Cień Ćmy Rozdział 15

– Ciężko powiedzieć – odparł Sardin, patrząc na wciąż leżące w łóżku ciało. – Będziemy musieli ją dokładnie zbadać.

Zabrzmiało to, jakby jeszcze żyła, jakby była jeszcze nadzieja i ciotka wybuchnęła płaczem. Sardin przybrał pełen współczucia wyraz twarzy i ścisnął jej ramię.

– Proszę przejść do salonu i na mnie poczekać. Nie chciałbym sprawić pani więcej bólu, a muszę jeszcze rzucić kilka dodatkowych zaklęć, których efekty mogą być… trudne do oglądania.

Upewniwszy się, że kobieta rzeczywiście odeszła do salonu, Sardin prędko otworzył ozdobny słój stojący na półce pod oknem, w którym na samym wierzchu dostrzegł jeden czarny cukierek. Wyciągnął go i tknięty przeczuciem rzucił „Accio czarne cukierki Chocorêve”! Zaszeleściło i ze środka kolorowej kupki wystrzeliły ku niemu jeszcze dwa inne.

Zakręcił słój, na wszelki wypadek odszedł na środek pokoju i chowając je do kieszeni rozejrzał się dookoła.

Cały pokój wręcz promieniał niewinnością. W oknach wisiały białe zasłony z błękitnymi dodatkami, na białym muślinowym baldachimie wciąż trzepotały motyle w pastelowych kolorach, jasne meble były zastawione ruchomymi fotografiami Jennie, popularnej wśród młodzieży piosenkarki oraz jakiegoś młodego profesora z Beauxbâtons. Pewnie się w nim podkochiwała, skoro nawet podczas ferii szkolnych nie chciała rozstać się z jego zdjęciem.

Na półce przy łóżku dostrzegł kilka książek, najwyraźniej idiotycznych romansów, bo na okładkach Angelique dorysowała pełno serduszek. Ostatnia książka wepchnięta została głębiej, tak że tylko puste zagłębienie wskazywało, że coś tam stoi. Sardin sięgnął po nią i uśmiechnął się drwiąco na widok okładki, na której olśniewająco przystojny mężczyzna pochylił się właśnie ku odsłoniętej szyi równie pięknej kobiety, ta wsunęła mu palce w kruczoczarne włosy, a po jej bladej szyi spłynęła cienka szkarłatna strużka. Sekretna wielbicielka Draculi?

Może to faktycznie to?

Ponieważ wchodząc do jej sypialni natychmiast dostrzegł czarny papierek na szafce nocnej, a w leżącej w łóżku dziewczynie na pewno nie było ani kropli krwi, jako przyczynę śmierci założył właśnie wyssanie krwi przez wampira. Podczas oględzin ciała nie znalazł śladów ugryzienia, choć po prawdzie nie obejrzał jej naprawdę dokładnie, a nie znał zaklęć diagnostycznych, które mogłyby je ujawnić, więc nie był pewien, czy można potwierdzić zgon z powodu wirusowego zakażenia magii, czy go odrzucić, jak to zrobili w przypadku kobiety pokąsanej przez węża w Bordeaux.

W każdym razie dziś nie musiał pytać o fobie ofiar. Stary czarodziej okazał się Benjaminem Frozenbergiem, słynnym badaczem Yeti, który przeżył kilka traumatycznych przygód w Tybecie, w tym raz mało nie umarł z zimna, zaś w przypadku Angelique zarówno ukrywana książka jak i kilka czarnych cukierków przywodziły na myśl pierwsze niepewne sięgnięcia po zakazany owoc, budzące zapewne w dorastającej dziewczynie tyle samo płomiennych emocji, co jeszcze dziecinnego przerażenia, zastygłego na jej twarzy.

Czas wracać.

Na wszelki wypadek Sardin zmniejszył książkę i wepchnął ją do kieszeni – wolał uniknąć jakichkolwiek podejrzeń, że mogło chodzić o wampiry. Dopiero wtedy pożegnał się z czekającą na niego w salonie ciotką Angelique, zapewnił, że przyśle kogoś po ciało i deportował się do siebie, by wypić wielosokowy z własnym włosem.

Zrzucić winę na kogoś innego. I się go pozbyć. Od chwili wyjścia wczoraj z pracowni Rayleigh nie mógł przestać o tym myśleć. I z każdym krokiem widział to coraz wyraźniej.

Coraz… Realniej.

To De Laine był pomysłodawcą kontynuacji projektu Cień Motyla, to on kazał wydzielić dla nich osobną strefę, dostał strażników i naciskał na Marchanda, by Amnezjatorzy usuwali im przez jakiś czas wspomnienia.

To De Laine oszukał Moore’a, wyciągnął Rayleigh z Azkabanu i pokazał ICW oraz Wizengamotowi jej wspomnienia z Pocałunku Dementora złożonego na kobiecie przemienionej w Rayleigh.

To De Laine na ogół do niej chodził – innymi słowy był odpowiedzialny za kontakty z nią.

