– Idziemy na spacer – powiedziała, tarmosząc go za uszami.
Koko szczeknął radośnie, wspiął się łapami na jej uda i oczywiście ubłocił cały przód jej peleryny.
Tuż przy domu znajdowała się mała, metalowa furtka. Od strony drogi osłaniała ją zupełnie resztka wewnętrznej ściany domu, który kiedyś musiał przylegać do jej. Został rozebrany z wyjątkiem tego kawałka i zawsze ją to mierziło. Lecz nie dziś – to był doskonały sposób, żeby wyjść tak, by nikt jej nie widział.
Furtka otwarła się z cichym zgrzytem, Dora zatrzasnęła ją za sobą, na wszelki wypadek postawiła Tarczę i skupiwszy się, ponowiła wszystkie zaklęcia zabezpieczające, jakie tylko znała. Białe światło zlało się z białobłękitnym i powietrze zafalowało mocno, gdy Salvio Hexia, Repello Inimicum, Protego Maxima i Fianto Duri otoczyły cały wyznaczony przez nią teren, tworząc magiczną ochronę niemal nie do pokonania.
Zrobiła wszystko, co mogła. Przynajmniej w tej chwili.
Od powrotu do domu targało nią pełno różnych uczyć, lecz na pierwszy plan wybijało się wyraźnie kilka z nich. Wściekłość na mordercę Laurenta. Nieustanny, gryzący strach przed tym, co przyniesie jutro. A nawet dziś. Nadzieja, że może jednak Georges jest niewinny. I coraz bardziej rosnąca bezsilność.
Póki nie wiedziała, czy może liczyć na Georges’a, nie mogła zacząć szukać mordercy, za to musiała się chować. A chowając się nie była w stanie ustalić, czy jej szef nie jest w to zamieszany.
Kręciła się w kółko, niczym liść, który, porwany przez silny wir, tylko cudem utrzymywał się na powierzchni i nie widziała żadnego wyjścia.
Wyczuwając jej nastrój, Koko przyniósł jej gazetę, a gdy odłożyła ją na bok, pobiegł do kuchni po paczkę ciastek. Te również odsunęła, zwinęła na kanapie i objęła ramionami. I wtedy jej pies przywlókł jej czarny sweter w jasnoszare wzorki.
Zupełnie jak włosy i oczy Angielki.
To przypomniało Dorze CAŁĄ rozmowę i uświadomiła sobie, że jest sposób, żeby ruszyć do przodu!
Zgodnie z tym, co mówiła tamta brunetka, angielscy Aurorzy odkryli, że zgon nastąpił po zjedzeniu francuskiego cukierka. I na pewno ustalili o wiele więcej!
A gdyby tak z nimi porozmawiać i… wymienić informacje? Może wiedzieli coś, co mogło świadczyć Za lub Przeciw, co przeważyłoby szalę na którąś stronę?!
Z początku zamierzała po prostu skontaktować się z tamtejszym szefem Aurorów, lecz powstrzymała ją obawa, że przecież ten najprawdopodobniej będzie chciał porozumieć się ze swoim odpowiednikiem. Najlepiej byłoby spotkać się z kimś, kto prowadził tamtejsze śledztwo, lecz niestety wśród angielskich Aurorów nie znała nikogo.
Nikogo… z wyjątkiem Harry’ego Pottera.
Tak naprawdę Harry’ego Pottera też nie znała, ale wiele o nim słyszała, a to co słyszała, stworzyło w jej umyśle obraz kogoś, kto był ostoją prawdy i sprawiedliwości. Merlinie, kto postanowił poświęcić swoje życie, byle nie zawieść ludzi, którzy w niego wierzyli!
Ktoś, komu można było zaufać z zamkniętymi oczami.
Dora nie miała pojęcia, co robił teraz – awansował czy nadal był zwykłym Aurorem, ale postanowiła się z nim skontaktować. Choć – jeśli miała być szczera, decyzja o tym podjęła się sama już w momencie, gdy o nim pomyślała. Ona tylko ją zrealizowała.
Czarodziejska Poczta w Dieppe znajdowała się w zamku na szczycie klifu górując nad całym miastem. Zaraz za wałami skała schodziła niemal pionowo ku morzu, ukazując zapierający dech w piersiach widok.
Daleko w dole dostrzec można było spadziste czarne dachy domów, mieszające się z fasadami z ciemnej cegły czy tak popularnego dla normandzkiego wybrzeża szarego kamienia. Budynki, luźno rozrzucone w dalszej części miasta, zbiegały się coraz bardziej w stronę morza, aż łączyły się tworząc jeden, niemal nieprzerwany mur.
Szeroki pas soczystej, zielonej trawy odgradzał je od opadającej stromo w dół, kamienistej plaży. W zależności od przypływu i odpływu morze wspinało się zaborczo niemal po sam szczyt lub cofało się daleko, odsłaniając ciemnobeżowy piasek, zdradzając śmiertelnym nieskończoną tajemnicę Natury.
Na horyzoncie morze stykało się z niebem i ciężko było odróżnić, gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie.
Dora aportowała się z Koko w gęstej trawie, niedaleko fosy otaczającej zamek i ostry, przesycony jodem wiatr natychmiast szarpnął połami jej peleryny i bez mała zerwał czapkę.
– Zostań tu – przykazała psu, bo do środka nie wolno było wchodzić ze zwierzętami. – Możesz się bawić, ale masz na mnie czekać. Zrozumiałeś?
Koko szczeknął w odpowiedzi i gdy ruszyła w stronę pomostu, posłusznie został na miejscu.
Poczty w Dieppe nie można było porównać w żaden sposób z pocztą w Paryżu, ale na Dorze i tak zrobiła wrażenie.
Zaraz przy wejściu, po obu stronach ustawione były duże klatki, w których spały sowy przeróżnych gatunków. Mijając je Dora z ciekawości rzuciła na nie okiem i coś dziwnego natychmiast przykuło jej uwagę. Koło głów miały jakieś kolorowe plamki – niektóre były pomarańczowe, żółte czy złote, co jeszcze mogło wytłumaczyć upierzenie ptaków, ale czemu błękitne czy fioletowe?! Zatrzymała się, przytknęła czoło do klatki i przyjrzała się kilku najbliższym sowom.
