Hogwardzki Grinch Część 3

Część 3 – Ujarzmić Grincha

 

Zamek całkowicie opustoszał. Uczniowie już dawno oczekiwali na pociąg w kierunku Londynu. Hogsmeade wcale nie stało się mniej oblężone, a to przez czarodziei, którzy poszukiwali na ostatni moment Gwiazdkowych prezentów. Wciąż prószył śnieg, a temperatura nie próbowała się odrobinę podnieść, aby przebywanie na zewnątrz było względnie przyjemne.

 

Co więcej, duchy zamieszkujące mury zamku zniknęły. Nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie się podziali wszyscy martwi mieszkańcy Hogwartu. Można sądzić, że wybrali się oni w podróż po Szkockich zamkach w świątecznych odwiedzinach. Jaka była prawda? Tego nie wiedział nikt. Bez duchów zamek stał się zauważalnie opustoszały. Nie fruwała nad głową Jęcząca Marta, smętnie lamentując w łazience dziewcząt, ani Krwawy Baron nie podążał za uczniami, grożąc złowrogo palcem. Nie można było nigdzie spotkać Irytka, dla którego okres świąt, był idealnym momentem na psikusy.

 

Hermiona wpadła do swoich kwater, rzucając na łóżko torbę z podręcznikami. Profesorowie zdecydowanie nie czuli magii świąt, do ostatniej minuty trzymając ich na zajęciach. Cóż, tak wyglądało dorosłe życie. Szybko zmieniła przemoczone ubranie, a to po spotkaniu ze śniegiem, który samoczynnie osunął się z wejścia do uczelni. Zmęczona, zziębnięta i zła usiadła na klęczkach przed rozpalonym kominkiem, ogrzewając zmarznięte dłonie. Wiedziała, że nie może sobie pozwolić na bezczynne wylegiwanie się w komnatach, gdzie już niedługo wszystkie sklepy zostaną zamknięte na czas świąt. Gwiazdka w tym roku wyjątkowo ją zaskoczyła. Przebywanie na uczelni i praktyki zdecydowanie pochłonęły całe jej życie. Westchnęła pod nosem, ubierając na siebie puchową kurtkę, spoglądając na przemoczony płaszcz, uwieszony tuż obok kominka. Wcisnęła różdżkę za pasek spodni i wrzuciła do kieszeni małą, czerwoną portmonetkę. Nie miała co liczyć na wycieczkę do Hogsmeade. Zdecydowanie Londyn z mugolskimi sklepami był idealną opcją w poszukiwaniu prezentów.

 

Kroczyła przez śnieg, do punktu teleportacyjnego czując jak zimny wiatr, bezwstydnie uderza ją w nos i policzki. Zaciągnęła kaptur na głowę, aby chociaż odrobinę ustrzec się przed hulającym podmuchem. Tak była skupiona i zdeterminowana, aby dojść czym prędzej do punktu teleportacyjnego, że nawet nie spostrzegła ciemnej postaci stojącej na Wieży Astronomicznej. Profesor Snape z obojętnym, wręcz chłodnym spojrzeniem spoglądał na Granger, brnącej przez śnieg. Starał się nie czuć nic, nakładając na swą twarz maskę oziębłego profesora, chociaż czuł, jak ostry pazur rozdrapywał jego duszę od środka. Zacisnął usta w wąską linię, odwracając się za siebie. Nie mógł pozwolić, aby jakieś bezmyślne i niedojrzałe emocje omamiły go. Zbyt wiele dziwnych i racjonalnych sytuacji przyniósł ten grudzień, kompletnie zbijając go z tropu. Zbiegł po schodach, znikając w ciemności.

 

Hermiona z głośnym pyknięciem wylądowała pomiędzy dwoma, ciemnymi budynkami. Witaj Londynie, pomyślała, wychodząc z ciemnej uliczki. Zdołała już zapomnieć, jak wiele mugoli żyło w stolicy. Ludzie pędzili przed siebie, ściskając w dłoniach wypchane po same brzegi papierowe torby. Jaskrawe witryny sklepowe zachęcały, aby to właśnie tam zajrzeć w poszukiwaniu idealnego prezentu gwiazdkowego. Na każdym rogu dostrzec można było przebrane Mikołaje, kolędników czy dzieci z czerwonymi, charakterystycznymi czapeczkami. Ludzie w licznych grupkach stali przy pasach, oczekując na zielone światło, a samochody w ogromnej kolumnie, pędziły jeden za drugim.