A jeśli chodzi o ostatnie wydarzenia… To De Laine namówił Ministra Lamberta na odebranie śledztwa Aurorom i przyznanie go Korpusowi Specjalnemu. Dokładnie w momencie, gdy jego Aurorzy wpadli na ślad… cukierków, oranżady i naleśników i on o tym poinformował.

Nikt nigdy nie widział Jean-Pierre’a i De Laine’a razem, za to nieistniejący, bo z pewnością to się okaże – pracownik Korpusu widywany był z nim, Sardinem. Wyraźny dowód na to, że to nie on się pod niego podszywał. Kiedy to on prowadził śledztwo w St. Malo, De Laine go krył, więc nie miał alibi. A dziś… cóż, z pewnością nie będzie mógł wytłumaczyć się z tych dwóch godzin.

Dlatego też postanowił nie tknąć ani Dory, ani Anne i zełgał De Laine’owi, jakoby młodej Polki nie było w domu, choć tak naprawdę nawet do niej nie zajrzał. Gdyby to on był winny, powinien pozbyć się ich obu, ale przecież był tylko nic nie znaczącym pionkiem, który spełniał rozkazy swojego zwierzchnika, nieświadom sytuacji!

Cała sytuacja mogła się bardzo skomplikować, kiedy zacznie się śledztwo – bo na pewno się zacznie, i na to należało znaleźć rozwiązanie.

Nie był pewien, czy Jastence posunie się aż tak daleko, by kazać staremu Chancerelowi przejrzeć jego wspomnienia, ale miał nadzieję tego uniknąć proponując samemu zeznawać po wypiciu Veritaserum. Zaś podczas procesu będzie przecież sygnował zeznania pierścieniem, więc Jastence nie będzie chyba wnosiła o powołanie Mistrza Umysłu jako Augura?*

Veritaserum go nie martwiło – jakiś czas temu na podobną okoliczność jego szef kazał przygotować dla nich dwóch kapsułki z Reverserum, które mogli ukryć w ustach i przegryźć po wypiciu Veritaserum. Eliksir na pewno już się przeterminował, więc musiał go po prostu wymienić.

Martwił go pierścień. Słyszał już o kilku osobach, które skłamały podczas rozprawy i straciły swoją magię.

Może można podłożyć przed rozprawą fałszywy?

Albo… Sygnuje się po rozprawie… PO. Może z tym da się coś zrobić…?

Spokojnie, na to masz jeszcze czas. Teraz zajmij się De Laine’em i Rayleigh.

Nie miał innego wyjścia. Nie w sytuacji, gdy jego szef stał się całkowicie nieodpowiedzialny i stracił głowę dla tej szkockiej wiedźmy, która z pewnością już wymyśliła, jak wyeliminować jego.

Sytuacja była krytyczna, a ten zamiast próbować wszystko naprawić chodził się z nią obściskiwać! Wierzył jej, choć było widać, że warzyła nieskuteczne eliksiry i najwyraźniej skomponowała je tak, by Aktywator zawierał Bazę – bo tylko to mogło wytłumaczyć, czemu cukierki działały.

Czuł, wyraźnie czuł, że De Laine ulegnie tej żmii i zepchnie całą winę na niego!

Ale on zamierzał być pierwszy. Nie wiedział tylko, jak się ICH pozbyć.

Gdy wrócił do własnej postaci, sięgnął do kieszeni po cukierki i już zamierzał rzucić na nie Evanesco, kiedy do głowy przyszedł mu pewien pomysł i na jego niedogolonej twarzy wypełzł złośliwy uśmiech.

Skoro zostały sprzedane na Targach Walentynkowych, były przecież dla zakochanych, czyż nie?


* pierścień – służy do sygnowania zeznań własną magią, Augur – ekspert

za Dwoma Słowami – Rozprawom przewodzi Mistrz Sprawiedliwości. Jastence składa się z Wielkiego Sędziego, który w sprawach o morderstwa nazywa się Inkwizytorem, Instygatora czyli oskarżyciela i Referendarzy Zwykłych i Niezwykłych, to znaczy sędziów, którzy wspierają Wielkiego Sędziego. Oskarżonego broni Trybun. Skłądający zeznania nazywani są Alegatami. Są Alegaci Patrzący, którzy tylko widzieli jakieś zdarzenie i Alegaci Zaangażowani, czyli tacy, którzy brali w nim udział. Jastence może powoływać eksperta, zwanego Augurem. Nad całością rozprawy czuwa Nestor, którego zadaniem jest nadzorowanie, czy spełnione są wszystkie warunki, czy decyzje są podejmowane w odpowiednich momentach i ogólnie, czy cała procedura jest zachowana. Każdy uczestnik procesu dostaje pierścień, którym sygnuje wszystko, co mówi – czyli poświadcza swoją magią.