Wciśnięte pod skrzydła głowy i puszyste piórka przesłaniały trochę widok, ale gdy któraś z nich podniosła głowę i otworzyła olbrzymie, pomarańczowe oczy, Dora dostrzegła cienką obróżkę w zielonym kolorze.
W sumie czemu nie? Skoro psy mogą mieć obroże, czemu nie sowy?
Idąc dalej korytarzem w stronę Sali Pocztowej mimo woli czytała ni to tabliczki, ni to ogłoszenia przyklejone do mijanych drzwi.
„Wylęgarnia – zamów i opiekuj się swoją przyszłą sową” napisane było na jednych z nich.
„Sowie Przedszkole. Jedziesz na wakacje i chcesz, żeby ktoś rozmawiał z twoją sową? Oddaj ją do nas!” Zza drzwi istotnie dochodziło głośne pohukiwanie.
„Sprzedaż świeżych ryb, tłustych myszy, szczurów i much”. Pod spodem ktoś dopisał „DUŻYCH!!!”
W Sali Pocztowej po obu stronach znajdowało się kilka stanowisk, za którymi jednak nikt nie siedział. Pierwsze po prawej oferowało ubezpieczenia, naprzeciw można było kupić remportery, trzecie zastawione było rozmaitymi pudełkami. „Redukowanie przesyłek” głosił napis nad okienkiem. Dopiero przy czwartym siedziała elegancko ubrana czarownica i… malowała pazury siedzącej na żerdzi dużej sowie na wściekle różowy kolor!
Szaleństwo! Dora powstrzymała się od przewróceniem oczami i podeszła do długiego, upstrzonego ptasimi odchodami kontuaru na wprost wejścia, przy którym stały trzy rozchichotane nastolatki. Ponaglając je w myślach rozejrzała się w poszukiwaniu cennika.
– Słucham, kochanie – zwróciła się do niej starszawa czarownica, gdy dziewczyny wreszcie sobie poszły.
– Muszę wysłać bardzo pilną wiadomość – odpowiedziała dość cicho Dora, bo stojący za jej plecami facet bez mała dyszał jej w kark. – I chciałabym, żeby… ten ktoś mógł przesłać odpowiedź tutaj. A nie do mnie.
Do niej do domu żadna sowa by nie wleciała ze względu na zaklęcia ochronne, a nie chciała wynajmować żadnego Punktu Kontaktowego w środku miasta.
Czarownica uśmiechnęła się domyślnie.
– Ależ oczywiście. Mogę ci polecić naszą najnowszą ofertę – machnięciem różdżki wylewitowała na kontuar olbrzymią, pluszową, różową sowę i przesunęła po niej zmysłowo palcami. Zaś Dora aż się zachłysnęła. – Słodka Sówka. Specjalnie z okazji Walentynek. Tylko ty i ona znacie imię Odbiorcy. Jeśli chcesz wysłać Słodką Sówkę Powrotną, to znaczy taką, która ma doręczyć ci odpowiedź, dostaniesz serduszko, które zacznie bić, jak sowa wróci. Mamy Płomykówki, Puchacze, Włochacze i Uszatki, w zależności od wielkości listu.
Dora z trudem oderwała wzrok od pluszowej zabawki.
– Jak… szybko może dolecieć do Anglii?
– Jeśli damy jej nasz najnowszy eliksir przyspieszenia, to wystarczy jej kwadrans, by dolecieć na wysokość Birmingham i godzina do Glasgow. Im dalej, tym dłużej. No i na odpowiedź też będziesz musiała poczekać.
Modląc się, żeby Harry Potter nie ścigał właśnie jakiś czarnoksiężników w Aberdeen, Dora kiwnęła głową.
– W takim razie Mega Pilną Słodką Sówkę Powrotną.
Czarownica uśmiechnęła się słodko.
– Cóż to znaczy miłość… Trzy Saint Orettes i dziesięć Longuets. Steph, przygotuj mi Carmen! – wrzasnęła nie wiadomo do kogo.
Dora odmówiła napisania listu na różowym pergaminie i podała swój, już zmniejszony, z wiadomością, którą przygotowała w domu. Poczciarka zgarnęła monety, wręczyła jej niewielkie serduszko i otworzywszy klatkę w ścianie, zastukała różdżką w żerdkę. Chwilę później z ciemnej dziury wynurzyła się zwykła Uszatka.
– Tylko sowy przestankowe mają kolorowe tasiemki. Poza tym różowy i czerwony zarezerwowane są dla innych poczt – pospieszyła z wyjaśnieniem czarownica. – Ale wynagrodziliśmy wam to w inny sposób. Zobacz, czyż to nie romantyczne? – wzięła sowę na rękę i pokazała sowie pazury. We wściekle różowym kolorze.
Dora przymknęła oczy ze zgrozą. Jeśli Harry Potter otworzy ten list, to to będzie cud. Ale z pewnością weźmie cię za idiotkę.
Londyn, Pokątna,
„Magiczne Zabezpieczenia – H.P.” – Gabinet Harry’ego
12 minut później
To popołudnie Harry zarezerwował na przeglądanie próśb o kosztorysy – nie żeby miał ochotę to robić, ale kiedyś przecież musiał odpowiedzieć, czy raczej odstraszyć swoimi cenami tych, którzy się do niego zgłaszali. Odkładał właśnie długi na cztery stopy pergamin od właściciela hodowli magicznych stworzeń klasy XXXX, gdy od strony okna dobiegło głośne łupnięcie.
Pod wypływem wizji Sfinksa, który nie mógł doczekać się na odpowiedź czy szarżującego garboroga, chłopak podskoczył nerwowo, ale natychmiast dojrzał niedużą szarawą sowę, która zastukała niecierpliwie dziobem w szybę. Choć powiedzenie „rąbnęła” byłoby bardziej na miejscu.
– Już, już! – mruknął, otworzył okno machnięciem różdżki i sowa niemal rzuciła się na niego. – Hej! Co z tobą?!