 

– No to powodzenia Hermiono — mruknęła pocieszająco pod nosem, mieszając się z tłumem Londyńczyków.

 

~*~

 

Świąteczny poranek zbudził Hermionę z przyjemnego snu. W dal odeszło dryfowanie po odległych krainach umysłu. Pożegnała się z Morfeuszem, wychodząc z przepięknej krainy snów. Przeciągnęła się mocno, delikatnie mrucząc pod nosem. Zauważyła kątem oka, jak na podłogę opadła kartka z magicznego kalendarza, zamieniając się w proch. Ukazała się tam nowa kartka z datą, która mieniła się złotą poświatą. To był ten dzień!

 

– Dziś jest Gwiazdka! 

 

Czym prędzej wyskoczyła z łóżka, znikając w łazience. Gdy tylko opuściła zaparowane pomieszczenie, jej włosy były dość mocno wygładzone, bez wystających na wszelkie strony suchych strąków. Fale opadały kaskadami na ramiona. Twarz zdobił delikatny makijaż. Uśmiechnęła się do swojego odbicia, widząc w tafli wyłaniające się na pierwszy plan usta, podkreślone czerwoną szminką. Wskoczyła w ubrania, przygotowane zeszłego wieczoru, zarzuciła na siebie płaszcz i chwyciła wielką papierową torbę.

 

Długo jej nie zajęło, aby przejść cały Hogwart. Korytarze pięknie mieniły się w lampkach świątecznych, a wielka girlanda uwieszona tuż u wejścia do Wielkiej Sali przyjemnie cieszyła oko. Zapięła w pędzie płaszcz, opuszczając zamek. Mróz nieprzyjemnie szczypał w nos i policzki. Na bezchmurnym niebie samotnie latały wróble, wesoło podśpiewując. Hermiona uśmiechnęła się na ten widok, znajdując się tuż na skraju Zakazanego Lasu. Przymknęła powieki, skupiając się na miejscu, do którego pragnie się udać. Poczuła, jak nicość otoczyła ją zimnymi ramionami, porywając z błoni Hogwartu. Szamotała się w ciemności, a przeraźliwy mróz zapierał dech w piersiach.

 

Z charakterystycznym pyknięciem wylądowała pośrodku ogrodu. Nagle pociemniało przed oczyma, przez co straciła równowagę, padając na plecy. Jęknęła głośno, próbując się podnieść. Zdecydowanie teleportacja odbierała jakiejkolwiek gracji. Westchnęła, dając sobie chwilę na pozbycie się nieprzyjemnego szumu w uszach. Zawiesiła spojrzenie na zaśnieżonym domku na drzewie. Ile to minęło, kiedy kryła się tam, podglądając przez lornetkę nieco dziwną sąsiadkę spod numeru czternastego? 10? A może 12 lat? Cóż, święta u pani Taylor zaczynały się z końcem października i trwały, aż do połowy marca. Wściekle ozdobiony dom, absolutnie nie miał konkurencji. Nawet gromadka kotów, z którą żyła pani Taylor prawdopodobnie zdołała się już przyzwyczaić do dziwactw kobiety, zaczynając od pluszowego poroża reniferów, kończąc na przebieranki w kostiumy Mikołaja. Biedne koty.

 

– W samą porę. Mama nie może się doczekać.

 

Ten spokojny i nieco zadziorny głos mógł należeć tylko do jednej osoby. Przed nią stał nie kto inny jak pan Granger. Pokazał szereg równych, śnieżnobiałych zębów, wyciągając dłoń ku córce. Czym prędzej chwyciła ją, czując, jak ciągnie ją w górę.