 

 

Bastylia, Skrzydło Zachodnie

Departament Magichitekturalny, Rejestr Re-Konstrukcji i Re-dyspozycji

Przed 11-tą

 

 

Wracając od Alex, tuż przed przejściem prowadzącym do jego gabinetu De Laine zdecydował się porozmawiać z Magichitektem, który stworzył Strefę Projektu. Jakiś cieniutki, nieśmiały głosik podpowiadał mu co prawda, że jest już późno, że już od dawna powinien być u siebie, ale ledwie pomyślał o powodach, głosik zginął w przeciągłym, głębokim westchnieniu, które mu się wyrwało. Jęku nawet.

Gdy skończył przygotowywać składniki z Alex… Merlinie, dotyk jej dłoni, gdy pokazywała ci, jak trzymać nóż… W każdym razie, gdy skończył ciąć zielsko i się przebrał, wrócił, żeby się z nią pożegnać i… O Kirke, o słodka Nimue…!!!

Coś uderzyło go w ramię. De Laine otworzył oczy, zatoczył się w lewo… i aż parsknął śmiechem, bo po prostu wpadł na ścianę!

Och, gdyby Alex go nie przyhamowała, wziąłby ją nawet i w pracowni! Strażnik, który mógł ich zobaczyć… eliksir prewencyjny, Aktywator… nieważne! Zgarnąłby wszystko ze stołu na ziemię, nawet na chwilę, na ten jeden raz…! Ale nie, za każdym razem przytrzymywała jego ręce, odchylała twarz, śmiała się… i odesłała go w stanie graniczącym z szaleństwem. W powietrzu brakło tlenu, wszystko pulsowało i falowało mu przed oczami, mijani ludzie byli dziwnie mali i cisi i odlegli, sufit mieszał się z podłogą, szedł dokądś i niczego nie poznawał.

Merlinie, a przecież widział, że też chciała! Trzęsła się tak samo jak on, tak samo ciężko oddychała, tak samo była sfrustrowana…!

Do jego spowitego mgłą pożądania umysłu przedarł się jakiś odgłos i De Laine zorientował się, że stoi cały czas pod murem.

Ups…

Musiał zająć się przeniesieniem jej do siebie. Musieli się pobrać, czy też biorąc pod uwagę sytuację, złożyć przysięgę przed Merlinem w obecności jakiegoś świadka. Gdy wydyszała mu to prosto w ucho, chciał zrobić to już tam, na miejscu, wtedy, natychmiast, byle prędzej!!!

Oczywiście samą Alex zamierzał wyprowadzić którejś nocy, ale przecież zostawał cały sprzęt do warzenia. Nie mógł krążyć godzinami po Bastylii z kociołkami, księgami, składnikami… To było zbyt ryzykowne. Och, zrobiłby to, gdyby musiał, ale może był jakiś łatwiejszy sposób?

Gdy wszedł do olbrzymiego biura magichitektów, przedzielonego rzędem ścianek zapewniających dyskrecję, buchnął na niego gwar i De Laine potrzebował chwili, by pojąć, że to odgłosy zwykłych rozmów. Jak wszędzie. Jak zawsze.

Biuro Jean-Paula było puste, jedna z asystentek powiedziała mu, że jest na urlopie i wróci w poniedziałek, ale on nie zamierzał tak długo czekać. W poniedziałek Alex miała być już Madame De Laine i mieli być już po długiej nocy poślubnej!

Odpowiadając na liczne pozdrowienia De Laine przeszedł przez długie biuro i skierował się do pomieszczenia, w którym znajdował się Rejestr Re-Konstrukcji i Re-Dyspozycji. Przyłożył na chwilę różdżkę do drzwi, zaklęcie zamykające przejście rozpoznało jego uprawnienia i ciężki rygiel po drugiej stronie odsunął się z głośnym stuknięciem.

Natychmiast zapłonęły gazowe lampy pod ścianami, wyłaniając z mroku długi korytarz i rzędy półek po każdej stronie, oddzielonych barierką.

Po lewej stronie znajdowało się Archiwum, po prawej zaś były akta bieżących spraw, które rozrastały się w szalonym tempie. Dokładne plany wszystkich miejscowości, rejestry przenosin budowli czy całych dzielnic mugolskich do wymiaru czarodziejskiego, wszystkie wnioski mieszkańców o przesunięcie coraz to dziwaczniejszych budynków czy rzeźb czy cholera wie czego, pozytywne i negatywne decyzje Jastence i odwołania…

De Laine’a interesowała część dotycząca Bastylii. Zanurzył się w istny labirynt przejść i półek, odnalazł Skrzydło Północne, Piętro Pierwsze, kolejnym dotykiem różdżki otworzył przeszklone drzwiczki i odszukał akta dotyczące Sekcji Projektu „Cień Motyla”.