Z trudem odsunął od siebie ptaka, odruchowo sięgnął po list przyczepiony do nóżki i aż wytrzeszczył oczy na pomalowane na błyszczący, jadowito-różowy kolor szpony. Sowa otarła mu się o rękę i uszczypnęła ponaglająco w palec.
– Na gacie Merlina… – sowa uszczypnęła go jeszcze raz, o wiele silniej. – No już, otwieram go, uspokój się!
Na brzegu listu widniała pieczątka „Magique République Française”. Harry zerknął jeszcze raz kątem oka na różowe pazury i aż pokręcił głową ze zdumieniem graniczącym z fascynacją. Francuzi są zdrowo szurnięci. Poprawił okulary, wyciągnął list i już po pierwszych słowach zrobiło mu się gorąco. Pospiesznie poprawił okulary jeszcze raz i wstrzymując oddech czytał dalej.
Kropka po słowie PILNE była duża, zupełnie jakby ta jakaś… Dora zawahała się chwilę i w kontekście przedostatniego zdania Harry bez trudu mógł się domyśleć, co mogła chcieć napisać. „PROSZĘ”. Albo „BARDZO”.
– O cholera. O jasna cholera!
Jak w transie przeczytał list jeszcze raz, a potem kolejny – zupełnie jakby musiał upewnić się, że nie śni, że wyobraźnia nie płata mu figla i te wszystkie gładko napisane literki znaczą dokładnie to, co tak bardzo chciał, żeby znaczyły.
I być może znów zacząłby czytać, gdyby nie sowa, która zahukała i dziobnęła go w wierzch dłoni.
Syknąwszy z bólu Harry upewnił się, że drzwi są dobrze zamknięte i rzuciwszy Muffliato przywołał swojego Patronusa.
– Panie profesorze, francuska Auror wpadła na trop mordercy. Prosi o pilne spotkanie. Gdzie i kiedy możemy się z nią zobaczyć? – powiedział wyraźnie i zawahawszy się tylko sekundę, dodał. – Jest w niebezpieczeństwie.
Rogacz jakby dla potwierdzenia potrząsnął szerokimi, lśniącymi rogami i jednym skokiem zniknął w ścianie.
Harry pokręcił głową z niedowierzaniem – tym razem nie z powodu listu. Drugi raz tego samego dnia. Ledwie dwie godziny temu widział się z Severusem Snape’em, bo zaniósł mu wyniki oględzin zwłok Ryana. I wyglądało na to, że za chwilę znów go zobaczy. Zdecydowanie, jak na ludzi, którzy za sobą nie przepadają, spotykacie się dziwnie często.
Usiadł wygodnie za biurkiem i pogłaskał palcem piórka sowy. Były jedwabiste i aż za dobrze przypominały mu Hedwigę.
– Poczekaj spokojnie na odpowiedź. Nie wiem, czy rozumiesz, co do ciebie… – ptak znów uszczypnął go w palec, tuż koło obrączki. – Widzę. Najwyraźniej nie. Świetnie, po prostu genialnie.
Nie mając pojęcia, ile przyjdzie mu czekać rozejrzał się i jego wzrok padł na kanapkę z szynką, która została mu z obiadu. Niewiele myśląc wyciągnął wędlinę i zaczął rwać na niewielkie kawałki.
– Nie wiem, czy u was taka moda, czy to twoja pani ma taki styl – podał pierwszy sowie, a ta natychmiast złapała go w dziób, podrzuciła i przełknęła. – Ale moim zdaniem ten kolor jest obrzydliwy. Na następny raz niech pomaluje ci pazury na czerwono.
Sowa nie zdążyła zjeść ostatniego kawałka, gdy tuż przed Harry’m pojawił się błyszczący Jastrząb i przemówił głosem Severusa Snape’a.
– O osiemnastej. Znajdź miejsce i zawiadom mnie.
Na placyku koło atelier Chocorêve rozległo się głośne pyknięcie i nagle pojawiło się na nim dwóch młodych chłopaków. Nikt z przechodzących nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi – była to pora, o której wiele osób kończyło pracę i wracało do domów lub wybierało się na zakupy. Poza tym deszcz i ostre wiatrzysko zniechęcały do rozglądania się dookoła i nadstawiania ucha.
Chłopcy zanurkowali pospiesznie pod arkady prowadzące do Atelier i wyższy z nich uczynił gest, jakby chciał sięgnąć po okulary, których nie miał.
– Mam nadzieję, że będzie i znajdzie dla nas czas – odezwał się z powątpiewaniem drugi, wracając do przerwanej aportacją rozmowy. – Tydzień temu już był zajęty i zamiast niego przyszła jego żona.
– Więc wrócimy trochę później – wzruszył ramionami jego kolega. – A jak znów będzie zajęty, będziemy musieli wyperswadować mu ciężką pracę. Nie zamierzam czekać do jutra.
Pochylając głowy, by osłonić się choć trochę przed wściekłymi podmuchami wiatru, minęli kilka sklepików i zatrzymali się przed wejściem do atelier, nad którym widniał napis „Chocorêve – czekoladowa tradycja od 1647 roku”.
Niższy chłopak otworzył przeszklone brązowe drzwi przed kolegą, wszedł za nim i zamknął je ze szczękiem, zagłuszonym dźwiękiem dzwoneczka nad ich głowami.
Za kontuarem nikogo nie było, ale z korytarza wiodącego do pracowni dobiegło stłumione wołanie „Już idę!!!”, szuranie i niewyraźna rozmowa, więc chłopcy usiedli na krzesłach i rozejrzeli się dookoła.
A było na co patrzeć.
Na owoce za najbliższą szybą powoli spływała znikąd gęsta, jeszcze parująca czekolada o różnych odcieniach. Ciemny mahoń skapywał na kawałki bananów, połyskujące głębokim fioletem borówki i błyszczące mocną czerwienią wiśnie. Na talerzu obok, w ciepłym kasztanie nurzały się aksamitne maliny i mięsiste pomarańcze, zaś w miseczkach tuż przy szybie olbrzymie, soczyste truskawki tonęły w tężejącym brązie aż po jasnozielone listki.