 

– Cześć tato — wtuliła się w tak dobrze znane jej ramiona, a przyjemne ciepło ścisnęło ją za serce. Zdecydowanie tego było jej trzeba.

– Oh Hermiono, dziecko moje.

– Długo tak leżałam? – zaśmiała się, otrzepując płaszcz ze śniegu.

– Tyle, co widziałem przez okno, jak się teleportujesz. Chodźmy do środka, zanim się rozchorujesz.

Zsunęła z siebie buty, wsuwając stopy w przygotowane kapcie. Papierową torbę z prezentami zostawiła na stoliku w przedpokoju, odwieszając płaszcz. Dom państwa Granger był nieco skromnie udekorowany niż posiadłość pani Taylor. Nie ma co, kobieta miała rozmach. Wielkie, czerwone skarpety wesoło wisiały nad kominkiem. Podpalone, sojowe świece, wznosiły aromat pierników, mieszając się z zapachem dochodzącym z kuchni. W rogu stała pięknie zdobiona choinka. Hermiona musiała nieśmiało stwierdzić, że tata w tym roku, znalazł wyjątkowo okazałe drzewko. Z dziecięcym uśmiechem na ustach stuknęła palcem w złotą bombkę, którą pamiętała jeszcze z dziecięcych lat.

 

– Hermiona? — usłyszała delikatny, kobiecy głos. Odwróciła wzrok ze świątecznego drzewka. Pani Granger stała w fartuchu, podpierając dłonie na biodrach. Na jej zmęczonej, pokrytej delikatnymi zmarszczkami twarzy, ukazał się uśmiech. Pełen ciepła i dobroci uśmiech, który tak dobrze znała.

– Cześć mamo — wpadła w ramiona. Czuła, jak kobieta kołysze ją delikatnie, głaszcząc opiekuńczo po włosach.

– Sądziłam, że będziesz wczoraj.

– Nie wyrobiłam się, do ostatniej minuty trzymali nas na uczelni, a potem musiałam załatwić coś w Londynie…

– Już dobrze Hermiono — pani Granger ze zrozumieniem uśmiechnęła się, obejmując córkę w pasie.

– Co mogę zrobić? W czym pomóc?

– Chodź do kuchni, pokażę ci.

 

Uroczysta kolacja była podsumowaniem, tak długo wyczekiwanych świąt. Hermiona siedziała z kubkiem gorącego wina, spoglądając na rodziców, rozpakowujących prezenty. Nie mogła się nacieszyć widokiem kochanych rodziców, których odnalazła rok temu w Australii. Udało się przywrócić im pamięć i wyjaśnić, dlaczego została zmuszona do rzucenia na nich Obliviate. I choć początkowo patrzyli na nią niepewnie, nie rozumiejąc do końca słów córki, tak później, nie mogli odpędzić się, by nie nazwać jej ich małą bohaterką. Jej odwaga i ogromne wyrzeczenie, by tylko zapewnić im bezpieczeństwo, sprawiło, że gdyby musiała, raz jeszcze stanąć przed wyborem wymazania im pamięci, bez zawahania uczyniłaby to. I choć było duże prawdopodobieństwo, że nie będą jej pamiętać, że nie przypomną sobie małej Hermiony z kolorowymi kokardami we włosach, nic nie mogło się równać miłości, jaką ich darzyła, aby tylko nie stała się im krzywda.

 

– Dlaczego niektórzy tak bardzo nienawidzą świąt?

– Skąd to pytanie? — zapytał pan Granger.

– Spotkałam osobę, która opowiada na prawo i lewo, jak bardzo nienawidzi tego okresu. Czy naprawdę można nienawidzić Gwiazdki? Przecież to magiczny czas…

– Wiesz Hermiono… niektórzy w swoim życiu przeszli wiele. Czasem może być tak, że przeszłość wywołała piętno właśnie w tym okresie i dlatego ten czas, jest tak znienawidzony.

– Co masz na myśli? — zapytała.

– Pamiętasz pana Martina? Tego, co zawsze miał pięknie wypielęgnowany ogród?

– Tak, przynosił nam jesienią, kosz pełen jabłek.