Doskonale pamiętał, że z pałacu, którym się posłużyli, wyłączyli jakiś pokój z powodu częściowo zawalonej zewnętrznej ściany. Może można byłoby go jakoś dołączyć, przenieść tam cały sprzęt i na nowo odłączyć. A wtedy z Alex mogliby wszystko powoli poprzenosić do niego do domu…

Jednak przeglądanie akt nic mu nie powiedziało – nie znał się na tym. Nic dziwnego, na jego stanowisku miał zarządzać dziesiątkami pracowników, którzy specjalizowali się w dziesiątkach dziedzin, a nie poznawać każdą z nich i być w stanie sam wszystkim się zająć!

Merde!

Sfrustrowany wepchnął z powrotem akta na półkę, nie siląc się na delikatność zatrzasnął drzwiczki i ruszył w stronę korytarza.

 

– Muszę pójść na chwilę się pojąkać – Francis mrugnął okiem do jednej z asystentek w biurze magichitektów, używając popularnego określenia na wizytę w Rejestrze Re-konstrukcji i Re-dystrybucji.

Młoda dziewczyna zachichotała w odpowiedzi.

Światło paliło się w środku – wyraźny znak, że ktoś już tam był. Udając, że poprawia sweter na wystającym brzuchu Francis kątem oka rozejrzał się na boki i ruszył w stronę barierki po prawej stronie.

Na wszelki wypadek ominął przejście prowadzące do sekcji „Bastylia”, dał dwa kroki przed siebie i nagle spomiędzy półek nieopodal wynurzył się Bertrand De Laine.

Co za zbieg okoliczności…!

– Bonjour, Marchand – odezwał się wyraźnie zaskoczony De Laine.

– Bonjour Bertrand!

– Co tu robisz?

– Och, nie pamiętam – zaśmiał się Francis i dodał. – Mała wycieczka, żeby rozprostować nogi i odetchnąć świeżym, nieskażonym powietrzem.

– Przywilej wieku i stanowiska – skomentował to De Laine, z pietyzmem poprawiając dookoła szyi jedwabny szalik.

Francis uśmiechnął się mimo obelgi.

– Synu, jestem pewny, że jak byłeś w szkole, musiałeś obwieszać się martwymi myszami, żeby sowy przynosiły ci listy od mamy.

De Laine poczerwieniał i poruszył szczęką, co jeszcze bardziej podkreśliło jego kwadratową twarz.

– Żegnam!

To powiedziawszy przeszedł prędko na drugą stronę barierki i niemal wybiegł z pomieszczenia.

To cię nauczy trzymać pysk zamknięty.

Na wszelki wypadek Francis przez kilkanaście minut przeglądał byle jakie plany miast Regionu Północnego i dopiero potem przeszedł do sekcji „Bastylia”. Zerknął jeszcze raz na drzwi, wciągnął brzuch i przyglądając się tabliczkom na brzegach regałów ruszył szukać tej, która go interesowała.

„Skrzydło Północne” było w trzecim rzędzie – nigdy tego nie pojmował. Ominął „Parter” i zatrzymał się na wprost tabliczki z napisem „Piętro Pierwsze”.

Spojrzał na swoją różdżkę, zawahał się na sekundę, a potem przyłożył ją do drzwiczek, które zamykały szafkę.

Tylko wąska grupa osób miała uprawnienia do otwarcia tej szafki. Rzucone na drzwi zaklęcie rozpoznawało czarodziejów po ich magii i w zależności od ich uprawnień albo zdejmowało blokadę, albo godziło w nich jakimś paskudnym urokiem. Ostatni, o którym słyszał, to było omotanie tak gęstą pajęczą siecią, że nie przebijały się przez nią nawet krzyki ofiary.

Ale to nie uroki go martwiły – miał odpowiednio wysoki stopień autoryzacji i szafka musiała się otworzyć.

Co go dręczyło to świadomość, że w chwili, gdy otworzy akta Sekcji Projektu „Cień Motyla”, zostanie to odnotowane.

Wciągając zupełnie irracjonalnie powietrze sięgnął po akta i otworzył je na samym końcu.

Na dole strony właśnie pojawiał się coraz wyraźniejszy napis: Francis Marchand, 12.04.2004, 10h58

Odruchowo spojrzał na nazwisko osoby, która przeglądała je przed nim i zaklął głośno.

– Putain.

Miał niewiarygodne szczęście! Gdyby przyszedł tu pół godziny wcześniej, jak zamierzał, De Laine dowiedziałby się, że interesuje się jego projektem.

A jego instynkt podpowiadał mu, że na pewno by mu się to nie spodobało…

 

 

Londyn, Dom Hermiony i Severusa

11:30 (12:30 w Paryżu)

 

Severus kolejny raz spojrzał na zegarek i uznał, że czas zbudzić Hermionę. Jeszcze przez chwilę podziwiał jej drobną twarz tak blisko swojej, że musiał odsunąć trochę głowę, żeby móc się jej całej przyjrzeć, po czym przesunął nosem po jej policzku i pocałował w czoło.

– Dzień dobry.

Hermiona otworzyła leniwie oczy, uśmiechnęła się na jego widok i przeciągnęła. Merlinie, jak ona uwielbiała takie chwile jak ta.