Za ladą obok skrzące się bielą bezowe kule toczyły się leniwie w kałużach w kolorze cappuccino, jasnego kakao i żółtawej bieli, by następnie wpaść w śnieżną cukrową zamieć i znieruchomieć na pasach czerwonych i różowych papierków. Koło nich piętrzyły się już stosy innych cukierków i błyszczących lizaków. Przeróżnej wielkości serca i serduszka pulsowały delikatnie w koszach, gęsty lukier zastygał na rzędach czekoladowych eklerków z wróżbami przekładanych kremem lub lekką jak piórko bitą śmietaną, zaś na talerzykach obok leżały połamane na kawały tabliczki czekolady z olbrzymimi orzechami laskowymi, migdałami i rodzynkami.
Od tych wszystkich słodyczy w powietrzu unosił się ciężki, odurzający, sklejający wszystkie zmysły zapach.
Pewnie by się od niego uwolnić, wyższy chłopak potrząsnął głową i zaczął przyglądać się kolorowym blaszanym pudełeczkom na półkach na ścianie. Wytężył wzrok i odczytał bezgłośnie: „Dotyk Nimue” „Frywolna Godzina”, „Gorąca Noc”, „Zniewalające Spojrzenie”, „Namiętny Oddech” i „Bezpieczna Przygoda”. W jego oczach błysnęło zainteresowanie, lecz natychmiast zgasło, jakby sobie coś przypomniał.
W tym momencie drzwi do pracowni otwarły się, stłumione dotychczas odgłosy stały się o wiele wyraźniejsze i po chwili z korytarza wyłonił się niski, okrąglutki jak piłka właściciel Chocorêve. Razem z nim napłynął kolejny powiew słodkiego powietrza.
– Witam, kochani, czym mogę służyć? – zapytał, wycierając obsypane cukrem ręce w fartuch.
– Przychodzimy z dużym zamówieniem – powiedział głośno wyższy chłopak, wstając gwałtownie.
Równocześnie niższy postąpił krok w stronę cukiernika i wycelował w niego różdżką.
– Confundus – wymamrotał, różowy promień ugodził grubego mężczyznę i ten zachwiał się lekko.
– Możemy pokazać je panu w biurze? – ciągnął, nawet nie zająknąwszy się, wyższy chłopak.
– W biurze? Ależ oczywiście, że w biurze! – uśmiechnął się radośnie Pierre. – Prowadźcie.
Istotnie, trzeba go było prowadzić, bo wchodził na ściany. Ledwie znaleźli się w malutkim pomieszczeniu, wyższy chłopak zamknął zaklęciem drzwi i rzucił zaklęcie wyciszające, niższy zaś pchnął cukiernika na krzesło i wydobywszy z kieszeni malutką buteleczkę, odkorkował i szturchnął go.
– Otwórz usta.
Mężczyzna otworzył je tak szeroko, jak tylko potrafił, ale ponieważ nadal się chwiał, chłopak musiał przytrzymać mu głowę. Wkropił mu na język trzy krople i kazał je przełknąć.
Wyższy znów poprawił nieistniejące okulary.
– Mamy kilka pytań – zaczął bez żadnej prezentacji. – W sobotę wieczorem Georges Sardin z Ministerstwa zamówił u ciebie na poniedziałek rano pięć garści cukierków z eliksirem, który ci przyniósł – to zabrzmiało bardziej jak stwierdzenie faktu, ale Pierre natychmiast potaknął.
– Tak, tak.
– Powiedz dokładnie, jak je przygotowałeś i co z nimi zrobiłeś.
– Och, ledwie zdążyłem! Miałem prawdziwe urwanie głowy: żona wyjechała, mój pomocnik…
– Do rzeczy!
– Oczywiście. Więc wlałem eliksir do masy czekoladowej i wymieszałem. Wyszła trochę za rzadka, więc dodałem cukru utwardzającego – zaczął wyjaśniać gorliwie cukiernik. – Z tej masy zrobiłem dokładnie sześćdziesiąt osiem cukierków i zawinąłem w czarne papierki, tak jak Monsieur Sardin sobie życzył kilka dni wcześniej – chłopcy wymienili między sobą długie, wymowne spojrzenie, a Pierre ciągnął. – I odłożyłem je do koszyka z kopią zamówienia. To znaczy… – stropił się lekko. – Tak mi się wydaje.
Niższy chłopak odwrócił się od nich i wbił wzrok w podłogę, wyższy zaś zaklął pod nosem i milczał chwilę. W powietrzu prócz słodyczy pojawiła się inna nuta – o wiele cięższa. Zrozumienia, złości i rosnącej paniki.
– Co znaczy „tak ci się wydaje”? – niemal wypluł to z siebie.
Do Pierre’a nie dotarła, choć wyraźnie zaczynał dochodzić do siebie.
– Chodzi mi o to, że zawsze tak robię. Często przygotowuję kilka zamówień naraz, mój pomocnik również, więc żeby się nie pomylić, do każdego zamówienia, na każdym etapie wkładamy jego kopię. Ale jak wam mówiłem, tamtego dnia byłem sam i robiłem tysiące rzeczy równocześnie i… – Pierre zawahał się i pokręcił głową niechętnie. – Po prostu w następnym tygodniu znalazłem kopię przypiętą do oryginału zamówienia. Może zrobiłem dwie kopie? Nie wiem. To się może zdarzyć najlepszemu! – wymownie rozłożył ręce.
– Pokaż mi ten oryginał.
Pierre podniósł się powoli i znów zawahał, o wiele wyraźniej.
– Coś się stało? Czemu pytacie? – zmarszczył krzaczaste, oprószone cukrem brwi. – Kim wy właściwie jesteście?
– Nic się nie stało – uspokoił go, prostując się, wysoki chłopak. – Przeprowadzamy rutynową kontrolę bezpieczeństwa dla Ministerstwa i żeby nikt nas nie poznał, jesteśmy pod wielosokowym. Ani ty, ani twoi klienci – zaznaczył. – Nie zamierzamy narażać na szwank twojej reputacji.