– Dokładnie — uśmiechnął się na wspomnienie emeryta, z charakterystycznym zawiniętym wąsem. — Przed laty, jego żona Matylda odeszła przed Gwiazdką, zabierając ze sobą ich jedyne dziecko. To złamało mu serce. Przestał dbać o ogród, przestał dbać o siebie, przestał obchodzić święta, bo uważał, że to one były winne rozpadu jego małżeństwa.

– Albo pani Barbara, na pewno ją kojarzysz, zawsze jeździła rowerem po świeże bułki do piekarni. W Bożonarodzeniowy poranek pijany mężczyzna potrącił jej syna, który wyprowadzał psa — odezwała się pani Granger. — To również złamało jej serce. Minęło już pięć lat, odkąd mały Antoni nie żyje. Barbara wciąż nie pogodziła się z jego odejściem. Znienawidziła święta, stając się ich największym przeciwnikiem.

– Czyli za każdą nienawiścią kryje się nieszczęśliwe wspomnienie?

– Może tak być, choć niekoniecznie. Niektórzy są samotni, a samotność w Gwiazdkę jest szczególnie ciężka. — pan Granger chwycił żonę za dłoń. — Niektórzy kryją się pod oziębłą maską, odpychając od siebie wszystkich, a być może jest to bezgłośne wołanie o odrobinę obecności.

Popijała wino, zastanawiając się nad słowami rodziców. A co jeśli mieli rację? Jeśli trudne wspomnienia są w stanie zabić miłość do Gwiazdki? Profesor Snape sam stwierdził, że niegdyś tolerował ten okres. Co się zmieniło? Dlaczego rzucił na siebie łatkę Grincha?

 

– Myślicie, że to szaleństwo, aby zjawić się u kogoś, kto nienawidzi świąt?

– Każdy potrzebuje towarzystwa, nawet największy gbur — powiedział pan Granger, który otrzymał od żony sójkę w bok. — Oh wcale nie mam na myśli, tego kierowcy autobusu.

– Doprawdy? — zmrużyła oczy. — Wydaje mi się, że to naprawdę miły i wartościowy człowiek, który zamknął się na ludzi, po śmierci żony.

– A niszczenie podróży pasażerom to jego sposób na okazanie dobroci? — parsknął śmiechem.

– To głupie zjawiać się z pustymi rękoma? — przerwała rodzicom słowną potyczkę. — Nie mam prezentu…

– Najlepszym prezentem może być obecność — pani Granger uśmiechnęła się ciepło. — Idź Hermiono.

– Nie będziecie źli?

– Daj spokój dziecko. My już wiemy, co będziemy robić — w tym samym czasie spojrzeli na szachy, które jeszcze były w foli ochronnej. — Uciekaj. Ja muszę się przygotować do pokonania twojego taty.

– Śnisz kochana, śnisz… – odpowiedział z zawziętą miną pan Granger.

 

Ucałowała rodziców, pędem wybiegając z domu. Nie zasznurowała botek, nie zapięła płaszcza, nie miała na to czasu. Z bijącym serce stanęła pod domkiem na drzewie, myśląc o Hogwarcie, do którego pragnie się udać. Wyobraziła sobie chatkę Hagrida, góry otaczające zamek i jezioro, kryjące pod grubą warstwą lodu wiele stworzeń. Nagle po ogrodzie państwa Granger rozległ się charakterystyczny dźwięk aportacji.

 