– Dzień dobry – ziewnęła i zanurzywszy głębiej pod kołdrę przytuliła do niego.

– Wyspałaś się?

– Troszkę. Nie miałabym nic przeciw temu, by pospać dłużej – wymruczała sennie. Owszem, uwielbiała, ale pod warunkiem, że nie musiała wstawać.

– Ja również, ale to niestety będzie musiało poczekać do wieczora. Pójdę zrobić obiad.

Hermiona uniosła głowę i zmarszczyła śmiesznie nos.

– Ty? Obiad?

– Nie mówiłaś niedawno, że jestem doskonały?

Oboje parsknęli śmiechem, Hermiona o wiele głośniej niż on.

– No może nie pod każdym względem – również zerknęła na zegarek i na widok godziny aż ją podniosło. – O Boże!

„O Boże”? Zanim Hermionie udało się wstać, Severus pociągnął ją za rękę i pocałował w sposób, który nieomalże przegonił wszelkie rozsądne myśli u nich obojga.

– Mam nadzieję, że pod tym względem nie masz żadnych zastrzeżeń? – odsunął usta, jak dla Hermiony zdecydowanie za wcześnie.

– Będziesz musiał mi to udowodnić.

Severus przesunął wzrokiem po jej bieliźnie i uznał, że albo zajmie się obiadem, albo dziś narazi się nie tylko Potterowi, ale i Wolfowi.

– Z przyjemnością – mruknął, wstając.

Gdy Hermiona ubrana i uczesana weszła do kuchni, makaron ociekał już w cedzaku w zlewie, Severus kończył właśnie smażyć dwa steki dla nich, a Bast jadł swój mrucząc głośno.

Jak inny był ten obiad od wczorajszego! Lekki. Pełen… poezji. Pełen jakiejś nieznanej melodii, którą nuciła jej dusza. W rytm tej melodii unosił się widelec, tańczyła kryształowa woda w szklance… I Hermiona nie wiedziała nawet, czy odstawiając ją dotykała spodem szklanki stołu czy stawiała ją na promieniach słońca, które promieniowały gdzieś z niej.

I nie zmieniał tego nawet fakt, że makaron był bardzo al dente, a stek… jak to stek w wykonaniu Severusa.

Niestety nie mogła zatrzymać czasu.

– Severus…? Miałeś mi wszystko opowiedzieć – powiedziała, zerkając na zegar i odsyłając nakrycia do zlewu.

Severus odczekał, aż szklanka opadnie łagodnie na talerz i sztućce i wyciągnął do niej ręce.

– Chodź do mnie – usiadł bokiem, pociągnął ją na kolana i skinął głową. – Opowiem ci wszystko, jak wrócisz z pracy. Z początku chciałem zrobić to rano, ale oboje byliśmy zmęczeni, a ja chciałbym zrobić to… odpowiednio – Hermiona uśmiechnęła się w odpowiedzi, lecz on jeszcze nie skończył. – Zaś na dziewiątą zaprosimy pana Pottera, bo na pewno będzie miał dodatkowe wiadomości.

– Może wcześniej – zaproponowała Hermiona. – Harry też pewnie jest zmęczony, a on jutro rano pracuje.

– To już jego problem. I Robardsa.

– Severus…!

– Poza tym nie sądzę, żebyśmy skończyli rozmawiać wcześniej. Zapewne będziesz miała pytania….

– Ja? I pytania?

Oboje zaśmiali się i Hermiona wstała, bo najwyższy czas był się zbierać.

– Dobrze, jak zwykle masz rację – pochyliła się i pocałowała go lekko. – Miłego dnia.

Severus przytrzymał ją delikatnie.

– Być może będę w Spinner’s End. Albo będę musiał wyjść.

– Oczywiście. Opowiesz mi o tym wieczorem.

Przed krótką chwilę patrzyli sobie w oczy i Severus skinął głową. Oboje wiedzieli, co chciał w ten sposób powiedzieć.

 

Kilka minut po tym, jak Hermiona fiuuknęła do pracy, w kominku znów buchnęły zielone płomienie.

– Skórka boomslanga! – dobiegł go znajomy głos.

A jakżeby inaczej, pomyślał Severus, nalewając sobie kawę. Ale fakt, że doczekał aż do tej pory zawdzięczasz pewnie jego żonie.

– Porta Secura – mruknął, wskazując palenisko i kilka sekund później z płomieni wyskoczył Harry Potter. Severus wyszedł zza stołu w kuchni i oparł się o niego splatając ręce na piersi.

– Czemu zawdzięczam tę… przyjemność?

Harry podszedł do niego otrzepując sobie ramiona.

– Zajrzałem, żeby powiedzieć, że za chwilę będę widział się z Billem i Fleur.

Severus milczał chwilę.

– Chciałbym… Chcielibyśmy – poprawił się, mówiąc powoli i wyraźnie – żebyś przyszedł dziś o dziewiątej. Hermiona na pewno będzie miała pytania.