– Skąd indziej znalibyśmy szczegóły tego zamówienia? – dołączył się do niego niższy. – No rusz się, mamy jeszcze kilka osób do sprawdzenia!
Pierre podszedł do jednej z szaf z niejakim trudem i przez chwilę wpatrywał się w tysiące malutkich przegródek, w których tkwiły większe i mniejsze ruloniki pergaminu. W końcu odnalazł zamówienie, o które pytali, ale gdy pierwszy raz sięgnął po nie, trafił ręką w sąsiednią przegródkę.
– Proszę – podał cienki rulonik wyższemu chłopakowi. – Tylko oddajcie mi je!
– Przecież ci go nie zjem – chłopak rozwinął pergamin, przebiegł wzrokiem kilka linijek i wyraźnie powstrzymał się przed wybuchem. – Kto o tym wie? Twoja żona? Pomocnik? Ktoś inny?
– Nikt. Tylko ja – chłopak posłał Pierre’owi powątpiewające spojrzenie, więc cukiernik zaczął tłumaczyć. – Pomocnik pomaga mi tylko w atelier. A żonie nie mówiłem, bo… ona nie przepada za zamówieniami z Ministerstwa. To znaczy za tymi małymi. Uważa, że daję się wykorzystywać, ale… zobaczcie sami! Ile ja mógłbym policzyć za kilka garści cukierków? Zaledwie odrobina czekoladowej masy, kilka papierków… Lecz Pascaline mówi, że jedno zamówienie tu, jedno zamówienie tam i tak przez cały rok uzbierałby się ładny stosik St. Orettes. Więc wszystkie takie darmowe zamówienia przed nią ukrywam.
– Domyślasz się, co zawierał eliksir, który ci przynieśli? – nie wytrzymał niższy chłopak.
Pierre posłał mu wściekłe spojrzenie.
– Jak dla mnie to to było Veritaserum – wycedził. – Jak to, co mi daliście. Pewnie dla tej ich Jastence czy Merlin wie kogo. O wiele lepszy sposób niż wasz. Swoją drogą wiecie, że nie powinienem wam odpowiadać? Cokolwiek to było, nie sądzę, żeby zależało im na tym, by to rozgłosić. Więc może kończmy już, bo zaczynacie być trochę za bardzo dociekliwi.
– Już kończymy – odezwał się wyższy chłopak, a niższy wymownie uniósł różdżkę. – Czemu w poniedziałek rano cię nie było? – spytał, po czym posłał koledze krzywe spojrzenie. – Przestań! – syknął.
Pierre odruchowo cofnął się o krok i odchylił głowę.
– Bo spałem. W niedzielę byłem wykończony i żona… kazała mi iść spać.
– Czy zostały ci jakieś cukierki z weekendu?
– Nie. To, co nie poszło na targach sprzedaliśmy w poniedziałek tu, w sklepiku.
Chłopak skinął głową i spojrzał gdzieś na podłogę. Jego kolega czekał dłuższą chwilę, bawiąc się nerwowo różdżką, ale w końcu nie wytrzymał.
– Bertrand?
Ten posłał mu ponure spojrzenie i skinął głową.
– Później.
Po czym minął Pierre’a i wyszedł. Gdy zamykał drzwi, usłyszał jeszcze cichy głos.
– Podaj mi imię jakiegoś dawnego, upierdliwego klienta…
De Laine niemal wypadł na zewnątrz i odetchnął kilka razy czystym, chłodnym powietrzem.
Nie miał ochoty przyglądać się, jak Sardin czyści cukiernikowi pamięć, ale wyszedł przede wszystkim dlatego, żeby się uspokoić. W tym momencie miał ochotę zabić tego idiotę!
Sześćdziesiąt osiem cukierków. Merde, sześćdziesiąt osiem CZARNYCH cukierków! Nie czerwonych, a czarnych!!
Po jaką cholerę kazał mu przygotować aż tyle?! Pomijając fakt, że w ogóle do tego nie powinno dojść, przecież nadal byli w fazie testów, wystarczyło choćby i pięć!
Pierre musiał się pomylić, odłożyć dla tego sukinsyna pięć garści zwykłych czerwonych cukierków, a sześćdziesiąt osiem czarnych z trucizną wymieszać z resztą i sprzedać! Wszystko.
De Laine nie miał pojęcia, czemu do tej pory zmarło tylko pięć osób, ale wiedział – CZUŁ!, że za chwilę dosłownie posypią się kolejne zgony. Ponad sześćdziesiąt kolejnych przypadków. Może nawet teraz!
Dziesiątki śmierci dziennie. Jeden Jean-Pierre temu nie podoła! Minister każe zaangażować do tego cały Korpus! I Aurorów!
I nawet jakby udało ci się go przekonać, że Jean-Pierre potrzebuje pomocy tylko jednej osoby, to przecież nie możecie obaj znikać z biur na całe dnie! Wszyscy się zorientują!
Nie uda wam się tego opanować.
Nie dacie rady.
Wszystko zaczynało się walić! Merlinie, przez tego idiotę szlag trafił nie tylko cały projekt, ale i ich samych! Tylko dlatego, że Georges Pieprzony Sardin zawziął się na Alex! Tylko dlatego!!!
To koniec!
Świeże powietrze zamiast go uspokoić przyniosło tylko falę dreszczy, które wstrząsnęły nim całym. Napięte do bólu mięśnie odpowiedziały wreszcie mocnym skurczem, który wspiął się po łydkach na uda, uderzył go w brzuch, zgniótł klatkę piersiową i złapał miażdżącym uściskiem za gardło.
Sardin, putain de merde, ja cię… !!!!!!
– Już skończone.
Skończone? Jeszcze nawet nie zacząłeś! przemknęło przez myśl De Laine’owi, gdy obrócił się powoli ku Sardinowi i zmusił do rozluźnienia palców zaciśniętych dookoła różdżki. Zabolało – jakby skóra przykleiła się już do drewna i teraz oderwał ją sobie od żywego ciała.