Wylądowała na skraju Zakazanego Lasu. Niebo oświetlały gwiazdy, a w oddali mienił się zamek. Biegła przed siebie, nie dopuszczając myśli, że to, co robi, jest istną wariacją. Nie chciała nawet myśleć, czy postępuje właściwie. Drzwi od Sali Wejściowej samoczynnie się otworzyły. Przez powiew wiatru, do środka wpadło pełno śniegu. Wbiegła po schodach, pędząc przed siebie do Wielkiej Sali. Zatrzymała się u progu, biorąc raz jeden, raz drugi głębszy wdech. Gdy w miarę się uspokoiła, nadusiła klamkę, bezszelestnie wsuwając się do środka. Przy stole nauczycielskim stał nakryty okrągły stół, ale… nikt przy nim nie siedział. Nie było garstki uczniów ani profesora Snape’a. Wycofała się z Wielkiej Sali, biegnąc ku schodom. Pokonała je, przeskakując po kilka stopni w dół, kompletnie nie posiadając w sobie gracji, ani wdzięku, którą powinna zwiastować, czerwona sukienka, delikatnie opinająca jej kobiece kształty. Z bijącym sercem stanęła pod drzwiami profesora Snape’a. Tak była pewna swojej decyzji, że bez zastanowienia zaczęła pukać, dość intensywnie dobijając się do kwater mężczyzny.

Drzwi otworzyły się nagle. Stanął przed nią w swojej okazałości. Ciemna i ciężka szata nie okalała jego barków. Miał na sobie granatową koszulę, z rękawami podwiniętymi do łokci. Dwa, a może trzy guziczki były odpięte, przez co bezwstydnie mogła wpatrywać się w jego nieludzko, bladą szyję. Przełknęła ciążącą gulę w gardle, gdy ich spojrzenia się spotkały. Wyglądał na zdziwionego. Dostrzegła w ciemnych tęczówkach nić zadowolenia. Cokolwiek nie kryło się w spojrzeniu mężczyzny, sprawiło, że wyglądał o wiele młodziej, odrzucając ze swej twarzy maskę surowego profesora.

 

– Granger co ty tu robisz?

– Przyszłam z wizytą. W święta nikt nie powinien siedzieć sam.

 

Bił się ze swoimi myślami, patrząc na wesołe ogniki w jej oczach. Jej czerwone wargi co rusz unosiły się w górę, a policzki oblały się delikatnym różem. Nie wiedząc, co robi, przepuścił ją w drzwiach. A gdy tylko przemknęła obok niego, jej loki powiały, atakując jego nozdrza perfumami. Wziął spokojny wdech, wskazując jej drogę. Obserwował, jak ściąga z siebie płaszcz, odrzucając na bok włosy. Nie mógł oderwać wzroku od Granger, która w czerwonej sukience nie wyglądała jak Granger, którą znał.

 

– Odwieszę — zaproponował.

– Dziękuję. Gdzie mogę usiąść?

– Gdzie tylko chcesz. Czego się napijesz?

– Tego, co pan profesorze.

 

Zajęła kanapę, rozglądając się wokół. Ogromna biblioteczka sprawiła, że na jej ustach pojawił się uśmiech. Ogień w kominku wesoło trzaskał, będąc jedynym źródłem światła w salonie. Nie było obrazów ani portretów. Wnętrze było dość surowe, bez niepotrzebnej dekoracji, zbierającej kurz. Stopami przejechała po dywanie, uśmiechając się w myślach. To był ten rodzaj dywanu, który jako dziecko zawsze chciała do siebie tulić w sklepie. Niezwykle miękki i puszysty materiał mogący idealnie imitować koc. Poczuła, jak kanapa obok niej się ugięła. Mężczyzna wyciągnął ku niej szklaneczkę ze złotym trunkiem.

 

– Ognista Whisky? – zapytała, zaglądając do środka.

– Mówiłaś, że pijesz to, co ja.

– Nigdy nie próbowałam — przyznała się szczerze. Mogła przysiąc, że kąciki ust mężczyzny niezauważalnie uniosły się w górę.

– Więc śmiało — uniósł swoją szklaneczkę, obdarzając ją tak intensywnym spojrzeniem, że przez chwilę Hermiona poczuła się, jakby była przed nim kompletnie naga. Po plecach przeleciał gorący dreszcz.

– Mocne — skrzywiła się, szybko potrząsając głową, licząc, że pomoże jej to przełknąć palący alkohol.

– Chcesz coś innego?

– Nie, nie. Przyzwyczaję się.

– Dlaczego się tu zjawiłaś? – pytanie to pojawiło się szybciej, niż sądziła.

– Tak jak panu powiedziałam, świąt nikt nie powinien spędzać sam.