Harry nerwowo poprawił okulary. Równocześnie z trudem powstrzymał pełen satysfakcji uśmiech. Po ich porannej awanturze to, co mówił Severus Snape i to JAK mówił! było równe przyznaniu mu racji, lecz gdy rozmawiał o tym z Ginny, ta poradziła mu w takim wypadku nie cieszyć się zbyt otwarcie. „Kogoś takiego jak on nie wolno popchnąć zbyt daleko, bo zamiast naprawić jeden błąd jest w stanie wszystko zniszczyć”. Dlatego też tylko kiwnął głową.

– Oczywiście. Może będę już wiedział, czy Fleur się zgadza.

Na chwilę znów zaległa cisza.

– Hermiona… jest? – spytał w końcu Harry, zerkając w stronę korytarza prowadzącego do prywatnej części domu.

– Nie. Przed chwilą wyszła do pracy – odparł Severus, chłopak otworzył usta i wyraźnie się zawahał. – Na twoim miejscu dobrze bym się zastanowił nad kolejnym pytaniem.

I bez Ginny Harry wyczuł w jego cichym, niskim głosie ostrzegawczą nutkę.

– Będę leciał – rzucił więc. – Do zobaczenia o dziewiątej!

Podchodził już do kominka, gdy Severus go zawołał.

– Panie Potter.

Obrócił się niepewnie i ujrzał, jak mężczyzna skłonił mu się lekko. Tym razem Harry nie potrafił i nie chciał opanować radosnego uśmiechu. Sięgnął po proszek Fiuu i wrzucił garść w płomienie, które natychmiast buchnęły zielenią.

– Miłego dnia! – machnął Severusowi ręką na pożegnanie i wskoczył w nie.

 

 

Dieppe, dom Dory

17:05 (16:05 w Londynie)

 

– Spodziewałem się Psa, a nie Wiewiórki – zażartował Harry, głaszcząc Koko, który kręcił się koło niego i merdał jak szalony ogonem.

– Fakt – przyznała Dora. – Ale nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Koko, do nogi! – zawołała i młody Beagle natychmiast do niej podbiegł.

Oboje mieli na myśli jej Patronusa.

Przed godziną przed Harry’m zjawiła się niewielka świetlista Wiewiórka i poruszając wdzięcznie długim roziskrzonym ogonem przemówiła zupełnie nieznanym mu głosem: „Przynieś mi szybko różowy lakier do paznokci!”

Całe szczęście, że Harry był akurat sam, bo parsknął takim śmiechem, że aż się opluł! Dora musiała wziąć do serca jego porady i nie tylko ułożyła zupełnie niezrozumiałą dla innych i jasną dla niego wiadomość, ale i zmieniła na wszelki wypadek głos!

Tak się składało, że szukał pretekstu, żeby do niej zajrzeć. Po tym, jak rano Francis wspomniał o wyrzuceniu go z pracy, a ona przecież zakładała, że nadal jest Aurorem, musiał to wyjaśnić, bo całkiem niechcący jego była koleżanka po fachu mogła narazić go na dekonspirację.

– W każdym razie gratulacje za wiadomość. Była genialna! – stwierdził.

– Jak ją wysłałam, to przyszło mi do głowy, że lepiej, żebyś był sam, jak ją dostaniesz. A zwłaszcza, żeby nie było koło ciebie twojej żony – uśmiechnęła się przepraszająco Dora, przysiadając bokiem w fotelu obok ze szklanką soku pomarańczowego. – Przepraszam, że cię nie częstuję, ale… Piłam go już wczoraj i nic mi nie jest, lecz lepiej nie ryzykować.

Harry kiwnął uspokajająco ręką.

– Jasne, rozumiem. I nie przejmuj się, byłem sam w gabinecie jak dostałem twojego Patronusa, zupełnie jak wtedy, gdy przyleciała sowa od ciebie.

Dora spojrzała na niego wzrokiem, w którym niepewność walczyła z zaciekawieniem.

– No właśnie… O co chodziło dziś Francisowi? – spytała. – Przepraszam, jeśli nie masz ochoty o tym mówić to nie mów – dodała pospiesznie. – Po prostu…

– To żaden problem – wzruszył ramionami Harry z wystudiowanym spokojem. – Już od dawna nie pracuję w Ministerstwie. Nie wiem, czy słyszałaś, co działo się w Wielkiej Brytanii w marcu… kwietniu zeszłego roku? – Dora zmarszczyła brwi, bo coś się jej kojarzyło, lecz tylko bardzo ogólnie. – Alex Rayleigh, jedna z naszych czołowych eliksirotwórców, uwarzyła truciznę, od której umierało się długo i w męczarniach. Wpierw przetestowała ją na setkach Mugoli, na dorosłych i na dzieciach. Na małych, niewinnych dzieciach, Dora! A potem zaczęła truć czarodziejów.

Wypowiedziane słowa nie odpływały, lecz wciąż huczały w jej głowie, następne nakładały na nie i już po chwili Dora słyszała przerażający, chaotyczny krzyk, którego za nic nie mogła pojąć.