– Zabrałem mu zamówienie i wmówiłem, że pokłócił się z…
– Zamknij się – uciął De Laine i Sardin zamilkł jak rażony gromem. – Sześćdziesiąt osiem cukierków! Nie widziałem większego błędu w całym moim życiu! W swojej arogancji wymyśliłeś sobie, że uda ci się uwarzyć coś, czego nie udaje się uwarzyć Mistrzyni Eliksirów. Nie przetestowałeś dokładnie tego gówna i zamiast kazać Pierre’owi zrobić KILKA cukierków, zamówiłeś całe pięć garści! I do tego nie dopilnowałeś realizacji zamówienia! Nie upewniłeś się, że to, co odebrałeś, co wcisnął ci ktoś inny niż osoba, u której składałeś zamówienie, to dokładnie to, co chciałeś! Sardin… Wierz mi, gdybym mógł, wepchnąłbym ci je do gardła! Wszystkie! – wybuchnął w końcu.
Stojący przed nim chłopak wyraźnie zmalał – zapadł się w sobie, wcisnął głowę w ramiona i patrzył w milczeniu na swoje stopy.
De Laine zaczerpnął jeszcze kilka oddechów i zmusił się do tego, by zebrać myśli. MUSIAŁ choć spróbować to powstrzymać. Ocalić siebie i… Alex.
– Daj mi to zamówienie – odezwał się po dłuższej chwili. Zabrzmiało to trochę niezrozumiale, ale nie był w stanie rozluźnić szczęk i mówił przez zaciśnięte zęby. – Za kwadrans przynieś do pracowni Alex dokładny skład trucizny, którą wymyśliłeś. Może uda jej się znaleźć na to jakieś antidotum. Może jeszcze można to jakoś opanować. Może jeszcze jest jakakolwiek szansa, by to wyciszyć.
Nie podnosząc wzroku Sardin podał mu cieniutką rolkę pergaminu.
– Co z Pierre’em?
De Laine rzucił okiem przez ramię. Oczywiście, że musieli go wyeliminować, jego żonę również.
– Pozbądź się go w… piątek. Jego żony też. To ma wyglądać dokładnie tak samo, jak pozostałe zgony.
– To może ściągnąć podejrzenia na cukierki – ośmielił się zaprotestować Sardin.
– I właśnie o to mi chodzi – parsknął De Laine. – Musimy zrzucić winę na kogoś innego. Jak myślisz, jak długo uda się nam ogarniać to wszystko? I zacierać ślady? Wystarczy, że ktoś zje tego cukierka, kiedy inni będą na niego patrzeć! Wtedy wszystko wyjdzie na jaw! Pierre będzie najlepszy i gdy to się stanie, musi być już martwy.
Sardin wreszcie odważył się na niego spojrzeć.
– W takim razie czemu czekamy do piątku, równie dobrze ktoś może zjeść tego cukierka przy innych jutro rano, a może nawet już go zjadł.
– Bo nie możemy tego zrobić zanim nie pozbędziemy się Dory, która jako jedyna wie o cukierkach.
– A kiedy…
– Zabij ją jutro rano. Najlepiej wybierz się po nią i zrób to jeszcze w jej domu.
Bastylia, Skrzydło Północne, Strefa Projektu
Kilka minut później
Idąc do Alex De Laine wstąpił do toalety, by zadbać o swój wygląd. Poprawił okulary i elegancką marynarkę, uczesał włosy i przysłoniwszy usta ręką chuchnął w dłoń. Niedobrze. Sięgnął do kieszeni po miętowego, twardego jak kamień dropsa, obciągnął jeszcze raz poły marynarki i ssąc mocno cukierka przyjrzał się sobie z profilu.
Cóż, nie był może uderzająco przystojny, ale musiał przyznać, że prezentował się całkiem nieźle.
Zanim doszedł do drzwi prowadzących do Strefy Projektu, drops już się rozpuścił, co odrobinę poprawiło mu nastrój. Przynajmniej będzie mógł normalnie rozmawiać. Merlinie, chociaż jedna rzecz się dziś udała.
Alex rozgniatała właśnie pancerzyk chropianka, gdy do przeszklonych drzwi rozległo się pukanie i do pracowni wszedł De Laine. Kobieta omiotła dyskretnym spojrzeniem stół, ingrediencje, kociołki na palnikach i nic dziwnego nie rzuciło się jej w oczy. Na wszystko miała wyjaśnienie.
Odwracając z rozmysłem głowę od różdżki, która została na stole tuż koło jej ręki uśmiechnęła się wdzięcznie na jego widok.
– Bonjour, Ber’trą.
De Laine podszedł do niej kilkoma długimi krokami, sięgnął po jej lewą dłoń i ucałował.
– Alex. Czy mogłaby mi pani poświęcić kilka chwil?
– Teraz?
– Teraz, Alex. Przykro mi, ale to bardzo ważne.
Alex zaklęciami wyczyściła dłonie i odesłała trochę dalej miseczkę z pokruszonymi pancerzykami. Mogłaby to zrobić bez pomocy magii, ale chciała przekonać się, jak zareaguje De Laine. Niech się przyzwyczaja do tego, że używasz różdżki w jego obecności. Im częściej, tym bezpieczniej będzie się czuł. Kto wie, co mogło się jej przydać.
– Słucham – odezwała się na koniec i spojrzała na niego z udawaną troską.
Coś ciepłego rozlało się De Laine’owi po piersi. Merlinie, jak to dobrze, że możesz na nią liczyć.
– Nie mam dużo czasu na wyjaśnienia. Za chwilę Georges Sardin przyniesie nam recepturę na truciznę, którą uwarzył. Chciałbym… – urwał, bo to, co zamierzał powiedzieć, zabrzmiałoby obcesowo. Mógł „chcieć” czegoś od innych, ale nie od Alex. – Prosić, by powiedziała mi pani, czy jest na to jakieś antidotum, czy można uwarzyć je łatwo i w dużej ilości i zaadministrować wszystkim czarodziejom we Francji.
Oczy Alex rozszerzyły się z zaskoczenia.
– Wszystkim czarodziejom….?! O Merlinie! Bertrand, co się dzieje? – spytała z naciskiem.