– Tylko że ja nie spędzam świąt, panno Granger.

– Doprawdy? – uniosła brew ku górze. – W tej koszuli wygląda pan… proszę mi wybaczyć moją zuchwałość, ale… niezwykle atrakcyjnie i odświętnie.

 

Na własne słowa zarumieniła się niczym piwonia, przelewając na raz, całą zawartość szklanki. Gardło paliło przeraźliwie. Merlinie, jakże było jej wstyd!

 

– Jeszcze dolać?

– Poproszę — wyciągnęła ku niemu szklaneczkę, a gdy chciał ją chwycić, niepozornie musnął opuszkami palców jej dłoń. Hermiona wyszczerzyła oczy niczym pięć galeonów, czując, jak policzki płoną ognistym różem.

 

Przysunął do kanapy stolik, a na nim postawił butelkę z Ognistą Whisky. Cóż… prawdopodobnie na jednej szklaneczce na pewno się nie skończy.

 

– Jak spędziłaś ten… wieczór?

– Odwiedziłam rodziców w Londynie — uśmiechnęła się. — Potrzebowałam tego.

– Nie pytali, gdzie znikasz?

– Pytali.

– I co odpowiedziałaś? — zainteresował się.

– Że idę w świąteczne odwiedziny.

– Poprzednim razem zmieszałaś się, jak spytałem, z kim spędzasz święta — ostatnie słowo niemal wypluł, krzywiąc się paskudnie. — A dziś, wyglądasz na względnie zadowoloną. Mylę się?

– Nieświadomie przywołałam do siebie wspomnienie przeszłości, jak spędziłam po wojnie pierwszą Gwiazdkę w pustym domu, bez rodziców.

– A gdzie byli?

– W Australii.

– Dlaczego tam?

– Gdy rzuciłam na nich Obliviate chroniąc ich przed Voldemortem, rodzice wyruszyli do Australii, którą tak bardzo pragnęli zobaczyć. Znaleźli tam dom, pracowali w klinice stomatologicznej, a gdy udało mi się ich odnaleźć i przywrócić im pamięć… wróciliśmy do domu. Razem.

– To zdrowie rodziców — uniósł szklankę.

– Proszę mi wybaczyć, że zjawiłam się bez prezentu, z pustymi rękoma…

– Twoja obecność Granger jest dość znośna. To wystarczy.

 

Szklaneczki co rusz zapełniały się nową porcją Ognistej Whisky. Hermiona czuła, jak policzki płoną od nadmiaru alkoholu. Złoty trunek idealnie sprawił, że co rusz chichotała pod nosem. Profesor również wyglądał na nieco rozluźnionego. Wygodniej usiadł na kanapie, wyciągając nogi przed siebie. Prawą dłoń oparł na obiciu sofy, sprawiając, że zdecydowanie czuł się nieco pewniej w towarzystwie kobiety.

 

Chwycił ze stolika różdżkę, machając nią, na małe radio, którego wcześniej nie zauważyła. Zatrzeszczało złowrogo, szukając odpowiedniej stacji. Gdy tylko trafił na kolędy śpiewane przez Celestynę Warbeck profesor Snape, zerwał się z kanapy, samemu kręcąc natrętnie pokrętłami, aby znaleźć cokolwiek innego niż obrzydliwą Warbeck, z jej skrzeczącym żabim głosem.

 

– To jest piękne — nawet nie wiedział, kiedy do niego podeszła.

– Po kilku nutkach poznajesz?

– Louisa Armstronga rozpoznam wszędzie, a La vie en rose, przez sen zarecytuję.