– Merlinie! Po co?!

– Przekupiła jednego z Aurorów, by donosił jej o wynikach śledztwa, usuwał lub fałszował dowody – ciągnął Harry zupełnie jakby jej nie usłyszał. Jakby ciałem był tu, ale sercem i duszą Tam. Znów. – Podszyła się pod innego eliksirotwórcę, by w razie czego podejrzenia padły na niego. I zadbała o to, by tylko ona miała szansę wynaleźć antidotum, żeby zgarnąć za to worki złota i zyskać sławę!

Dora zamarła, niezdolna się poruszyć. I wyraźnie czuła, że to dopiero początek.

– Gdy z pomocą Hermiony, mojej przyjaciółki Severus Snape wpadł na jej trop, jej człowiek a mój kolega… dobry kolega, Auror-zdrajca upozorował proces przed Wizengamotem, zesłał go do Azkabanu i skazał na Pocałunek Dementora… Upraszczając, jeśli nie wiesz, co to jest – na coś gorszego niż śmierć. I zamordował sędziego Wizengamotu, by to nie wyszło na jaw – Harry odwrócił na chwilę głowę i dodał zduszonym głosem. – Kogoś mi bliskiego. A gdy mi i Hermionie udało się wyciągnąć Severusa z Azkabanu, Rayleigh otruła mnie i Ginny i próbowała otruć ich dwoje – zupełnie nieświadomie spróbował wstrzymać oddech, byle tylko nie poczuć tamtego zapachu wymiocin, krwi i… Śmierci. – Gdyby nie Severus i Hermiona, ja, Ginny i setki innych ludzi byśmy umarli, a Rayleigh dostałaby wszystko, czego chciała, lecz na szczęście tak się nie stało. Z tym, że to szczęście długo nie potrwało – ton jego głosu się zmienił i zabrzmiała w nim gorycz. Paląca gorycz i potężniejąca z każdym słowem wściekłość. – Bo wtedy mój były, pieprzony szef, który nie widział nic poza sztywnymi przepisami i chronił swoją dupę przed innym parszywym biurokratą, który mnie nie lubił, odebrał mi odznakę i wytoczył mi proces dyscyplinarny za… jak to było? – prychnął, zaciskając kurczowo palce obu rąk. – Podjęcie szeregu działań niezgodnych z literą prawa, narażania życia innych i przekraczania kompetencji dla celów osobistych! Wyobrażasz sobie?! Wyciągnąłem z Celi Skazanych niewinnego człowieka! Sam, bo nie wiedziałem wtedy, komu mogę ufać! Co w tym jest złego?! Ten człowiek potem ocalił moje życie! Moje i mojej narzeczonej! Oraz setki innych ludzi! I Ministerstwo miało czelność nazwać to czerpaniem korzyści osobistych!

Dora tak strasznie chciała go dotknąć, pocieszyć, zrobić cokolwiek! Wyciągnęła rękę, lecz w tym momencie Harry uderzył pięścią w otwartą dłoń i dziewczyna cofnęła się i złapała za usta.

Nie miała pojęcia czemu, ale kojarzyło się jej to z Laurentem. I bolało!

– W każdym razie ta banda sukinsynów wyrzuciła mnie z pracy i zrobiła ze mnie patologicznego kłamcę, aroganckiego gówniarza o przerośniętych ambicjach, rozkapryszonego historią o „Wybrańcu”. I niezrównoważonego, groźnego dla otoczenia furiata – podsumował Harry już o wiele ciszej i dopiero wtedy spojrzał na nią.

Dora poczuła pieczenie w gardle i w oczach, więc zamrugała nimi.

– Merlinie…. Przepraszam, Harry. Bardzo cię przepraszam – coś jej przeszkadzało otrzeć prawy policzek. Spojrzała na rękę i ze zdumieniem dostrzegła szklankę, którą cały czas trzymała. – Przykro mi! – odstawiła ją pospiesznie na stół, rozchlapując sok, ale to nie miało znaczenia! Musiała wytrzeć oczy!

Harry zaklęciem oczyścił rozlany sok i na chwilę zapadła cisza, w której słychać było tylko trzaskanie ognia, syk płomieni i odległe, niewyraźne buczenie radia.

W końcu przerwał ją Harry.

– Po tym wszystkim przed długi czas ludzie mnie wyśmiewali i wielu odwróciło się ode mnie. Ale na szczęście kilku znajomych mi zostało.

– Rich? – zagadnęła nieśmiało Dora.

– Rich – potaknął Harry. – Był moim partnerem, przyjaźniliśmy się i bardzo się tym przejął. Zagląda do mnie często, żeby się poradzić, czy po prostu żeby pogadać o starych czasach… I o nowych też.

– Ludzie potrafią być… okrutni – Dora pogłaskała Koko po głowie. – Właśnie dlatego tak kocham psy. Pies nie wyrządzi ci krzywdy i się od ciebie nie odwróci.