– Przed chwilą odkryłem, że… Sardin kazał zrobić sześćdziesiąt osiem cukierków z trucizną i wszystkie przez pomyłkę zostały sprzedane w ten weekend na targach. Do tej pory zmarło już kilka osób, ale za chwilę na pewno umrze cała reszta.
W ułamku sekundy przez głowę Alex przeleciało tysiące myśli i kobieta nie wiedziała nawet, na której się skupić. Którą pochwycić.
Więc faktycznie Sardinowi i René udało się uwarzyć Aktywator!
I podmiana składników w eliksirze Indyferentnym zadziałała!
Sześćdziesiąt osiem? AŻ Sześćdziesiąt osiem???!!!!
Przez pomyłkę…?
Kilka osób zmarło… Kilka! Ale nie umrze cała reszta! Nie wszyscy!
I na pewno ci ludzie umarli w sposób jednoznacznie wskazujący na Strach! Więc teoria zwykłej trucizny odpada…
Sześćdziesiąt osiem… O Merlinie…
Od poniedziałku zdążyła wymyśleć kilka teorii, które wyjaśniłyby kolejne testy, jak ten w poniedziałek, które Sardin z pewnością zamierzał przeprowadzić, ale nie przygotowała się na sześćdziesiąt osiem przypadków teraz, natychmiast! Na to nie miała żadnego wytłumaczenia!
Już cię mają!
Uciekaj! Musisz uciekać!
Nawet w stanie absolutnego chaosu jaki wybuchł w jej głowie, jej uwagi nie umknął fakt, że De Laine nazwał swojego podwładnego po nazwisku. Jeszcze do niedawna obaj zachowywali się jak dobrzy przyjaciele, ale od kilkunastu dni ich układ diametralnie się zmienił i wnioskując po ich rozmowach, najwyraźniej z jej powodu.
Wykorzystaj to! To twoja jedyna szansa!
– Ber-trą – westchnęła, udając wstrząśniętą. Choć w zasadzie to nie musiała udawać. – To… to jakiś koszmar! Jak pan sobie z tym radzi?
– Z trudem – przyznał kwaśno De Laine. – Jak tylko zorientowałem się, że te zgony mają związek z naszym projektem, natychmiast przejąłem śledztwo i wyeliminowałem Aurorów, którzy je prowadzili – pozbycie się Dory było kwestią raptem kilku godzin, więc uznał, że mógł sobie pozwolić na taką drobną nieścisłość. – Lecz w świetle ostatnich wiadomości potrzebuję pani pomocy, żeby nad tym zapanować. Muszę wiedzieć, co dokładnie uwarzył ten… ten…
– Kretyn – podsunęła gładko Alex. – Na pańskim miejscu chyba bym go przeklęła. – De Laine uśmiechnął się blado, a ona ciągnęła. – Proszę zdać się na mnie. Sprawdzę recepturę i powiem panu, co to jest i jak działa.
– I czy można zrobić na to antidotum.
Alex pokręciła przecząco głową. W im gorszym położeniu był De Laine, tym łatwiej mogła go wykorzystać.
– Ber-trą, mogę uwarzyć antidotum na każdą truciznę, ale niestety to może potrwać. Zwłaszcza, że będziemy musieli podać je wszystkim czarodziejom.
De Laine jeszcze raz ucałował jej rękę. „Będziemy”. Jeszcze nigdy „my” nie zabrzmiało tak cudownie. Zarazem jak wyzwolenie i obietnica.
– Alex, nie wie pani nawet, jak jestem jej wdzięczny.
Sardin szedł do Skrzydła Północnego rozdarty między całkowicie skrajnymi uczuciami. Jedne łapały go za ręce, kazały mu zwolnić, zatrzymać się, wręcz zawrócić – żeby tylko nie spotkać znów rozwścieczonego szefa. Jego słowa, że najchętniej wepchnąłby mu wszystkie cukierki do gardła dużo mówiły o stanie, w jakim się znalazł i Sardin miał tego świadomość, nie były czczą pogróżką.
Inne uczucia zaś pchały go niecierpliwie przed siebie. Niecierpliwość, ciekawość, triumf… Zwłaszcza triumf! Wręcz czuł jego smak na końcu języka.
Każde spotkanie z tą wiedźmą do tej pory kończyło się dla niego koszmarnie. Ale nie dzisiejsze. Pora zamienić role.
Dziś nie mogła już twierdzić, że uwarzył jakąś truciznę. Dziś przychodził do niej z przepisem na eliksir, który działał – który sprawiał, że ludzie umierali ze Strachu. Dokładnie tak, jak powinien działać eliksir, z którym PONOĆ nie mogła sobie poradzić.
Ciekawe, co wymyśli.
Och, był pewien, że będzie kłamać. Łgać. Wić się jak wredna, jadowita żmija, którą była. Ale tym razem będzie to robić mając pełną świadomość tego, że on WIE.
Na myśl o tym uśmiechnął się szeroko. Dziś wszystko się zmieniło. I to on będzie górą.
Gdy Sardin wszedł do pracowni, De Laine spacerował powoli wzdłuż okna, a Alex kończyła rozgniatać pancerzyki chropianka.
Sardin rzucił krótkie spojrzenie na swojego szefa – w beżowej marynarce w szarą kratę, o brązowych, lekko posiwiałych włosach niewiele różnił się od ściany, w zasadzie na jej tle odcinały się tylko czarne, grube oprawki jego okularów. I pałający złością, ponury wzrok.
Ich spojrzenia się skrzyżowały i Sardin czym prędzej odwrócił głowę w stronę siedzącej przy stole czarownicy. Wiedźmy.
– Witam, panno Rayleigh – powiedział ugrzecznionym tonem.
Dla Alex jego głos zabrzmiał jak ostrzegawczy krzyk.
– Monsieur Sardin – skinęła mu głową.
Jej odpowiedź była równie grzeczna, ale atmosfera, już i tak ciężka, natychmiast zgęstniała jeszcze bardziej i aż ciężko było zaczerpnąć kolejny haust powietrza.