 

Hold me close and hold me fast *

The magic spell you cast

This is la vie en rose

 

When you kiss me heaven sighs

And tho i close my eyes

I see la vie en rose

 

Czas jakby zwolnił, gdy profesor Snape niespodziewanie wyciągnął ku niej dłoń. Bez słowa chwyciła ją, będąc prowadzoną na środek salonu. Wyczuwała pod stopami przyjemny materiał, który zachęcał do tańca. Ostrożnie położył dłoń na jej biodrze, nie spuszczając z niej wzroku. Powietrze wokół nich zgęstniało, utrudniając oddychanie…

 

When you press me to your heart

I’m in a world apart

A world where roses bloom

Zaczął prowadzić, kołysząc ich raz w lewo, a raz w prawo. Hermiona przymknęła powieki, uśmiechając się delikatnie pod nosem. Zdecydowanie alkohol buzujący w jej krwiobiegu zabił wszelkie bodźce odpowiedzialne za prawidłowy kontakt ze światem zewnętrznym. Starała się nie chichotać, ale kąciki ust co rusz unosiły się w górę.

 

And when you speak, angels sing from above

Everyday words seem to turn into love songs

Give your heart and soul to me

And life will always be la vie en rose.

Radio ponownie zatrzeszczało, samoczynnie poszukując nowej stacji. Nie przejęli się tym, trwając przy sobie. Profesor Snape nie puścił dłoni z jej biodra, a Hermiona lekko pogładziła ramię mężczyzny, strzepując niewidzialny paproch. Z taką intensywnością patrzyli sobie prosto w oczy, jakby znali siebie od wieków, a przebywanie w swoim towarzystwie było czymś, czego ich zgłodniałe dusze pragnęły.

 

Czuł w nozdrzach jej przeklęte perfumy, które nie pozwoliły mu spokojnie i racjonalnie myśleć. Esencja z kwiatu neroli, jaśmin, nieśmiało wynurzające się białe piżmo, gruszka i bergamotka, doszczętnie go uwiodły. Czerwone usta Granger stały się niezwykle interesujące, a rzęsy, podkreślone czarnym tuszem, zalotnie trzepotały. Nie wiedząc do końca, co robi, pochylił się delikatnie.

 

– Jest jedna tradycja Gwiazdkowa, która jak sądzę, ma znaczenie… mówię o jemiole — wyszeptał wprost do jej ucha.

 

Jedyny Merlin wie, skąd nad ich głowami pojawiła się jemioła. Z bijącym sercem spojrzała na mężczyznę. Wzrok zahaczył o wąskie usta, które, lekko zadrżały, jabłko Adama i te kilka odpiętych guziczków koszuli, ukazujących bladą skórę. Przygryzła wargę, starając się zachowywać całkiem normalnie. Poczuła, jak stanowczo, lecz delikatnie, przyciągnął ją ku sobie.

 

Oh, my love, my darling, *

I’ve hungered for your touch

a long, lonely time.

And time goes by so slowly

and time can do so much,

are you still mine?

I need your love,

I need your love,

God speed your love ….. to me!

Gdy tylko przymknęła powieki, poczuła ciepły oddech na swoim policzku. Po całym ciele przeleciały przyjemne dreszcze. Nie wiedząc, co zrobić z dłońmi położyła je na torsie mężczyzny, wyczuwając pod palcami bijące serce. Nieco nieśmiało uniosła głowę, a wtedy jego usta odnalazły jej. Smakował Ognistą Whisky i mocną kawą. Całował delikatnie, nie śpiesząc się nigdzie. Ostrożnie uniósł jej podbródek, pogłębiając pocałunek.

 

Lonely rivers flow

to the sea, to the sea,

To the open arms of the sea.

Lonely rivers sigh,

„Wait for me, wait for me!”

I’ll be coming home, wait for me!

 

Ich języki rozpoczęły walkę o dominację. Czuła, jak przyciągnął ją jeszcze bliżej. Całym ciałem naparła na jego tors, wyczuwając, jak gładził ją po plecach, sunąc delikatnie dłońmi w górę i w dół. Próbował poprowadzić ich w stronę kanapy, nie przerywając pocałunku. Już pokonali praktycznie połowę salonu, gdy niespodziewanie zahaczyli o dywan, padając jeden na drugiego. Spojrzeli po sobie, a ich rozgrzane policzki mieniły się w blasku jarzącego się kominka. W jego oczach gościł nieco dziwny, ale przyjemny blask, którego nigdy wcześniej nie widziała. Ostrożnie zgarnął kosmyk włosów z jej czoła, uważnie studiując każdy cal jej roześmianej twarzy. Nie przejmowali się, co pogrywało w radiu, czy była to denna ballada, czy może nieco skoczna melodia, zachęcająca do zwinnego tańca.