Harry uśmiechnął się, patrząc jak Koko, który najwyraźniej zrozumiał, że o nim mowa, polizał ją po policzku. Dora poczochrała go za uszami i wyprostowała.

– Dziękuję, że mi… nam pomagasz. Choć masz do tego jeszcze mniej powodów niż sądziłam.

– Może faktycznie jestem niezrównoważony. Ale nie wyobrażam sobie czekać z założonymi rękami i pozwolić umierać ludziom. Tobie i innym. I nie zamierzam trzymać się litery prawa, które wymyślił ktoś, kto nie przewidział różnych sytuacji, jeśli z tego powodu ktoś inny może zginąć.

Sam nawet nie wiedział, od którego momentu to, co mówił, nie było już historyjką wymyśloną przez niego, Gawaina i Kingsleya na takie okazje, ale prawdą. Bo dokładnie tak myślał.

I może właśnie z tego powodu udaje ci się dogadać z Severusem… Snape’em?

Nie wiedział też, od którego momentu przestał nazywać go Snape’em.

– A co teraz robisz? – zaciekawiła się Dora, żeby rozluźnić atmosferę.

– Założyłem firmę oferującą zabezpieczenia. W sumie na tym znam się najlepiej i idzie mi całkiem dobrze, choć mam prawdziwe urwanie głowy. – Teraz z pewnością wracamy do historyjki.

To przypomniało Dorze, po co go ściągnęła. Przywoławszy z kuchennego stołu rolkę papieru rozprostowała ją przed nimi i skinęła na Harry’ego.

– No właśnie. À propos. Po południu mówili w radiu o tej chorobie – odchrząknęła znacząco i stuknęła palcem w pergamin. – Zrobiłam listę wszystkich ofiar. Jak zwykle dziennikarze robią z tego sensację i mam wrażenie, że w tym, co mówili było więcej plotek niż prawdy, ale spisałam oficjalne i domniemane przyczyny śmierci. Ryana dopisałam sama, bo nic tu o nim nie mówią.

Harry przechylił się i przekrzywił głowę, żeby móc odczytać jej ścisłe, pochyłe pismo.

– Dziewięć ofiar – Harry nie wiedział, które z nich to powiedziało. Żeby tylko Dora nie dołączyła do tej listy, przemknęło mu przez głowę i miał świadomość tego, że ona też o tym myśli.

– Pospieszmy się – powiedziała niemal błagalnie Dora. – Wiesz, czy ta Fleur zgodzi się na sobotę?

– Jestem prawie pewien. Dowiem się wieczorem, ale już z nią rozmawiałam i bardzo by chciała nam pomóc. Dziękuję za tę listę, dam ją Severusowi i… ją omówimy i się odezwiemy – jego zająknięcie się przeszło niezauważone, bo akurat wstawał z fotela. – A teraz spróbuję spotkać się z Richem i dowiedzieć, jak wyglądało spotkanie Robardsa i Sardina.

Dora również się podniosła i ruszyli w stronę drzwi do ogródka.

– Odezwijcie się koniecznie, bo tu oszaleję!

 

 

 

 

 

Rozdziały<< Cień Ćmy Rozdział 14Cień Ćmy Rozdział 16 >>

Anni

Zakaz kopiowania i publikowania opowiadań jak również używania wykreowanych przeze mnie bohaterów i świata bez mojej zgody. !!! * Bardzo proszę BEZ WULGARYZMÓW w komentarzach * !!!

Ten post ma 10 komentarzy

    1. Nie chciałam za mocno intonować D, bo wcześniej i tak na niego w myślach mówiłam „Lejn”, ale potem się przestawiłam, bo to jednak Francuz i nie chcę mieć do czynienia z Francuzami patrzącymi na mnie krzywo za kaleczenie języka (podobno są bardzo zadowoleni, gdy ktoś, nawet kalecząc, mówi w ich języku)

      1. och, są przeszczęśliwi!
        Poza tym o ile dla nas obcokrajowiec mówiąc po polsku brzmi… co tu dużo mówić – śmiesznie, dla Francuzów obce akcenty są „charmant”

  1. Co jest i ciebie jeszcze genialne? To, że twoje postacie są tak bardzo niejednoznaczne i złożone, że nie wiadomo komu kibicować. Każdemu z nich współczuję problemów, wczuwam się w ich strach, ale z drugiej strony, życzę im niepowodzenia, no w końcu są antagonistami. A powodzenie jednego z nich to strata drugiego.
    Naprawę wspaniale ich kreujeszWróć do czytania

    1. Podbudowałaś mnie!
      Naprawdę. Bo pisząc to balam się, że właśnie to będzie problemem dla czytelnika.
      Że nie będzie wiedział kogo lubić, komu współczuć i sie pogubi.

      TU nie ma czerni i bieli, nawet Alex w pewnym sensie można polubić.
      Przynajmniej ją ją bardzo polubiłam.
      Więc wieszę się, że tak to widzisz/

Dodaj komentarz