Podchodząc do niej Sardin popatrzył na stół i jego wzrok zatrzymał się na leżącej koło Alex różdżce. Kobieta uśmiechnęła się wyzywająco i wyciągnęła rękę.
– Popatrzmy, co my tu mamy.
By nie zdradziły jej drżące dłonie rozłożyła kartki na stole, pochyliła głowę i zaczęła czytać recepturę.
Już od pierwszych linii zorientowała się, że Sardin musiał wybrać z jej przepisów tylko niektóre składniki i zdał się na René Gilberta, który dobrał pozostałe. Na pewno nie wymyślił ich sam, bo wszystkie składniki komponowały się idealnie. Poza tym wyraźnie można było dostrzec specyficzny styl René, który, jak wielu sędziwych eliksirotwórców, trzymał się starych ingrediencji, dawno już zastąpionych innymi, nawet za cenę korygowania rozmaitych imperfekcji.
Na przykład, podczas gdy ona wybrała pióra kukułki, René wolał pióra białego gołębia, coraz bardziej dotkniętego rozmaitymi zanieczyszczeniami i szkodnikami. Dlatego musiał dodatkowo użyć odrobinę akonitu, by je wyeliminować.
Kilka innych zmian oraz o wiele mniejsza ilość składników wynikały z faktu, że ona dobierała je tak, by jak najbardziej przedłużyć proces warzenia, René zaś skrócił go do maksimum.
Lecz zmiany w JEJ składnikach musiały być dziełem Sardina. Potrojona doza oddechu lelka wróżebnika była zupełnie bez sensu, już jedna wystarczyła do zniesienia działania ciamarnicy z eliksiru Indyferentnego. Jednak na widok innego Alex aż westchnęła głośno. Salvia divinorum – SZEŚĆ pełnych łyżek ekstraktu!
W Aktywatorze powinna znaleźć się tylko jedna łyżka, by wywołać stan odurzenia i zmusić ofiarę do poddania się wyzwolonemu Strachowi. Próbny eliksir Alex Strachu nie wyzwalał, lecz już sama szałwia powodowała uczucie strachu i depresji tak silne, że potrafiły doprowadzić nawet do utraty przytomności, więc Alex użyła dwóch łyżek, by podczas testów osiągnąć efekt zbliżony do tego, jakiego oczekiwali De Laine i Sardin.
TEN eliksir wyzwalał Strach.
I w dodatku TA szałwia powodowała ostre halucynacje i nakładanie się rzeczywistości.*
Efekt musiał być… PRZERAŻAJĄCY. Jak dobrze byłoby móc przyjrzeć się z bliska temu, co działo się z ofiarami! Alex nie wiedziała nawet, czy wpadłaby na to sama, gdyby naprawdę przykładała się do warzenia eliksiru. W każdym razie warto to sobie zapamiętać…
Wzrok Alex zsunął się na następne składniki, jej chwilowa fascynacja momentalnie wyparowała i czarownica wróciła do rzeczywistości. Musiała znaleźć jakiekolwiek akceptowane dla De Laine’a wyjaśnienie!
Ani zwiększenie dawki suszonych pająków, ani zamiana włosa Yeti na włos z ogona testrala na pewno nie wpłynęło na działanie eliksiru, ale… to była jej szansa. Jedna, jedyna.
Udając, że musi jeszcze raz przejrzeć recepturę, Alex wróciła do samego początku i bardzo powoli przesunęła palcem po lekko pożółkłych, miękkich kartkach, jednak tym razem nie czytała, tylko skupiła się na tym, co mogła powiedzieć.
Koniec trzeciej, ostatniej strony nadszedł zdecydowanie za wcześnie, ale nie miała innego wyjścia.
Gdy podniosła głowę, napotkała pełne nadziei spojrzenie De Laine’a i przesycony drwiną wzrok Sardina. Sukinsyn, był pewny, że tym razem wygrał!
– Monsieur Sardin – skłoniła lekko głowę. – Muszę przyznać, że nie doceniałam pana.
* https://www.narkomania.org.pl/informator-o-narkotykach/inne-rosliny-halucynogenne/
Łudziłam się, że to będzie nazwisko jak kolejny łamacz jezykowy, ale to… cudowne, ACH, cudowne 😆Wróć do czytania
No dla obcokrajowca to zabójstwo! 😉
O nie , to istnieje 😅Wróć do czytania
Z Dorą – czyli Doradorką z Wattpada, która mi pomagała przy tym ficku chciałyśmy, żeby wszystko co tylko można było jak najbardziej realistyczne. Dlatego do „uwarzenia” eliksirów Dora przeczytała nawet jakąś pracę doktorską, a ja spędziłam całe dni na szperaniu w internecie za faktami.
Więc owszem, istnieje, więc uwaga z dozowaniem! 😉
A Sowa istnieje? Chyba źle zaznaczyłam akapit, aczkolwiek tę stronę z linka też przeczytałam
No nie 😉 To ja jej pomalowałam pazury w Paintie w Windowsie 😉
Ufff… z daleka wyglądają, jakby były prawdziwe
Hahah w Dwa Słowa Hermiona postanowiła współpracować z francuskim ministerstwem, bo jej było skorumpowane, a teraz Dora planuje współpracować z tego samego powodu z angielskim. Uwielbiam te paralele 😅Wróć do czytania
mam jakieś polityczne ciągoty….
to chyba też skrzywienie po Clancym i Ludlumie. Tam chyba zawsze w grę wchodziła polityka
XDDDDDDDWróć do czytania
Hahahahah ale się śmieję. A Severus to by dosłownie ryknął śmiechemWróć do czytania
Dobrze, że nie myślała, że to ktoś trzymający się przepisów i przestrzegający prawa 😉
A więc nosi okulary. Wcześniej mi to umknęło. Aż dałam się nabrać, że ci dwaj chłopcy, to Harry i Sev pod wielosokowym ;pWróć do czytania
Nosi, nosi… Kwestia gustu, czy mu to odaje uroku…
W sumie De Laine nie był brzydki, był całkiem całkiem.
Ale mam ubaw to było genialne 🤣🤣🤣Wróć do czytania