 

– Czy to alkohol, czy to my? — zachichotała.

– Nie ma to znaczenia panno Granger.

– Ja tylko chciałam, aby wszyscy spędzili te święta… wspólnie — czknęła, rumieniąc się soczyście. – Proszę mi wybaczyć, jeśli zakłóciłam pana spokój… – dodała, starając się panować nad pobudzonym od alkoholu umysłem.

– Tych pożal się Merlinie świąt, nie da się zepsuć, bo to wcale prezenty, czy drogie szaty nie są ważne — wyszeptał tak nagle, siadając obok niej na dywanie — Mnie w święta wystarczy to, co mam tutaj… — ostrożnie pogładził kciukiem wierzch jej dłoni.

 

Bił się ze swoimi myślami, jak to się mogło stać? Tak się pytał i pytał sam siebie, aż bolała go głowa. Niespodziewanie zaświtała w jego umyśle myśl nowa… być może te święta wcale takie złe nie są? Może to nie tylko puste słowa i prezenty? Być może chodziło tu o coś… więcej?

 

Nie miał ochoty przeszukiwać swojego mało kontaktującego umysłu w poszukiwaniu odpowiedzi. Wolał bezwstydnie wpatrywać się w oczy panny Granger. I być może następnego ranka będzie żałować tego wieczoru i być może będzie czuł się winny, doprowadzenia do upojenia alkoholowego swojej podopiecznej. I chociaż sam czuł, jak powoli zaczyna szumieć mu w uszach, chciał odsunąć na bok wszelkie myśli złe, skupiając się na wargach kobiety, które całowały go tak delikatnie i nieco nieśmiało. Co rusz skupiał swoje myśli, jak zaciskała mocniej dłonie na jego koszuli, wtulając się w jego ciało. 

 

I jak bardzo nienawidził Gwiazdki, i jak bardzo ten przereklamowany magiczny szał działał mu na nerwy, tak musiał stwierdzić sam przed sobą, że ten jeden, jedyny raz ta pożal się Merlinie Gwiazdka, okazała się niezwykle… przyjemna.

 

I być może za rok będzie jeszcze mocniej nienawidzić Gwiazdki, stając się ich największym wrogiem, tak teraz chciał odsunąć na bok wszelkie smutki i troski, ostatni raz czując zapach bergamotki, zanim jego usta, ponownie odnajdą czerwone wargi utęsknione.

 

KONIEC

 

* Louis Armstrong – La Vie En Rose
* Roy Orbison – Oh, my love, my darling

Rozdziały<< Hogwardzki Grinch Część 2

Jazz Sevmione

Witaj przybyszu, który zabłądziłeś w otchłani internetu. Miło mi Ciebie gościć w moich skromnych progach. Śmiało usiądź wygodnie, a ja zaproponuję Ci kremowe piwo, dokładnie takie samo jak możesz znaleźć w Pubie pod Trzema Miotłami. Może poznamy się, co myślisz? Jestem Jazz, niebieskooką blondynką, która przeżyła już sporo wiosen. Od 2013 roku autorka bloga: „Hermiona i Severus - Działa na nią jak narkotyk" oraz troszkę młodszego dzieciątka: „Hermiona i Severus - A kiedy przyjdzie czas". Znajdziesz mnie na wattpadzie pod nazwą: Jazz_Sevmione, oraz na bloggerze, gdzie wszystko się zaczęło! 📖 https://the-elusive-shadow.blogspot.com/ 📖 https://enough-for-today.blogspot.com/ [Opowiadanie jest moją fantazją, wyobraźnią, która narodziła się w mojej głowie. Bohaterowie występujący w opowiadaniu są własnością J.K.Rowling z serii książek o Harrym Potterze.] * Zakaz kopiowania i umieszczania gdziekolwiek opowiadań ❗️*

Ten post ma 7 komentarzy

Dodaj komentarz