. To na pewno nie jest lektura? Nawiązanie do mitologii, spójność, wredny, acz dobry charakter? Czytanie tego trwa dłużej niż „Lalka” Prusa, a jestem przekonana, że analiza byłaby bardziej rozległa 😉

    1. Gdyby to była lektura – pewnie zostałaby spalona na stosie ! 😉

      Lubię w fickach takie drobiazgi. Może ktoś to zapamięta? Może czegoś się dowie? W każdym razie ja przy szukaniu dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy.

  2. Gdy czytam twoje opowiadania z tymi darami, godzinami dla różnych stref czasowych i nazwami miejsc i tymi szczegółowymi obrazkami, to zawsze się czuję jak przy książkach Dana Browna ❤️Wróć do czytania

    1. Kocham Browna!
      Co prawda wychowałam się na MacLeanie, Ludlumie, Clancym czy Forsyhcie (co zresztą widać już od początku, choćby w Dwóch Słowach po szczegółowych opisach i nawiązaniach do armii, medycyny…), ale potem odkryłam Browna i czczę go do tej pory 😉
      I to po nim chyba mam tę wielowątkowość i manię, żeby w końcu wszystko zbiegło się w czasie 😉

      Więc nawet nie wiesz, jak bardzo, bardzo mnie uszczęśliwiłaś tym porównaniem! Co prawda daleko mi do niego, ale…
      Merlinie, słów mi brak!

      Dziękuję bardzo!!!!!!!

      1. To czas na jeszcze jeden komplement 😅 byłam tak bardzo zafascynowana twoim „Dwa Słowa” – tą wielowątkowością, dopięciem wszystkiego na ostatni guzik i zgłębianiem charakteru nawet pobocznych postaci – że aż mam wrażenie, że wpłynęło to na mój własny styl pisania. A przynajmniej mam nadzieję, że tak się stało i choć trochę się tym stylem upodabniam 😉 (szaloną wielowątkowość już mam, teraz pracuję nad kreacją bohaterów xD)

  3. Mam takie ciche pragnienie, żeby w jakimś zwrocie akcji Snape’wi też to podali, a on sobie w jakiś sposób poradzi z tym strachem (chociaż na chwilę). Zobaczymy czy będę mieć szczęście i taka scena tu jest 😅Wróć do czytania

    1. A w tamtym czasie wydawało się, że to nie jest błąd. Nie ma niebezpieczeństwa.
      Jak czasem jeden drobiazg może zmienić wszystko… prawda?

Dodaj komentarz